Józef Mackiewicz i teoremat nieskończonej ilości małp
7 komentarzy Published 31 sierpnia 2007    |
Tak zwany „teoremat nieskończonej liczby małp” sformułowany został w XIX wieku przez TH Huxleya. Przewiduje on, że jeśli wyposażyć nieskończoną ilość małp w takąż nieskończoną liczbę maszyn do pisania, to któraś z tych małp wystuka w końcu arcydzieło, pozostając w uroczej ignorancji tego wiekopomnego faktu. Małpa jest tu raczej niezasłużonym znakiem „bezmyślności”, maszyna do pisania zaś, jest symbolem techniki. Widać więc jak na dłoni, że teoremat Huxleya, odnieść się da z łatwością do współczesnej wersji internetu, w której niezwykle wysoka (choć nie nieskończona) liczba aktywnych użytkowników wystukuje do upadłego na klawiaturach swoich komputerów.
Wiedzę na temat owego dziewiętnastowiecznego dziwoląga zaczerpnąłem z książki Andrew Keena, pt. Kult amatora czyli Jak dzisiejszy internet zabija kulturę i niszczy gospodarkę.(1) Keen nie jest zwykłym krytykiem internetu z rodzaju tych, którym litery www. wydają się wypowiedzią jąkały – Keen był luminarzem Silicone Valley w latach 90. Jak sam przyznaje, był apologetą rewolucji informacyjnej – ale do czasu. Ściślej, do momentu, gdy zrozumiał, że internet zmierza do „zastąpienia tyranii ekspertów dyktaturą idiotów”. Keen określa cyfrową rewolucję, tzw. Web 2.0, jako „ignorancję zmieszaną z egoizmem, zmieszaną ze złym smakiem, zmieszaną z władzą motłochu – na steroidach.”
O ile taka definicja jest mi bardzo bliska, to samo określenie „Web 2.0” jest dyskusyjne. Można argumentować, że dzisiejsza wersja internetu – blogosfera, Wikipedia, YouTube, MySpace, Facebook itd. – to jest trzecie wcielenie informacyjnej autostrady. Pierwszym byłoby połączenie komputerów wielkich uczelni (głównie w Ameryce), które stworzyło podstawową otwartą architekturę World Wide Web (www). Drugim byłaby rewolucja „dot.com” z lat 90., która doprowadziła do krachu na giełdzie, gdy okazało się, że witryna na internecie nie może być warta milionów, tylko dlatego że ludzie na nią patrzą. Tamta wersja internetu zdominowana była przez firmy, jak Amazon czy Yahoo!, które dawały dostęp do jakiejś „zawartości” (content w ich żargonie). Dzisiejsza postać internetu, którą Keen i inni upierają się nazywać Web 2.0, chce tylko umożliwić użytkownikowi umieszczenie swojej własnej „zawartości” (self generated content), co na moje ucho brzmi całkiem rzygownie, i z definicji odznacza się „egalitaryzmem”. Słowem, każdy bałwan może publikować, co chce. Kto zapragnie, może „poprawić” artykuł w Wikipedii; każdy może prowadzić dziennik na internecie i nazwać go blogiem, a każda siksa może pokazać wideo siebie samej, np. robiącej zakupy, na YouTube. Powiedziałbym, że Web 2.0 odznacza się przede wszystkim narcyzmem.
Książka Keena jest napisana z kulturą; porównuje np. internet do Biliblioteki Babel z opowiadania Jorge Luisa Borgesa, co po pierwsze, świadczy o rzadkiej u Anglosasów erudycji, ale co ważniejsze, jest nadzwyczaj trafne. Borges tak pisał o książkach w swej mitycznej Bibliotece: „Wiadomo, że na jedną rozsądną linijkę czy słuszną wiadomość, przypadają mile bezsensownych kakofonii, słownych gmatwanin i niedorzeczności.” – Co jest precyzyjnym określeniem blogosfery. Książce Keena nie brak także polemicznego zacięcia w obronie tradycyjnych instytucji kulturalnych. Bardzo przekonująco argumentuje, że internet niszczy ekonomiczne podstawy kultury, gdyż instytucje takie jak agencje prasowe, gazety, uniwersytety, ale także firmy fonograficzne i wytwórnie filmowe – nie mogą na długą metę konkurować z darmową ofertą internetu. Jeśli Keen jest obrońcą tradycyjnej kultury, to powinien znaleźć się po tej samej stronie barykady, co Wydawnictwo Podziemne, a jednak nie we wszystkim można się z nim zgodzić. Zacznijmy od samego tytułu, a szczególnie od słowa „amator”. Propagatorzy blogosfery i Wikipedii, nadają temu słowu szlachetnego brzmienia – amator jest dla nich romantycznym ideałem – podczas gdy Keen widzi tylko tradycyjne, deprecjonujące znaczenie, jako kogoś kto nie zajmuje się tematem poważnie. Ale samo określenie, pochodzi od łacińskiego „kochać”. Amator zatem, to człowiek, który dokonuje pracy miłości. W tym sensie amatorem był np. Edward Gibbon, który pisał przez pół życia swą monumentalną historię Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego, bo było to dla niego dzieło miłości, co w niczym nie uszczupliło jego profesjonalizmu jako historyka. To właśnie wydaje mi się kluczowym rozróżnieniem, którego brak u Keena. Przeciwstawia on amatorski bełkot blogosfery, profesjonalnym enuncjacjom zawodowych dziennikarzy, zapominając chyba, że wszystkie gazety świata pełne są profesjonalnego bełkotu zawodowych dziennikarzy.
Keen ubolewa nad skrajną demokratyzacją internetu, która doprowadzi jego zdaniem do anarchii. Nie trzeba jednak było aż fenomenu Wikipedii, żeby wiedzieć, że demokracja niepowstrzymanie zsuwa się w ochlokrację – jak to nazywali Tukidydes i Platon – czyli w rządy tłuszczy. Keen załamuje ręce nad przypadkiem profesora uniwersytetu, któremu Wikipedia odmówiła autorytetu w sporze z anonimowym autorem („jeden punkt widzenia [POV – oni mają żargon na każdą okazję] nie jest ważniejszy niż inny”). Witamy w demokracji! Keen na pewno nie czytał Gombrowicza, który pisze gdzieś, że jeśli jakiś neptek ma jeden głos w wyborach, to profesor uniwersytetu powinien mieć dziesięć.
Keen nie przytacza ciekawego argumentu, używanego częstokroć przez obrońców Web 2.0, a w szczególności Wikipedii. Otóż niejaki Francis Galton, kolejny ekscentryczny naukowiec dziewiętnastowieczny, m.in. ojciec eugeniki, a także powinowaty Darwina (co nie ma w ogóle znaczenia dla wagi przykładu, ale jest zawsze podkreślane, jakby powinowactwo z ojcem ewolucjonizmu nadawało wartość samo przez się) oglądał kiedyś zabawę na jarmarku: hodowcy bydła, ale także i zwykli przechodnie, zgadywali, ile waży wół. Zaintrygowany, Galton zebrał wszystkie odpowiedzi i stwierdził, że średnia wyciągnięta z tak wielkiej liczby szacunków była bliższa prawdy niż którykolwiek indywidualny domysł. Ergo – organizatorzy Wikipedii mają rację: wielka liczba niedoskonałych artykułów złożyć się może na pełnię wiedzy, a w każdym razie zbliży nas do prawdy.
To jest problem! W moim głębokim przekonaniu, ilość zamienia się w nijakość, Marks jak zwykle nie miał racji. Wielka liczba nie zbliża nas do prawdy, jest zawsze kompromisem, odcieniem szarości. Biuro statystyczne nie jest kryterium prawdy. A jednak oba te stanowiska nie mogą być jednocześnie słuszne. Mój pogląd dotyczy mas: jeśli duża grupa ludzi wypowiada jakieś zdanie, to zazwyczaj powtarza je bezmyślnie; zatem reklamowy slogan „milion ludzi nie może się mylić”, jest fałszywy z definicji. Anegdota Galtona dotyczy faktu, który można obiektywnie zweryfikować, po prostu ważąc wołu, wskazuje zatem na zalety badań statystycznych w pewnych sytuacjach, jakkolwiek waga jest nadal dokładniejsza. Przykład ten został jednak zastosowany dla wykazania, że Wikipedia – a poprzez ekstrapolację, cały internet – jest najlepszym możliwym kompendium wiedzy, co jest żenująco odległe od prawdy. Autorzy artykułów w Wikipedii wypowiadają opinie, które – inaczej niż waga wołu – nie mogą być zweryfikowane przez czytelnika. Analogia byłaby pełna dopiero wtedy, gdyby na jarmarku poprzestano na wyciągnięciu średniej, gdyby nie było wagi, na której można wołu zważyć. A tak właśnie działa Wikipedia. Jest niczym więcej, jak jarmarkiem, na którym każdemu wolno wypowiedzieć się na temat wołu, a na koniec dnia ktoś wyciągnie średnią z tych opinii, by osiągnąć pełnię wołowej wiedzy (zamiast po prostu postawić wołu na wadze, do czego jednak trzeba by być „ekspertem”, od tyranii których Wikipedia pragnie się uwolnić).
Zaufanie
Keen twierdzi, że Web 2.0 zniszczy zaufanie, jakie rozwinięte społeczeństwa mają dla instytucji rozpowszechniających codzienne wiadomości i polityczne komentarze. Musi najwyraźniej czytać inne gazety i słuchać innego radia, bo ja widzę uprzedzenia, stronniczość i tendencyjność na każdym kroku. Wedle Keena, każda szanująca się gazeta sprawdza informacje, poprawia, koryguje i redaguje – czyżby? Ilość zmyślonych historii, zwyczajnych błędów, skandali i nawet zwykłych literówek, wydaje się wskazywać, że nikt już dziś niczego nie redaguje. Gazety operują raczej „pod osłoną rachunku prawdopodobieństwa”, jak to ze smakiem określił Raymond Aron, nie warto czegokolwiek sprawdzać, bo w zalewie informacji i tak nikt nie zauważy pomyłki.
Autor Kultu amatora utrzymuje, że ekspertyza dziennikarzy i akademików, osiągnięta przez lata nauki i doświadczenia, jest sama przez się wartością. Zostawmy na boku rzekomą wiedzę i umiejętności dziennikarzy, którzy piszą jednego dnia o Formule 1, a następnego o posiedzeniu komisji monetarnej – ich ekspertyza sprowadza się do szybkiego stukania w klawisze, na wzór nieskończonej liczby małp. Zatrzymajmy się raczej nad ekspertami ze świata nauki.
Generalnie rzecz biorąc, naukowy dyskurs opiera się na polemice, ponieważ w ścieraniu się opinii, zbliżamy się do prawdy. Co zrobić jednak, kiedy jakiś pogląd jest niepopularny, albo wręcz niewygodny, i zostaje przemilczany? Dzieje się tak nieodmiennie wówczas, gdy dane stanowisko ma ładunek polityczny. Przykłady można mnożyć, od nazywania publicystyki Józefa Mackiewicza „popisem niepoczytalności”, żeby zacytować arcy-niekulturalne laudatio paryskiej Kultury, do traktowania krytyków teorii globalnego ocieplenia, jako wrogów ludzkości. Co zatem począć, kiedy tak zwani eksperci gadają bzdury? Jako przykładu pozwolę sobie użyć historii tzw. „archiwum Mitrochina”.
Wasyl Nikiticz Mitrochin był oficerem kgb. Zdołał się dochrapać tylko stosunkowo niskiej rangi majora, zanim odsunięto go od operacyjnych zadań i posłano do archiwum. Przeszedł na emeryturę w 1985 roku i tyle by o nim słyszano, gdyby w siedem lat później nie zapukał do Ambasady amerykańskiej w Talinnie. Amerykanie spojrzeli raz na jego odręczne notatki i grzecznie podziękowali. Natomiast oficer brytyjskiej MI6 przyjął go z otwartymi rękami. 25.000 ręcznie zapisanych kartek zostało następnie wykradzionych ze skrytek w podmiejskiej daczy człowieka, który wędrował od jednej ambasady do drugiej w Talinnie… Mitrochin robił swoje sekretne notatki i transkrypcje tajnych dokumentów kgb przez 30 lat. I nikt go nie wykrył. Co więcej, jego archiwum zawierało tak sensacyjne rewelacje, jak na przykład odkrycie, że większość sowieckich systemów broni oparta była na projektach skradzionych Amerykanom; że kgb podsłuchiwało rozmowy Kissingera; i wreszcie, że Salwador Allende i Melita Norwood (kto?? – 87 letnia członkini brytyjskiej partii komunistycznej) byli oboje bolszewickimi agentami.
Archiwum Mitrochina zostało wydane przez profesora Uniwersytetu w Cambridge, Christophera Andrew, eksperta w dziedzinie historii szpiegostwa. Profesor Andrew znalazł u Mitrochina między innymi potwierdzenie, że niejaki Jurij Nosenko był autentycznym uciekinierem, ponieważ kgb planowało (wedle Mitrochina) zabójstwo Nosenki. Wszystko to byłoby bez znaczenia, gdyby nie postać Anatolija Golicyna. Otóż Golicyn, który odkrył przed CIA długoterminowy plan „fałszywego upadku komunizmu”, przewidywał, że kgb pośle na Zachód całą serię agentów, by go zdyskredytować i wskazał na Nosenkę, jako jednego z nich. CIA miała poważne podejrzenia wobec Nosenki (jego zeznania były pełne wewnętrznych sprzeczności i na domiar złego wielokrotnie nie zdał testu „wykrywacza kłamstw”), więc poddano go ostrym przesłuchaniom i spędził trzy i pół roku w odosobnieniu. Profesor Andrew należy do tych „ekspertów”, którzy uważają Golicyna za podejrzanego i niesolidnego komiwojażera konspiracyjnych teorii, z radością więc przyjął rewelacje Mitrochina. Czy nie należałoby jednak oczekiwać trochę więcej krytycyzmu od „eksperta w dziedzinie szpiegostwa”? Czy nie powinien być trochę bardziej podejrzliwy, gdy spada mu z nieba – via Talinn – potwierdzenie jego idiosynkratycznych antypatii? Wystarczyła odręczna notka na temat rzekomych dokumentów, wykazujących, że kgb przygotowywało zamach na Nosenkę i już wszelkie wątpliwości prysły. Czy można mieć więcej zaufania do tego rodzaju „ekspertów” niż do amatorów z blogosfery? Czy balon ich ekspertyzy nie zasługuje na przekłucie?
Keen wyśmiewa także inny argument często używany przez obrońców blogosfery, a mianowicie, że piszą oni dla odbiorców notorycznie ignorowanych przez główne media. Na przykład? Na przykład piszą o swoich samochodach, co może zainteresować innego właściciela… W ten sposób można oczywiście wyśmiać wszystko, ale też nie wątpię, że 12 milionów (według obliczeń z czerwca 2006 roku) blogów w Ameryce rzeczywiście poświęconych jest tego rodzaju tematom, ignorowanym przez media. Atoli są także kwestie, którymi media nie chcą się zajmować, bo nie wypada. Józef Mackiewicz miał z tym problem przez całe życie. Wielokrotnie musiał wydawać broszury własnym nakładem, nawet Zwycięstwo prowokacji musiał wydać w taki sposób. Wśród Polaków panuje bowiem daleko posunięta zgodność polityczna. W polskiej publicystyce, niepodzielanie sądów powszechnie obowiązujących jest załatwiane albo w drodze administracyjnej, albo „drogą nacisku uświadomionej opinii”, żeby zacytować jednego z zabawniejszych „oskarżycieli” Mackiewicza, niejakiego Krawca. Józef Mackiewicz pisał przed 56 laty:
„Szkoda, że w naszej literaturze, naszej publicystyce, naszej historiozofii, naszej polityce, hołdujemy formom raczej totalitarnym. Wbrew temu co wmawiamy w siebie i innych, zdaje mi się czasem, że Polak, jeśli chodzi o tzw. ‘sprawę polską’, jest tak dalece zdyscyplinowany, iż w porównaniu z nim, Prusak, nawet w pikielhaubie na głowie, jeszcze by się wydawał rozczochranym anarchistą.”
Nic się w tym względzie nie zmieniło.
Wydaje się więc, że Web 2.0 z całym swoim narcyzmem i ochlokracją, jest jeszcze jedynym miejscem, gdzie można wypowiedzieć zdanie odbiegające od przyjętej wśród Polaków ortodoksji, nie przyczyniając się jednocześnie do dalszego zaciemnienia obrazu prlu nr 2 (prl 2.0?), z którym mamy do czynienia.
Tak się składa, że sam Józef Mackiewicz pisał o narcyzmie blogosfery… Może niezupełnie dosłownie. Jest w Drodze donikąd piękny fragment, kiedy były oficer carski (a potem major czerwonej armii) wykłada Pawłowi i staremu ptasznikowi (staremu ptasznikowi z Wilna, a jakże!) swój pogląd na świat:
„Wolność słowa? Wolność krytyki? Wolność wypowiadania własnego zdania? Pan wie, co to jest? To jest właśnie ta pycha jednostki, która za jednakowy grzech uznawana jest i tu, i tam! [tzn. przez bolszewików i przez chrześcijan – przypis mój] Panu pozwolą wypowiadać się czy drugiemu, i już pan i drudzy będą to uważali za wolność. Ale niech pan najpierw zapyta, czy to jest ważne, czy to jest potrzebne komu, to co ma pan powiedzieć? Czy pan to mówi z intencją dla dobra, czy tylko, aby dać upust własnej pysze i pragnieniu władzy nad innymi, aby im narzucić swoje zdanie. Człowiek po prostu chce powiedzieć, tak samo jak chce zjeść. A powie czy zje i nic go nie obchodzi, czy inni są z tego syci. Tak jest naprawdę. I więcej panu powiem: tak zwana wolność słowa prowadzi często do niewoli. Człowiek wciąga się, chce wciąż mówić dalej, a żeby go słuchali, zacznie iść na ustępstwa w stosunku do słuchaczy, na kompromisy, zacznie mówić tylko pół prawdy, później ćwierć prawdy, a z tego może wyjść, że łże nie tylko innym, ale nawet sobie. A wszystko przez pychę: „Ja, moje zdanie!” A na czorta ono komu, to jego zdanie! Prawdziwa wolność jest nie w słowach, proszę pana, a w milczeniu. W tym właśnie, żeby słowa nie zakłamały własnych, prawdziwych, wewnętrznych myśli. Na tym polega prawdziwa wolność jednostki w stosunku do przytłaczającej ją zbiorowości.”
„– A jeżeli to jest tylko pycha wypowiadać własne zdanie, to po co pan wypowiadał je wobec mnie?
– Przez pychę. Człowiek jest słaby.”
Czy wypada zatem dołączać się do internetowej kakofonii? Do słownych gmatwanin i niedorzeczności, by pisać o Józefie Mackiewiczu? Zalew masowej komunikacji powoduje przede wszystkim „hałas”, w którym odróżnienie tego, co wartościowe od szmiry staje się syzyfową pracą, czy należy zatem utrudniać tę pracę? Człowiek jest słaby.
(1) The Cult of the Amateur. How Today’s Internet is Killing Our Culture and Assaulting Our Economy, Nicholas Brealey Publishing, London-Boston 2007
Prześlij znajomemu
Człowiek jest słaby. Na szczęście nie wszyscy, niektórym się chce coś napisać, nawet bez pewności, że ktoś to przeczyta
A swoją drogą te „blogi” to chyba też taki wentyl bezpieczeństwa. Lepsze to niż prucie z karabinu do kolegów ze szkoły.
Czy to coś nie tak: http://www.forum.michalkiewicz.net/viewtopic.php?t=6780
Tak. Chyba coś jest nie tak. A mianowicie zupełnie nie mogę pojąć, o co Panu chodzi. Czy to ma być ilustracja teorematu?!?
Teoremat Huxleya jest wg mnie czysto filozoficzną przenośnią. Jak już wiadomo czas wszechświata jest skończony (zarówno ten miniony jaki i ten który nam pozostał) a do napisania jakichkolwiek arcydzieł małpy potrzebowały czasu o wiele dłuższego, nawet gdyby przyjąć, że ów arcydzieło ma być względnie krótkie a jago walor artystyczny dyskusyjny.
Porównanie więc tego hipotetycznego stanu do jakiejkolwiek wypowiedzi w sieci ma sens tylko i wyłącznie wtedy gdy odnosimy się do tzw spamu, trollingu czy jakiejkolwiek innej formy masowych komentarzy wysyłanych przez komputer lub słabo opłacanego hindusa.
Z przykrością stwierdzam, że książki Keena nie czytałem. W każdym razie osobiście uważam, że wolność dana nam przez internet 2.0 czy jak to woli web 2.0 jest wartością co najmniej nadrzędną. To, że każdy osobnik przy klawiaturze ma prawo do tworzenia „dobra” wspólnego nie znaczy, że jest to wyłącznie bezwartościowy szum. Może właśnie znajdzie swoich pseudo adoratorów i to go uszczęśliwi – a o to przecież chodzi w blogowaniu.
Problem moim zdaniem leży w braku należytego rozgraniczenia pomiędzy wiedzą a opinią.
To, że mogę bzdury wpisać na wiki to dobrze. Ale to, że jeden czy drugi minister opiera swoje wypowiedzi na materiałach znalezionych w sieci – m.in wiki to już niezbyt dobrze świadczy o jego wypowiedzi.
Szkoła dalej studia też nie starają walczyć z tezą, że Wiki można ustawiać pozycję w sekcji „Bibliografia”.
W efekcie skazani jesteśmy na życie w społeczeństwie uznającym wolę większości jako decydującą o prawdzie. Czyż można znaleźć bardziej dobitną oznakę demokracji?
Hmm… Nie, porównanie odnosiło się raczej do bezmyślnej produkcji większości autorów blogosfery. Bezmyślne stukając w klawisze można teoretycznie wystukać cos z sensem, ale to mało prawdopodobne, więc porównanie było ironiczne.
Niestety nie potrafię się z Panem (?) zgodzić, co do nadrzędnej rzekomo wartościowości wolności danej nam przez internet. Wolność w ogóle nie jest wartością. Wartość to idealny wzorzec działania, wartością jest prawdomówność albo zachowanie sekretu. Żeby móc wartosci realizować musimy być wolni. Wolność jest więc prawem działania, warunkiem moralności, ale nigdy nie wartością.
Internet nie daje nam wiele, jest raczej jak ściek przepływający przez mój pokój, ale w ścieku, bywają diamenty. Internet daje także ludziom takim jak ja, których nikt nigdy nigdzie nie chciałby publikować, Wolną Trybunę. Dlatego jest takim skandalem, że nie ma w polskiej blogosferze żadnej poważnej dyskusji… Jeśli natomiast ma chodzić w blogowaniu o to, żeby „znaleźć swoich pseudo adoratorów i być uszczęśliwionym”, to ja wymiękam. Jedynym wartościowym celem jakiejkolwiek wypowiedzi jest Prawda. Czuję się zobowiązany mówić to, co tutaj mówię, ponieważ niestety nikt innego tego nie robi, a uważam, że taka właśnie jest prawda. Nie ma to nic wspólnego z poszukiwaniem adoratorów, a tym mniej ze szczęściem.
O prlowskich ministrach nie mam nic do powiedzenia, ale nie dziwi mnie specjalnie, że używają wikipedii. Trochę jak niejaki Kabud, który tu produkował kiedyś swe komentarze.
Świetny tekst. Doskonale opisuje to, co obecnie dzieje sie w sieci w zakresie wyrażania prywatnych opinii uzytkowników (oprócz wielu innych poruszonych wątków). Jakikolwiek, nawet najbardziej błahy artykul w sieci, wyzwala wśród odbiorców niewyobrażalne reakcje, począwszy od skromnego „dobre” czy „ok” poprzez niezliczone inwektywy o autorze lub bohaterach, a skończywszy na ogólnych obraźliwych opisach wszystkiego i o wszystkim, bez względu na pierwotny temat. Odechciewa się czytania komentarzy dotyczących filmu czy książki, czy czegokolwiek innego, bo nic i tak się z tego nie uzyska prócz niesmaku i kolejnego potwierdzenia, że internet zmierza do „zastąpienia tyranii ekspertów dyktaturą idiotów”.
Szanowny Panie,
Wyznaję, że książkę Keena czytałem prawie 6 lat temu i nie pamiętam już szczegółów. Teza o zastąpieniu dyktatury ekspertów dyktaturą idiotów należy do Keena. Trudno się z nią nie zgodzić, ale jest także druga strona medalu, a mianowicie czy ta dyktatura ekspertów jest aż tak warta obrony? Ich rzekoma ekspertyza, ich dęty autorytet, są balonem godnym przekłucia. Eksperci tworzą koterie na wzór średniowiecznych cechów rzemieślniczych i nie dopuszczają żadnych opinii, które mogą ich monopol nadwyrężyć, podać w wątpliwość ich ekpertyzę.
A że poziom komentarzy na intenecie jest niski, to prawda. Mam nadzieję, że niniejsza strona odbiega od normy. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że typ komentarza „dobre pozdro” jest typowy dla polskich „debat”, a nie zdarza się w angielskojęzycznej blogosferze (Darek, pardon, wiem, że nie znosisz tego określenia, ale jak to inaczej nazwać?)