Powstanie węgierskie i narodziny sowieckiej strategii. Część IX
14 komentarzy Published 23 kwietnia 2017    |
Miałem CIA agencję wywiadowczą…
Charles Gati twierdzi, że CIA nie była przygotowana na rozwój wypadków, ani nie miała dość personelu węgierskiego, by zrozumieć, co się dzieje w Budapeszcie. Jakkolwiek słuszna wydaje się ta ocena, warto podkreślić, że Agencja była gotowa do akcji na Węgrzech (w tym sensie, że agenci chcieli pomóc powstańcom), ale jednoznacznie zabroniono jej jakiejkolwiek interwencji. Wobec tej moralnej gotowości i chwalebnego zaangażowania po stronie powstania, tym bardziej dziwić musi, że nie przewidzieli ani wybuchu rewolty, ani sowieckiej reakcji; zaskoczeni byli klęską militarną sowietów w pierwszej fazie powstania, a 3 listopada, pomimo gigantycznej koncentracji wojsk sowieckich na Węgrzech, byli przekonani, że powstanie zwyciężyło. Wewnętrzny raport CIA na temat reakcji Agencji na wydarzenia, konkludował z sarkazmem, że już 6 listopada jedynym przedmiotem dyskusji były metody wykorzystania uciekinierów w celach propagandowych.
Podkreślałem wielokrotnie, że przy wszystkich zmianach w amerykańskiej polityce w ciągu ubiegłych 70 lat, elementarna teza pozostała niezmieniona: Wschodnia Europa należy do sowieckiej strefy wpływów, to znaczy „wielka spółka trwa”. Ta sama dewiza kierowała Rooseveltem i Trumanem, Eisenhowerem i Kennedym, Nixonem, Reaganem, Bushem i Obamą. Ta sama zasada przyświeca administracji Trumpa. A jednak powstanie węgierskie wydaje mi się ważną cezurą w rozumieniu tej fundamentalnej zasady.
Jak wspominałem w części VIII, wierchuszka sowiecka była doskonale poinformowana o dyskusjach wśród amerykańskich decydentów, które trwały nieprzerwanie od późnych lat 40., ale wzmogły się po powstaniu węgierskim. Czy postrzeganie bloku sowieckiego jako monolitu nie jest na rękę sowietom? Czy nie ma możliwości osłabienia bloku, poprzez wbicie klina między różne jego elementy składowe? Czy nie można wyrwać któregoś z członów bloku z sowieckich kleszczy? Znając intymnie szczegóły debat wśród amerykańskich polityków, znając zarówno tajne cele OPC, jak i otwarcie głoszone zadania Radia Wolna Europa, komuniści mogli się obawiać, jak sądzę, skuteczności polityki, która miałaby na celu rozbicie jedności bloku. Skuteczności „titoizacji wschodniej Europy”. Autentyczne obrócenie wschodnioeuropejskich komunistów przeciw sowietom, mogło mieć nieobliczalne konsekwencje. Mogło rozbudzić antykomunistyczne nadzieje części podbitej ludności, mogło osłabić pozycję sowietów na arenie międzynarodowej, mogło być wiatrem w żagle wszystkich wrogów komunizmu. Obawy takie musiały jednak prysnąć, gdy analitycy sowieccy, zwłaszcza Szelepin i Mironow, ale także Andropow i Kriuczkow, którzy byli obecni w Budapeszcie w czasie najważniejszych dni powstania, przyjrzeli się uważniej, co się wydarzyło w owe dni.
Wady otwartego prezentowania jedności
Anatolij Golicyn pisał po latach:
Stratedzy komunizmu doceniali główną wadę prowadzenia jednolitej i otwarcie agresywnej polityki przez wszystkie partie bloku, a mianowicie, że kombinacja ideologicznego ferworu z monolityczną jednością zaalarmowałaby świat niekomunistyczny, zmusiłaby go do większej spoistości, a być może do energicznej i skoordynowanej odpowiedzi na komunistyczne zagrożenie. W najlepszym wypadku, prowadziłoby to do utrzymania status quo w stosunkach Wschód-Zachód, a w najgorszym do zwiększenia nacisku na świat komunistyczny ze strony Zachodu wyposażonego w wyższej jakości arsenał nuklearny.
Golicyn wskazywał następnie, jak doświadczenie nauczyło sowieckich strategów, iż jednolita strategia postrzegana jest nieuchronnie jako narzędzie polityki sowieckiej. W ten sposób stratedzy zidentyfikowali czynniki, które przyczyniły się w przeszłości do wywołania równie jednolitej reakcji Zachodu na komunizm, a z drugiej strony czynniki, które podkopywały zjednoczenie Zachodu. Umiarkowanie i niepewność w sowieckiej polityce, nacisk na „interesy narodowe” poszczególnych partii i państw komunistycznych, miały na dodatek tę zaletę, że wspomagały argumentację zachodnich analityków, którzy dostrzegali podziały i różnice wśród komunistów, gdzie żadnych różnic nie było. Młodzi stratedzy sowieccy, ciągnął dalej Golicyn, argumentowali, że projekcja odpowiedniego obrazu sowieckiego obozu powinna przyczynić się do rozluźnienia wspólnoty zachodniej, stworzonej w poprzedniej fazie przez monolityczną politykę Stalina. Innymi słowy, zdrowy rozsądek dyktował, że cel zwycięstwa komunizmu na świecie, będzie prędzej zrealizowany poprzez potajemne wykuwanie jedności i koordynację polityczną, przy jednoczesnym podsycaniu zwodniczego wizerunku ewolucji, słabości i ideologicznego nieładu.
Taka była, wedle Golicyna, istota długofalowej polityki przyjętej w latach 1958-60.
W moim głębokim przekonaniu, powstanie węgierskie – zarówno w swym przebiegu, jak i w braku reakcji ze strony Zachodu – było najważniejszym bodźcem do sformułowania nowej strategii. Golicyn wskazuje bardzo trafnie na składowe elementy dezinformacji: akcentowanie słabości i nacisk na ewolucję, na nieuchronną (rzekomo) i „nieodwracalną liberalizację systemu”, na fasadową potęgę i osiągnięcia w rodzaju wyścigu w kosmos; wykazuje, że bezustanna walka o stołki i frakcyjność wśród władz wszystkich kompartii, były niczym więcej niż listkiem figowym, przesłaniającym zasadniczą jedność; i wreszcie przeflancowanie antykomunizmu na antystalinizm było ostatecznym mistrzowskim pociągnięciem pędzla. Każda z tych części składowych nowej sowieckiej strategii z osobna, skierowana była do różnych słuchaczy na Zachodzie, a wszystkie razem tworzyły obraz nieco groteskowy, obraz wroga, którego nie można było brać zbyt poważnie. Golicyn pomija jednak milczeniem najbardziej jaskrawy czynnik sprawczy nowej strategii: całkowitą bierność Zachodu wobec autentycznie antykomunistycznych sił w powstaniu węgierskim, wobec tzw. ulicy albo, jak to w skrócie określałem w poprzednich częściach, wobec Corvina.
Eisenhower skręcał się jak piskorz, byle tylko nie udzielić żadnej pomocy, nawet moralnego wsparcia, powstańcom. Nixon zacierał łapki, że im mocniej sowiecka żelazna pięść spadnie na Corvin, tym lepsze będą perspektywy na drugą kadencję Eisenhowera. Agenci CIA naiwnie myśleli, że przygotowywali się od lat do takiej właśnie sytuacji, do antykomunistycznego powstania, ale wybito im to z głów ponad wszelkie wątpliwości: Stany Zjednoczone „nie będą próbowały wyzwolić żadnego kraju w sferze sowieckich wpływów”.
Rachunek sumienia dokonany przez Amerykanów po powstaniu, także nie mógł ujść uwagi sowieckich obserwatorów. Henry Kissinger krytykował administrację za bierność, ale to nie oznacza wcale, że argumentował za aktywnym pójściem w sukurs powstańcom. Wedle przyszłego Sekretarza Stanu, Eisenhower nie miał żadnego planu, zachowywał się jak kibic mało zainteresowany wynikiem meczu, a najgorsze, że nie próbował nawet zmusić Moskwy do „zapłacenia ceny dyplomatycznej, ekonomicznej, militarnej. Nie było żadnych not dyplomatycznych, nacisków, propozycji mediacji. Nic.” Komisja Kongresu, która analizowała powstanie węgierskie, konkludowała: „nie ma żadnych dowodów, że bierność [administracji] mogła wywołać ducha kompromisu wśród sowieckich przywódców”.
Zwróćmy uwagę, krytycy byli w zasadzie w zgodzie z polityką nie-interwencji. Nikt, o ile mi wiadomo, nie wysunął postulatu, by uderzyć na osłabione sowiety podczas każdego kryzysu, żeby wzmocnić postawę oporu i popierać antykomunistyczne ruchy wyzwoleńcze wśród narodów podbitych, w celu ułatwienia przyszłej interwencji. Nie. Kissinger domagał się – not dyplomatycznych. Komisja kongresowa żądała aktywności w celu – wywołania ducha kompromisu.
Inni krytycy zauważyli, że słowa tak często używane w przemówieniach polityków amerykańskich w ciągu pierwszej dekady powojennej – „wyzwolenie narodów ujarzmionych” (liberation),” „walka o niepodległość”, „zmuszenie sowietów do wycofania się z krajów podbitych” (rollback) albo po prostu „wolność”, która nigdy nie schodzi z ust demokratycznych polityków – że słowa takie mają jasno określone znaczenie, a zatem nie wolno używać ich bezkarnie, bo ludzie płacą życiem za nieporozumienia w takich kwestiach. Amerykanie zawsze dumnie dzierżyli „pochodnię wolności”, służyli z ochotą wzorem dla wszystkich zniewolonych ludów pod każdą szerokością geograficzną, ale nie zamierzali posyłać piechoty morskiej w ślad za tą pochodnią, woleli ograniczyć się co najwyżej do wysyłania not dyplomatycznych.
Jedyną nauką, jaką zdołał wyciągnąć z powstania sam Eisenhower, było stonowanie retoryki wyzwolenia. Propaganda skierowana na narody podbite została przytępiona i ukrócona (o czym będę jeszcze mówił osobno, bo dotyczy to ważnego punktu, jakim była rola Radia Wolna Europa).
Odnoszę wprawdzie wrażenie, że całkowita bierność ze strony Zachodu nie mogła być do końca niespodzianką dla sowieciarzy, a jednak aż tak dosadne potwierdzenie w praktyce, zasady wyznawanej dotąd w teorii, podczas (i w następstwie) węgierskiego powstania, musiało być niezwykle cenne w strategicznych rozważaniach. Oznaczało bowiem zmniejszenie głównego niebezpieczeństwa, jakie zawiera się z definicji w polityce pozorowanej słabości, a mianowicie oczywistej groźby, że ktoś weźmie tę słabość za dobrą monetę i wykorzysta ją dla swoich własnych celów.
Jedną z zagadek polityki sowieckiej pozostaje do dziś, dlaczego Stalin nakazał w 1952 roku likwidację niezwykle skutecznej prowokacji WiNu. Golicyn wysunął hipotezę, że w oczach Stalina istnienie ostensywnie aktywnej akcji komunistycznej w Polsce, osłabiało obraz potęgi sowieckiej, a tym samym destabilizowało władzę, będąc wodą na młyn antykomunizmu. Zyski wyciągnięte ze schwytania kilku antykomunistów i zdyskredytowania emigracji były z pewnością mile widziane, ale dla Stalina, projekcja obrazu monolitycznej potęgi była ważniejsza, a groźba wewnętrznej destabilizacji wystarczająco poważna, by zlikwidować WiN. Powstanie węgierskie wykazało następcom Stalina, że zagrożenie jest niewielkie – a wobec klarownej polityki nie-interwencji ze strony amerykańskiej, żadne – podczas gdy zyski z pozornej destabilizacji, ogromne.
Skoro nacjonalistyczne ruchy w krajach podbitych są tak popularne na Zachodzie, dlaczego nie ubrać autentycznych leninistów w narodowe fatałaszki? Skoro pojęcie destalinizacji tak bardzo odpowiada pobożnym życzeniom zachodnich obserwatorów, to dlaczegóż by nie podsunąć im kilku wyzwisk pod adresem Stalina? Nacjonalistyczne ruchy są zagrożeniem dla spójności bloku, ale czyż Lenin nie uporał się z większymi zagrożeniami? Trzeba zatem zastąpić stalinowski monolit, leninowskim organizmem, dynamicznym i zmiennym obrazem przeznaczonym do zachodniej konsumpcji. Takie mniej więcej musiało być rozumowanie nowych planistów kremlowskich. Giętka i wyrafinowana polityka leninowska była odtąd ich wzorem.
Quasi-titoiści, wystąp!
Ale węgierskie powstanie było źródłem nowego myślenia także w innych aspektach sowieckiej strategii. Jak już mówiłem, do roku 1956, amerykański Departament Stanu, słusznie w moim przekonaniu, postrzegał sowiecki blok jako monolit, odmawiał rozróżniania między pseudo-titoistami i neo-stalinistami, zwłaszcza gdy te etykietki wieszano na chybił trafił na tych samych ludziach. Zarówno Nagy, jak Gomułka, byli oczywiście ortodoksyjnymi stalinistami, ale w 1956 roku mianowano ich także titoistami. Nie mogło ujść uwagi kremlowskich planistów, że tak jednoznaczne stanowisko reprezentowane między innymi przez obu braci Dulles, było ostro krytykowane wewnątrz amerykańskich elit władzy. Odpowiednia manipulacja obrazem bloku, mogła zatem doprowadzić do pożądanych skutków. Gdyby zdołano skonstruować obraz następców Nagy’a jako autentycznego zagrożenia dla sowieckiego bloku, to byłoby możliwe skierowanie pomocy (głównie pomocy gospodarczej) Zachodu na rzecz takiego akceptowalnego przywódcy (a długoterminowe zyski były nieobliczalne).
A dalej, węgierskie powstanie wykazało, że nie ma wielkiego zagrożenia w zezwoleniu na istnienie wewnętrznej „opozycji”; wewnątrz już nie tylko krajów podbitych, ale także w samych sowietach. Skoro stary zaufany bolszewik, jakim był bez wątpienia Imre Nagy, uznany mógł zostać przez wolny świat i przez powstańców Budapesztu, za przywódcę antykomunistycznego powstania, to z łatwością będzie można postawić na czele bratnich kompartii (i nie tylko) innych komunistów „z ludzką twarzą”, a z młodych i wypróbowanych marksistów stworzyć koncesjonowaną opozycję. Wymiana zdań między Anastasem Mikojanem i Rákosim na temat koła Petőfiego, którą przytoczyłem w części IV, jak w kapsułce pokazuje nową strategię w konfrontacji ze sztywnym stalinowskim gorsetem. Skoro młodzi marksiści z koła Petőfiego (ale to samo dotyczy młodych marksistów z klubu krzywego koła w Warszawie) wychwalali kompartię, to należało ich krytycyzm wykorzystać dla celów partii komunistycznej. I tak też się stało.
Oddanie władzy Dubczekom z ludzką twarzą, „modernizatorom” w rodzaju Gierka czy Gorbaczowa, „niezależnym i niepokornym” komunistom w rodzaju Ceausescu, nacjonalistycznym komunistom w stylu Jaruzelskiego czy Miloševicia, kontestatorom takim jak Havel, Michnik czy Mazowiecki, czy wreszcie związkowcom takim jak Wałęsa – nie pociągało za sobą wielkich niebezpieczeństw dla władzy komunistów, niezależnie od tego, czy niektórzy z nich byli tajnymi współpracownikami służb bezpieczeństwa, czy jawnymi. Procesy, które doprowadziły do tych zmian, do legendy upadku komunizmu, rozpoczęły się w październiku 1956 roku w Warszawie i Budapeszcie. Odmienny przebieg wypadków w dwóch stolicach działał jak dwa końce tej samej polityki. W tym samym sensie, choć w innej skali, jak dwoma końcami tej samej polityki było wycofanie wojska ze zbuntowanego Budapesztu i inwazja przeważającymi siłami w kilka dni później. Podobnie jak dwoma końcami tego samego kija były wszystkie odwilże i dokręcanie śrub, stan wojenny i okrągły stół, ale o tym wszystkim już pisaliśmy na naszej witrynie w cyklu „Od polskiego października do okrągłego stołu”.
Zimna wojna i zbrodniczy pokój
Zaryzykuję wyzywające twierdzenie, że zimnej wojny nigdy nie było. Było trochę zimnowojennej retoryki, wiele buńczucznej propagandy ze strony Zachodu; były przemowy takie jak słynna mowa Churchilla w Fulton na temat Żelaznej Kurtyny; były deklaracje, jak ta, której owocem było sformułowanie doktryny Trumana. Ale zimna wojna, a więc stan konfliktu bez zaangażowania w działania wojenne, nie istniał naprawdę pomiędzy Ameryką i sowietami, ponieważ nieprzerwanie, od momentu ataku Hitlera na sowiety, istniała wielka spółka, o której tak dobitnie pisał Józef Mackiewicz.
Ostatnia lekcja, jaką wyciągnęli z powstania węgierskiego sowieccy analitycy, była chyba najbardziej oczywista. Pomimo druzgocącej inwazji, pomimo krwawych represji i ogromnej ilości ofiar, mimo mściwości, z jaką Kádár zdławił wszelki opór i zamordował przywódców powstania (z milczącym przyzwoleniem Chruszczowa), nie było nawet krótkotrwałego oziębienia w stosunkach z sowietami. Zachód przeszedł nad powstaniem do porządku dziennego. Zachodni politycy gotowi byli pominąć milczeniem Corvin, bo mieli ważniejsze sprawy na głowie: kolejne wybory, skandale polityczne, zbijanie pieniędzy, inflację, stopę procentową i sukcesy sportowe. Wszystko sprawy ważniejsze w oczach wyborców, niż wyzwalanie narodów ujarzmionych.
Czy Szelepin, Mironow i Andropow mogli tego nie zauważyć? Zauważyli. Andropow powiedział to zupełnie wprost, jak opisywałem w poprzedniej części. W Jałcie dano Stalinowi carte blanche na dowolne działania w Europie Wschodniej, a w Budapeszcie potwierdzono, że mają wolną rękę. Mając wolną rękę, mogli rozpocząć długoterminowy eksperyment, który zaowocował niezwykłą prowokacją zwieńczoną widowiskiem roku 1989.
Mackiewicz pisał w roku 1947, w tym samym artykule pt. „Wielka Spółka trwa”, że nie powinniśmy polegać na zachodnich politykach w walce z komunizmem.
Celem naszego wysiłku powinno by być zatem działanie w kierunku rozsadzania, storpedowania spółki Sowiety–Wielka Brytania–Ameryka. Ponieważ jednak nie stać nas na „spisek przeciw pokojowi” (zbrodniczemu), tym wysiłkiem w granicach osiągalnych powinna być nie ugoda ze wszystkimi naraz, jak to propagują niektórzy, ale raczej usztywnienie patriotycznego kręgosłupa, zahamowanie spadku po równi pochyłej, której tak fatalnym przykładem jest dzisiejsza rzeczywistość w kraju, utrzymywanie ducha oporu i woli walki.
Ci, co zgadzają się z tym stanowiskiem, twierdzą najczęściej, iż wysiłek ten jest ważny ze względu na przewidywaną przez nich rychłą możliwość zbrojnego konfliktu światowego. Mnie się zdaje, że nie mają racji. Albowiem wysiłek ten wydaje się stokroć ważniejszy w wypadku przeciwnym – kontynuacji wielkiej spółki i trwania jej jeszcze przez lata. Ważny dlatego, by uchronić naród polski nie tylko już od biernego poddania się wypadkom, gdy one przyjdą, ale przed największą z klęsk, jaka nam jeszcze grozić może: „przekucia” pod panowaniem bolszewickim na rabów broniących własnych więzień i ich najpotężniejszego dozorcy Stalina! To znaczy, uchronić naród polski przed upadkiem do poziomu, do którego po dłuższym panowaniu sowieckim spadł już niejeden naród. [1]
Odważni młodzi ludzie z pasażu obok kina Corvin, którzy poważyli się podnieść rękę na ludową władzę, nie dali się przekuć na rabów broniących własnych więzień.
_______
- „Wielka Spółka trwa”, Nudis verbis, Londyn 2003
Prześlij znajomemu
W ten sposób stratedzy zidentyfikowali czynniki, które przyczyniły się w przeszłości do wywołania równie jednolitej reakcji Zachodu na komunizm, a z drugiej strony czynniki, które podkopywały zjednoczenie Zachodu.
Warto podkreślić to, że wbijanie klina przez sowietów w (dość dziurawy) monolit wolnych krajów stało się od tamtego czasu bardzo łatwe. Po rozbiciu go, czynią to już coraz skuteczniej na poziomie ich polityki wewnętrznej. Mam odczucie, że dziś już nimi sterują.
Skąd bierze się taka słabość, która powoduje, że strategia komunistów jest tak skuteczna? Z przemożnej chęci (czy też może poczucia odpowiedzialności u elit) spokojnego i wygodnego bytu za wszelką cenę, czy raczej z niemożności pojęcia tego, że ktoś może działać na podstawie przeciwnie zdefiniowanych pojęć, dla którego wolność oznacza niewolę, pokój – wojnę a dobrobyt to powszechna nędza?
Drogi Panie Andrzeju,
Taka jest teza Golicyna. Jak tylko uświadomili sobie, że obraz monolitycznej jedności służy zjednoczeniu Zachodu, a obraz słabości, podziałów i napięć, odśrodkowych tendencji i nacjonalistycznych ciagot, osłabia tę jedność, to zaczęła się „nowa strategia”.
Natomiast teza o „przemożnym chceniu bycia oszukanym” należy do Mackiewicza.
Czy sterują nimi? Czy nie należałoby powiedzieć: sterują nami? Niech Pan spojrzy na reakcję rozsądnych ludzi na prezydenturę Trumpa. Z jednej strony są podejrzenia o jego koneksje z Putinem, a z drugiej nadzieja, że ten nieobliczalny człowiek może wysadzić z siodła Kima, wykopać sowieciarzy z Morza Śródziemnego i „bronić Polski przed ruskim zaborem”. Czy zatem nie sterują nami? Czy my sami nie jesteśmy winni „chcenia”?
Drogi Panie Michale,
Bez wątpienia „sterują nami”. A jednak nasz kraj i wiele innych zostały już zniewolone i zsowietyzowane a tzw. Zachód jeszcze nie (do końca). Łatwiej przychodzi Polakom „chwytać się brzytwy” i pokładać nadzieję w fałszywych tezach, pozostając w stanie ciągłego samozakłamania niż wolnym narodom porzucać prawdę i rozsądek. To nie powinno jednak nikogo tłumaczyć, co najwyżej złagodzić surowość sądu. Cały świat był kiedyś wolny od bolszewizmu. Wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi, wszyscy mamy rozum i możliwość wykorzystania wolnej woli, którymi to cechami obdarzył nas Stwórca.
Panie Andrzeju,
Zastanawiam się od rana nad Pańskimi słowami.
Z jednej strony, ma Pan w oczywisty sposób rację. Polska i kraje wschodniej Europy zostały zniewolone, zdekapitowane (czy jest takie słowo?), po czym poddane brutalnej sowietyzacji, po której każda odwilż i odkręcenie śruby („kurtyna: podnosi się, opada, sezon za sezonem mknie i nikt nie pyta co za kulisami jest”, jak śpiewała przed laty Republika) wyglądały jak raj. Wobec Polski czy Wegier, Zachód nie ma żadnych usprawiedliwień.
Z drugiej strony, nasuwa mi się często przytaczane zdanie Mackiewicza, że prawdziwe postępy sowietyzacji badać należy na Zachodzie, z dala od czołgów, pałek, tortur i kazamatów. Innymi słowy, Zachód jest równie (jeśli nie bardziej) zsowietyzowany, ale nie był nigdy tak zbrutalizowany zniewoleniem jak Polska czy Węgry.
Na pierwszy rzut oka, to wszystko wydaje się oczywiste i przekonujące, ale jak poskrobać, to czy nie jest jasne, że „człowiek z omnibusu z Clapham” (jak się określało w wiktoriańskiej Anglii tzw. przeciętnego człowieka) po prostu nie wie i nie może wiedzieć, że jest zsowietyzowany. Nie może widzieć niebezpieczeństwa ze strony czegoś, co jak potwierdza cały świat, nie istnieje.
Tymczasem wśród nas, zbrutalizowanych i zsowietyzowanych, a nagle „rzekomo wyzwolonych” przez cudowne zniknięcie i upadek komunizmu, lęk, że może to wszystko łgarstwo, powinien być na innym poziomie.
Zróbmy to teraz
Spalmy ją,
Podpalmy ją teraz
(konkludowała Republika)
Panie Michale,
Mackiewicz wiedział co pisze. Sadzę przy tym, że miał na myśli postępy bolszewizmu, zmiany w postawie społeczeństw w perspektywie całego świata.
Stwierdziwszy to, dodam, że wydaje mi się, że sowietyzacja ma za swój cel nie tyle nie dostrzeganie zagrożenia bolszewizmem co jego dobrowolną akceptację. Taka akceptacja skutkuje porzuceniem postrzegania świata takim jaki rzeczywiście jest, więc trudno oczekiwać aby człowiek zsowietyzowany chciał mieć inną optykę dopóki jest zsowietyzowany, nawet pomimo osobistych negatywnych doświadczeń. Te ofiary bolszewików nierzadko dawały tego dowód. Możliwość zmiany optyki ma według mnie tylko osoba myśląca samodzielnie.
Grzegorz Ciechowski był chyba jednym z ostatnich z mojego rocznika, którzy chcieli zerwać i podpalić kurtynę peerelu. Lubiłem wtedy Republikę, ale nie do końca rozumiałem jego świetnych tekstów.
Miałem kiedyś (bardzo dawno temu!) taki pomysł, żeby napisać polityczny tekst, który używałby wyłącznie odniesień do tekstów piosenek Republiki; używałby ich tak, jak powiedzmy św. Augustyn używa cytatów z Biblii (prawdę mówiąc, to jest bluźniercza myśl). Prawie każda ich piosenka miała polityczny podtekst, jakieś polityczne drugie dno. Oczywiście jest prawdą, że byliśmy wszyscy w 80. latach wyczuleni na takie podteksty, ale czy można ich było nie iwdzieć w Kombinacie, Białej fladze, Arktyce? Ale nie inaczje było z mniej znanymi kawałkami, jak Równym bądź, Będzie plan czy My lunatycy.
Tak, ale Ciechowski, ze swymi „znaczącymi” tekstami, też był częścią prowokacji. Stwarzał, wraz z setkami innych, wrażenie, że to jest normalny kraj, w którym można sobie pozwolić na krytykę i, ach, jakie to było subtelne! Można sobie było wyć po pijanemu i bezmyślnie, będąc jednocześnie „zaangażowanym”…
Natomiast co do postępów bolszewizmu w perspektywie całego świata, to sprawia on wrażenie czegoś nieuchronnego. A jeżeli tak, to z czym my walczymy?
A może walka z czymś, co się wydaje nieuniknione jest właśnie najlepszym wyzwaniem, jakie może nas spotkać w życiu?
Panie Michale,
Tak. Wiedziałem przecież, że są to teksty o rzeczywistości w której żyję. Lecz nie odnosiłem ich do większego uniwersum. Musiałem więcej poczytać i pojąć w czym rzecz. Bolszewicy są przebiegli – udaje im się odwrócić wrogów na swoją stronę ale jako to się dzieje? Czy tylko podstęp czy także dobra znajomość psychiki ludzkiej?
Spowodował Pan, że wróciłem dziś do tych „kawałków”.
Ciągłe zmagania z tym co nieuniknione, z tym co i tak się zdarzy, są, jak mi się zdaje a priori wpisane w nasz nędzny żywot. To jest chyba jego istota i nasz egzamin. Inaczej byłby bez sensu i bezwartościowy – pusty i nudny jak flaki z olejem. Co więc nam innego pozostaje, jak nie zmagać się z tym przeklętym bolszewizmem do samego końca?
Otóż to, otóż to. „Rób, co powinieneś. Będzie, co może!” wedle jezuickiego zawołania. Wyniki naszych działań zależą od mnóstwa czynników – człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi – ale nasze postępowanie zależy od naszego wolnego wyboru.
Nie wiem, czy to przyczyni się do zmagania z przeklętym bolszewizmem, ale zachęcony Pańskim powrotem do kawałków, właśnie znalazłem cały album Nowe sytuacje. Nie oszukujmy się, Bach to to nie jest. Ani poezja na miarę Herberta. Czy choćby Kaczmarskiego. Ale ma wdzięk, słucham z przyjemnością, tylko trudno się wyzbyć wątpliwości, że wspomagają mój odbiór „różowe okulary”, przez które spoglądamy na wszystko, co ma jakiś związek z naszą młodością.
Piosenki wydają się na jedno kopyto, prawie ten sam motyw powtarzany z jednej do drugiej, zaczynają się identycznie, to samo użycie fortepianu i gitar niemal wyłącznie jako instrumentów perkusyjnych. Oprócz tych bardziej znanych kawałków, dobre wydały mi się tylko My lunatycy i Znak równości, ale to i tak nieźle.
A jakie są Pańskie refleksje Republikańskie?
Oczywiście, to tylko muzyka rozrywkowa a nie Jordi Savall. Fakt, że nie ma tu zbyt wielu muzycznych doznań duchowych. Ale to samo można powiedzieć o bluesie. Też wciąż to samo, ale się słucha.
Ale za to ma ładunek treści i energii, przy której dzisiejsze tempo-bluzgi „kontestatorów”, które muszę przymusowo co i rusz wysłuchiwać z góry, boku i frontalnie na ulicy, wydają mi się mdłe jak niedoprawiony majonez. Może Pana zdziwię, ale znam kilka osób o pokolenie i więcej niż pokolenie młodszych od siebie, które też interesują takie staroci jak Republika.
Hmm, może ma Pan rację. Może nie należy stawiać poprzeczek zbyt wysoko, ale mnie się zawsze wydaje, że jedyne ważne kryterium to jest wartość, jakość. Rozrywkowa? Na pewno tak. Ale w zamierzeniu Ciechowskiego było coś więcej niż rozrywka. W zamierzeniu Mozarta była przede wszystkim rozrywka, ale jego geniusz świeci w najbardziej rozrywkowym kawałku. Osobiście staram się, jak tylko mogę, nie stosować się do żadnych podziałów na gatunki i typy.
Goethe czy Ariosto wydają się dziś czymś elitarnym, ale przecież w ich zamierzeniu i wykonaniu, to była w pierwszym rzędzie rozrywka.
Uwierzę, że zna Pan takich młodych ludzi, bo sam niedawno tłumaczyłem młodemu człowiekowi, który nie zna nie tylko prlu z lat 80., ale nawet dzisiejszego, wszystkie znaczenia ukryte w piosence pt. Pepe wróć! Aż sam się dziwiłem, że prawie każda linijka domagała się komentarza. Ale najbardziej mnie bawiło, że przez wiele lat ja sam myślałem, że ta Pepe, to jakaś dziewczyna, co go rzuciła, biedaka… To na pewno była muzyka rozrywkowa, ale, mój Boże, mówiła więcej o tym parszywym prlu niż poważne elaboraty.
Patrząc na te czasy z perspektywy 35 lat, zjawisko „nowej fali polskiego rocka” wydaje mi się całkiem zręcznie kontrolowanym zabiegiem socjotechnicznym – wentylem bezpieczeństwa. Co nie oznacza oczywiście, że nie było ono autentyczne i nie oddawało „ducha czasu” oraz nastrojów młodych ludzi. Ale to komuniści wydawali te płyty, decydowali o nakładzie, prezentowali je w radiu i telewizji a nawet zajmowali się promocją festiwali na których nie brakło i wodzów dzisiejszych peerelowskich partii politycznych. W sumie, to udało się te nastroje komunistom spacyfikować dość szybko. Pamiętam koncert „Tangerine Dream” na Torwarze, w grudniu 1983, kiedy ze strony pałowanego tłumu, zapędzanego do karnego stania w kolejce (do wejścia), nie poleciał nie tylko żaden kamień ale też żadne słowo sprzeciwu. A była to dopiero druga rocznica pacyfikacji. Pojawił się jeszcze ruch pod koniec lat 80. ale został szybko i łatwo zlikwidowany i przejęty przez „konstruktywną opozycję”. Komuniści nie musieli nic z tym robić.
Panie Andrzeju!
Zamiast słuchać sobie, jak Pan Bóg przykazał, kantat Bacha, słucham teraz nagle Sexy Doll. A co gorsza, mogę winić tylko siebie. Ciechowski używał dość prymitywnego (patrząc z dystansu) zabiegu stosowania politycznych metafor w erotyce i na odwrót, erotycznej retoryki, gdy mówił o polityce. A może po prostu w jego oczach to było jedno i to samo.
Ale oczywiście ma Pan rację, że to był wentyl bezpieczeństwa – czyli prowokacja. Podobnie jak wszystkie kabarety czy „interwencyjne dziennikarstwo”, felietony Passenta czy Toeplitza. Słucha się dziś, powiedzmy, Rodziny Poszepszyńskich i człowiek jest zdumiony, że coś takiego powstało w prlu. Słusznie Pan mówi, że te płyty były nagrane i wydane przez państwowe wydawnictwa i grane w państwowym radiu. Perfect śpiewało o internacie w Białołęce! Co za odwaga…….
Być może najlepszym przykładem i klasycznym przypadkiem pozornej opozycji powinien być na zawsze Pax. Czy uwierzy Pan, że spędziłem dobrych 20 kilka lat życia, sądząc, że Pax jest opozycyjny? Bo był „prlowski Gebethner i Wolff”, ale była także Święta Szkoła Augustyna, która wychowała nas, mówiąc o Piłsudskim i 17 września. Osobiście byłem dumny, że chodziłem do szkoły, której nie dopuszczano do wymachiwania chorągiewkami, gdy do Warszawy przyjeżdżał Lonia B.
Ale gdzie oni są? Ci wszyscy moi przyjaciele? Zabrakło ich. To co, że było ich niewielu? Schowali się po różnych mrocznych instytucjach. Pożarła ich galopujaca prostytucja. Gdzie są moi pryjaciele, wojownicy z tamtych lat. Zawsze było ich niewielu, teraz jestem sam.
Gdyby ludzie wiedzieli jaki naprawde jest autor tekstu, to nie czytaliby go. Pozory myla. Ale wierze ze z idiotyzmu da sie wyleczyc
Szanowny Panie Waclawie,
Pozory nie mylą. Przynajmniej nie w moim wypadku. Pozostaję wszakże przy naiwnej nadziei, że treść może mieć znaczenie, niezależnie od tego „jaki naprawdę jest autor tekstu”; że treść ma obiektywny sens niezależnie od subiektywnej percepcji mojej nieskromnej osoby.
Co rzekłszy, proszę się już więcej nie wahać i bez pardonu objawić „jaki naprawdę jest autor tekstu”. Sam z ciekawością się dowiem, jaki naprawdę jestem.