Głód wiedzy o Hołodomorze (czyli pani Applebaum w piętkę goni)
4 komentarzy Published 23 grudnia 2017    | 
I
Umieranie z głodu, to powolna, trudna do wyobrażenia agonia, gdy umierający z wyczerpania człowiek ma pełną świadomość nadchodzącego końca, ale całe jego jestestwo sprowadzone jest do jednej myśli, do bolesnego marzenia o kawałku chleba. Medycyna poucza, że organizm pozbawiony pokarmu będzie zachowywał się w przewidywalny sposób. W pierwszej fazie, ciało pochłania zapasy cukru, a mózg posyła paniczne sygnały o jedzeniu. To w tej fazie ludzie gotowi są popełniać zbrodnie dla okruchów chleba. W drugiej fazie, konsumowane są zapasy tłuszczu, człowieka opanowuje letarg i ogólna słabość. Aż wreszcie ciało zaczyna spalać białko, pożera bez opamiętania samo siebie; umysł i wola przestają istnieć, człowiek zostaje sprowadzony prawie do czystej zwierzęcości, rozpacz walczy z obojętnością. Umierali tak ludzie zagubieni na pustyniach lub w górach, rozbitkowie na morzu i na wyspach, odcięci od świata i w samotności. Umierali w wyniku naturalnych katastrof – powodzi bądź suszy, huraganów i cyklonów, trzęsienia ziemi i wulkanicznych erupcji; czasami głód nadchodził w wyniku nieurodzaju, plagi czy późnego mrozu; umierali w więzieniach, w obozach i w oblężonych twierdzach, głodowali w wyniku działań wojennych i rewolucji. Ponoć 70 milionów ludzi zmarło z głodu w XX wieku, z czego 40 do 50 milionów straciło życie pod komunistycznymi rządami w Chinach, Korei, Kambodży i w sowietach. Wielokrotnie wskazywano na tę straszną statystykę, jako ostateczny dowód, że socjalizm nie nadaje się do niczego, skoro nie potrafi nawet wyżywić swojej własnej ludności. Ale zagłodzeni na śmierć pod komunistycznym nierządem nie padli ofiarami socjalistycznej niewydolności, nieudacznictwa i niekompetencji, którą nie bez powodu przypisuje się wszystkim czerwonym zarządcom. Nie. W większości zostali wydani na powolną śmierć głodową celowo, nie z przypadku. Czerwoni władcy rozmyślnie i z premedytacją zagłodzili miliony ludzi, miliony obywateli, dla dobra których rzekomo przejęli władzę – oto kwintesencja komunizmu.
Rzecz jasna, wiedzieliśmy o tym od lat. Nowa książka Anne Applebaum, pt. Red Famine. Stalin’s War on Ukraine czyli Czerwony głód. Wojna Stalina przeciw Ukrainie,* nie odkrywa nowych faktów, nie mówi niczego, czego nie słyszeliśmy już dawno. A jednak jest to książka ważna, ponieważ do dziś debatę historyczną na Zachodzie dominuje pogląd, że powtarzające się klęski głodu w latach 20. i 30. w sowietach były konsekwencją wojny, rewolucji, a potem blokady i imperialistycznej polityki zachodniej wobec młodego państwa proletariatu. Wydawało się, że Applebaum jest idealnym autorem do podjęcia takiego tematu.
Naraziła się przed laty zachodnim sowietologom, którymi wypełnione są katedry wielkich uniwersytetów, gdy wydała książkę o gułagu. Odważyła się bowiem nie tylko zrównać sowieckie zbrodnie z niemieckimi, ale także wyraźnie oskarżała akademików, piszących o sowietach na Zachodzie, o uleganie presji ze strony sowieciarni w zamian za dostęp do archiwów i za miłe traktowanie podczas ich wizyt w sowdepii. Applebaum jest teraz „profesorem praktyki” (professor in practice – tytuł, który nie przestaje mnie zdumiewać) na marksizującej londyńskiej uczelni LSE, być może więc nie należy się dziwić, że poddała się prawom powszechnej mimikry. Zdawałoby się, trudno doprawdy złagodzić potworność zbrodni tak niesłychanej jak Hołodomor, a jednak sowietolodzy zdołali to osiągnąć. Oto Sheila Fitzpatrick, w recenzji z książki Applebaum pisze, że Stalin nigdy nie planował zagłodzenia milionów. Głód był niezamierzoną konsekwencją dążenia do modernizacji produkcji, prześladowania wzięły się ze słusznego przekonania władz, że chłopi ukrywają ziarno. To jest tak nie do wiary, że na wszelki wypadek podaję cytat:
Wzrost przemysłowy musiał być sfinansowany przez eksport zbóż, który miał z kolei być możliwy dzięki przymusowemu skupowi ziarna przez państwo, po z góry ustalonych cenach. Problem leżał w wydobyciu ziarna ze wsi. Państwo nie wiedziało, ile ziarna było w posiadaniu chłopów, ale podejrzewało (słusznie), że wiele było w ukryciu. Nastąpiła więc ostra walka między aparatem państwowym i chłopami o dostawy zbóż.
Och, jakież to rozumne i oczywiste! W oczach Fitzpatrick, Stalin był racjonalnym i rozsądnym człowiekiem, a wymordowanie milionów nie jest racjonalne, bo jest ekonomicznie niepożądane (w domyśle: gdyby było ekonomicznie uzasadnione, to byłoby racjonalne), ergo, Stalin nie mógł z premedytacją zagłodzić 5 do 7 milionów ludzi w Kazachstanie, na Kubaniu, nad Wołgą i na Ukrainie, to znaczy w najbardziej żyznych regionach państwa carów. Utrzymywanie czegoś odwrotnego jest dowodem nieuctwa i grozi niedopuszczeniem do kulturalnego towarzystwa, nie mówiąc już o akademickich posadach, więc być może dlatego Applebaum owinęła swoje tezy w watę zastrzeżeń i przychyliła się w końcu do opinii tych, którzy odmawiają nadania statusu „ludobójstwa” zbrodni celowego zagłodzenia na śmierć 4 i pół miliona ludzi na Ukrainie, ale o tem potem. Muszę jednak z naciskiem podkreślić, że pomimo dziwnych ekwiwokacji, Anne Applebaum nie jest apologetką Stalina ani komunizmu, nie należy do tych licznych na Zachodzie głosów, które próbują dopatrzeć się jakichś pozytywów w sowietyzmie – i tylko dlatego warto z nią polemizować.
Ukraiński nacjonalizm
Już na wstępie, Applebaum zdradza swoisty ukraino-centryzm, który jest wprawdzie zrozumiały, zważywszy jej temat, ale nie mniej przez to podejrzany. Historia Ukrainy jest skomplikowana i trudna, więc opowiadanie jej w popularnym skrócie z punktu widzenia ukraińskiego nacjonalizmu, wydaje się najgorszym możliwym punktem wyjścia. Należy tu uniknąć pułapki zbywania ukraińskich źródeł jako wyłącznie stronniczych, gdyż był to (i jest nadal) zarzut stawiany wielu pracom na temat Hołodomoru przez sowieckie opracowania. A jednak, o ile trudno się dziwić ojcom i twórcom współczesnej Ukrainy, że wyidealizowali i przerysowali istnienie ukraińskiej świadomości narodowej na długo przed wiekiem XX, to być może zachodnia publikacja z pretensjami do naukowej rzetelności, powinna raczej unikać takich uproszczeń. Historia Kijowskiej Rusi, a potem Siczy Kozackiej, Kozaków i hajdamaków, Chmielnickiego i Krzywonosa, Mazepy i wojny szwedzko-rosyjskiej, jest jednak zbyt dobrze znana, żeby zatrzymywać się nad szczególnymi punktami w relacji Applebaum. Sprawa nabiera wszakże innych wymiarów, gdy dotyka skutków, gdy autorka próbuje wskazać na konsekwencje wynikłe z rzekomo nieubłaganą koniecznością z przeszłości. Na przykład, nie podlega dyskusji, że naród ukraiński wyłonił się w XIX wieku jako naród chłopski. Ale z przewagi tej jednej klasy w ruchu narodowym, wyciąga Applebaum wniosek, że „narodowe przebudzenie było równoznaczne z populizmem, z tym co będzie później nazwane ‘lewicową’ opozycją do rosyjsko i polsko-języcznych kupców, ziemian i arystokracji”.
Jaka szkoda, że Applebaum nie przytacza wspaniałej książki Dominica Lievena pt. Towards the Flame. Empire, War and the End of Tsarist Russia. Traktując o upadku Rosji, autor doskonale rozumie bowiem ogromne znaczenie, jakie odegrała Ukraina w ostatecznej rozgrywce; rozgrywce, która doprowadziła do klęski nie tylko Rosję, ale także Ukrainę.
Lieven uważa nacjonalizm za produkt modernizmu: społeczeństwa obywatelskiego, masowego czytelnictwa i urbanizacji. Jakkolwiek trudno się zgodzić, że jest to nieunikniony rezultat modernizmu, to z pewnością lepiej wyjaśnia proces, w którym z gruntu konserwatywne i tradycjonalistyczne masy chłopskie przyjąć mogą narzuconą im z zewnątrz ideologię nacjonalistyczną. Lieven wskazuje na atrakcyjność semi-religijnej „wiary” nacjonalizmów. Intelektualiści-agitatorzy, niosąc mity dawnych krzywd i zapomnianej chwały, podsycali nienawiść do „panów”: Irlandczycy do Anglików, Ukraińcy do Polaków, Polacy do Rosjan. Oddanie i poświęcenie, którego naród „domagał się” od jednostki, wnosiło do smętnego indywidualnego życia dotyk heroizmu, poczucie przynależności i wrażenie uczestniczenia w wielkim historycznym procesie.
Od czasów rewolucji francuskiej, nacjonalizm był domeną lewicy, dopiero Bismarck użył go do budowania imperium. Co więcej, Bismarck (a za nim Piemontczycy) stworzył nowy model konserwatywnej państwowości, której motorem był sztuczny, celowo oderwany od ziemi, imperialny nacjonalizm; ale Żelazny Kanclerz był zbyt mądry, by pozwolić nacjonalistom dyktować politykę, nacjonalizm był dla niego wyłącznie narzędziem. Kiedy jednak imperia rosyjskie i austriackie próbowały wprowadzić podobne rozwiązania, to napotkały na ogromne trudności. Austria była poddana ciśnieniom sił odśrodkowych słowiańskiej większości i węgierskiej mniejszości, a z drugiej strony, potężny nacjonalizm niemiecki był atrakcyjny dla ogromnej większości niemieckich poddanych Habsburgów. Metropolitalny i imperialny nacjonalizm (na wzór Niemiec), oznaczał koniec bytu państwowego Austrii. Wobec utraty ziem (Włoch) i prestiżu, jedynym kierunkiem ekspansji dla Habsburgów były Bałkany, a dalej destrukcja imperium osmańskiego. W obu wypadkach wchodzili w konflikt z Rosją. O dziwo, Austria radziła sobie z siłami odśrodkowymi lepiej, niż jakiekolwiek państwo w Europie, lepiej niż Wielka Brytania i o niebo lepiej niż Rosja, ponieważ wielonarodowość była raison d’etre tej państwowości. Habsburgowie prowadzili konsekwentną politykę podsycania nacjonalizmu ukraińskiego z dwóch powodów: polityki wewnętrznej, jako przeciwwagi dla polskiego nacjonalizmu, i zewnętrznej, tj. w celu osłabienia Rosji.
W 1550 roku, car moskiewski panował nad w miarę jednolitym narodem ruskim, w 1900 tylko 44% ludności było Rosjanami. Samodzierżawie rozciągało swą dominację nad nie-ruskimi narodami poprzez podbój i asymilację ich elit; stąd taka ilość obco brzmiących nazwisk na dworze carskim: czerkascy i tatarscy książęta, gruzińscy, bałtyccy i polscy arystokraci. Ten rodzaj asymilacji elit natrafił na przeszkodę w postaci polskiego powstania z 1830 roku. Odtąd polska szlachta w swej większości odmawiała asymilacji, toteż od owych czasów Polacy i Żydzi byli uważani za wewnętrznych wrogów Rosji. Tak twierdzi Lieven, ale asymilacja jest stara jak świat i imperia. Poprzez asymilację działał Aleksander i Rzym. Historia Rusi zaczyna się od asymilacji a rebours, od przyjęcia Wikinga Rouarigha na władcę przez ruskich autochtonów. Borys Godunow był tatarskiego pochodzenia, a caryca Katarzyna I była Polką z Inflant, imieniem Marta Skowrońska. Asymilacja Tatarów i Turków, Szkotów i Siedmiogrodzian, Niemców i uciekinierów skądkolwiek była w istocie kontynuacją procesu asymilacji Chazarów, Scytów, Sarmatów, Alanów ze Słowianami, była wrodzoną cechą ogromnego kraju o otwartych granicach i bez naturalnych barier, w postaci mórz czy pasm górskich. Asymilacja nie była więc szczególną cechą polityki dynastii Romanowych, ale polityką naturalną na tych ziemiach.
Nowe nacjonalizmy były nie mniejszym zagrożeniem dla Rosji niż polska wrogość. Finowie, Bałtowie, Kaukazczycy, wszyscy podnosili narodowe sztandary, ale największym zagrożeniem dla Rosji był nowy nacjonalizm Ukraińców. Rosyjska Ukraina (o wiele mniejsza terytorialnie niż dzisiejsza) produkowała 80% cukru i większość eksportowanego zboża. Co więcej, Ukraina była źródłem węgla i żelaza, a z czasem producentem stali. Jeżeli Ukraińcy i Białorusini uznani byli za Rosjan – Małorusów – to dwie trzecie ludności imperium było Rosjanami, a wówczas Rosja stawała się imperium narodowym. Bez Ukraińców kalkulacje się zmieniały i imperium rosyjskie wyglądało coraz bardziej jak cesarstwo Habsburgów: wielonarodowe, wielojęzykowe, wielowyznaniowe i, zdaniem Rosjan – bardzo słabe. W wielowiekowych zmaganiach z Polską o dominację nad Ukrainą, Rosja odwoływała się do wspólnoty narodowej i wyznaniowej, i jeszcze w XIX wieku gotowa była z tych samych powodów podsycać nostalgię do odrębności historycznej Małorusów, dla podminowania polskich pozycji na Ukrainie. Ale do czasu. Bo oto w drugiej połowie XIX wieku, dzięki zabiegom Habsburgów, Galicja stała się ukraińskim Piemontem i pod osłoną austriackiego liberalizmu (motywowanego politycznie chęcią osłabienia Rosji) zrodził się ukraiński nacjonalizm. Odtąd polityka rosyjska była przeciwna ukraińskiej kulturze, słusznie obawiając się, że prowadzić ona musi do separatyzmu, na który Rosja nie mogła sobie pozwolić. Z rosyjskiego punktu widzenia, jeszcze w 1917 roku, miasta ukraińskie zdominowane były przez kulturę rosyjską i żydowską, a wieś przez polski dwór i nieuświadomioną narodowo masę chłopstwa. Dwory mogli spokojnie zignorować, ale ograniczenie ukraińskich klubów i stowarzyszeń obróciło przeciw Rosji młodą inteligencję ukraińską. Efekt nie dał na siebie długo czekać – nastąpiła radykalizacja ruchu ukraińskiego. Ponieważ ziemia była w rękach „panów” (głównie polskich, ale także rosyjskich), to wyzwolenie narodowe łatwo było utożsamić z „wyzwoleniem społecznym”. Powstały dwa odłamy inteligencji na Ukrainie: nacjonalistyczny (niepodległościowy) i „małoruski”. Ten drugi widział przyszłość Ukrainy w ramach Imperium, ale oba były równie radykalne. Ukraiński odłam inteligencji odnosił mniejsze sukcesy propagandowe niż małoruski, ponieważ ci ostatni obrócili nienawiść chłopów przeciw Żydom. Kiedy wojna i rewolucja zniszczyły podstawy prawa, obie nienawiści – do polskich panów i do Żydów – wybuchły z niesłychaną siłą wśród chłopów ukraińskich.
Jeden z nielicznych publicystów rosyjskich, który dostrzegał problem Ukrainy, Michaił Mienszykow, przewidywał rozpad imperiów – otomańskiego, austriackiego i brytyjskiego – pod naciskiem rodzących się nacjonalizmów. Jego zdaniem żadne Imperium nie może przetrwać jako ponadnarodowa, sztuczna konstrukcja (czyżby nie widział nienaturalnego charakteru imperium niemieckiego?). Ale jak długo może przetrwać Rosja, jeżeli do sił odśrodkowych przyłączą się narody ruskie?
Snyder wskazywał, że II wojna toczyła się o Ukrainę. Jedna z jego naczelnych tez łączących przeszłość z teraźniejszością, to że Ukraina jest i dziś języczkiem u wagi Europy. Lieven rozciąga myśl o wadze Ukrainy na I wojnę, stawiając tezę, że kwestia ukraińska legła u podstaw niemożliwości porozumienia między Austrią i Rosją. Gdy von Aehrenthal, minister spraw zagranicznych Franciszka Józefa, zaproponował powrót do sojuszu trzech dynastii – w Polsce powiedzielibyśmy: trzech zaborców – jako gwarancji pokoju w Europie, jego dyplomaci zwrócili mu uwagę, że w habsburskim państwie przeciw Rosji występują: katolicy i Żydzi, Polacy i Ukraińcy, liberałowie i socjaliści, Węgrzy i Niemcy – czyli po prostu wszyscy. Innymi słowy, oprócz dworów, nikt nie pragnął sojuszu trzech imperiów, a zatem opinia publiczna doprowadziła do wojny wbrew interesom dynastii. Nie inaczej było w Rosji. Mienszykow, który obawiał się, że wojna wywoła rewolucję w Rosji i uważał Bałkany za mało ważne, uznał austriackie poparcie dla ukraińskiej niepodległości za casus belli. Bez Ukrainy Rosja nie była potęgą, nie mogła przeżyć jako Imperium.
Ani śladu takich rozważań w książce Anne Applebaum. Bez zająknienia wykłada nacjonalistyczny punkt widzenia. Mamy więc represje ze strony wielkoruskich imperialistów (i tak cud, że nie nazwała ich „faszystami”), pogardę Wielkorusów dla „dialektu” ukraińskiego i nawet absurdalną tezę, że ukraińscy chłopi nie rozumieli rosyjskiego. Ależ rozumieli. Podczas wykładu w LSE na temat swej książki, autorka postanowiła uzmysłowić nieuświadomionym słuchaczom, że „polski, białoruski, ukraiński i rosyjski są sobie bliskie, ale tylko tak samo, jak hiszpański, włoski i francuski są sobie bliskie”. Pani Sikorska w piętkę goni. Dla mieszkańca tamtych ziem w XIX wieku, języki te były sobie znacznie bliższe niż są dzisiaj. Mój rodzony ojciec, który stamtąd pochodził, choć przeżył w tamtych okolicach tylko młodość, doskonale rozumiał języki ruskie i rosyjski (choć nigdy nie uczył się ich formalnie), podczas gdy moja rodzona matka, pochodząc z zachodniej Polski, nie rozumiała ani słowa, kiedy mówił do niej po ukraińsku. Applebaum wiernie (i bezkrytycznie) relacjonuje nacjonalistyczną propagandę, że Ukraińcy w rosyjskich szkołach stawali się chuliganami z nudów, bo nie rozumieli języka… Można i tak. Ale nie wypada aż tak mijać się z prawdą, by twierdzić:
Wrogość dla ukraińskich mediów i ukraińskiego społeczeństwa obywatelskiego okazana później przez sowiecki reżym – i jeszcze później przez post-sowiecki rząd rosyjski – miała wyraźny precedens w drugiej połowie XIX wieku.
Jak powiedziano by na ziemiach ukrainnych, „w piętkę pani gonisz, pani Sikorska”.
Applebaum podaje, że w latach 1917-19 opublikowano 59 tomów poświęconych językowi ukraińskiemu. Popyt na słowniki był szczególnie wysoki, gdyż Centralna Rada ukraińska zmusiła wszystkich do porozumiewania się wyłącznie po ukraińsku. Przypomina się tu opisywana przez Józefa Mackiewicza sytuacja w Wilnie w 1939 roku, gdy nagle zmuszono całą ludność miasta do mówienia w obcym jej języku litewskim. Takie bywają drogi nacjonalizmów. Ale, pisze autorka, „rozwój świadomości narodowej, międzynarodowe uznanie i traktat brzeski, nie wystarczyły do zbudowania państwa ukraińskiego”. Rzadko kiedy wystarczają. Jak to trafnie wykazał Timothy Snyder, państwa narodowe nie są samowystarczalne, a chęć szczera nie jest warunkiem wystarczającym dla powstania państwa. Potrzeba jeszcze koniunktury, sprzyjającej konstelacji politycznej. A wypadki międzynarodowe nie sprzyjały państwu ukraińskiemu.
Ukraino-centryczna optyka w narracji Applebaum jest chyba najbardziej uderzająca – i nie na miejscu – wówczas, gdy mowa o wojnie domowej, a zwłaszcza o strasznych zbrodniach w ogólnym chaosie roku 1919. Pomimo całej sympatii jaką żywię dla Ukraińców i ich dążeń do własnej państwowości, nie mogę zamykać oczu na straszną rolę, jaką ukraiński nacjonalizm odegrał w historii XX wieku. Pragnienie własnego państwa nie może usprawiedliwiać przyzwolenia na fizyczne usunięcie każdego, kto stał na drodze uznanej przez nacjonalistów za jedyną drogę do „wolnej Ukrainy”. Potwornościom roku 1919 dorównały dopiero masakry Żydów w latach 40. i okropieństwa rzezi dokonanej na ludności polskiej na Wołyniu.
Nie wolno ulegać przeinaczaniu faktów przez ukraiński nacjonalizm, podobnie jak nie wolno poddawać się bolszewickiej propagandzie o carskim wyzysku, wielkich posiadaczach i krwiopijcach. Lieven podaje, że w 1905 roku chłopi w imperium rosyjskim posiadali 3 razy więcej ziemi niż szlachta, a proporcja ziemi uprawnej była jeszcze wyższa, bowiem szlachta posiadała tylko 13 procent gruntów pod uprawę. Dla porównania, w latach 70. XIX wieku w Anglii, 7 tysięcy indywidualnych posiadaczy miało w swych rękach 80% ziemi. Ale oświecona publiczność już dawno zdecydowała, że carska Rosja była ogniskiem wyzysku, zacofania i najczarniejszej reakcji, mimo że w tym „więzieniu narodów” zaledwie 9 tysięcy policjantów pilnowało porządku w prowincjach wśród rzekomo wrogich 100 milionów chłopów – a rok był 1900, od dziesiątek lat grasowali po Imperium Romanowych terroryści, anarchiści i socjaliści, którzy pragnęli obalenia zastanego porządku. Brytyjczycy mieli więcej policjantów w maleńkiej Irlandii niż „carskie państwo policyjne” na obszarach po stokroć większych, ale nikt nie ośmieli się nazwać Wielkiej Brytanii państwem policyjnym (i zresztą słusznie).
______
* Książka Applebaum ma się ponoć ukazać po polsku w marcu przyszłego roku.
Prześlij znajomemu
Przecież „poNEPowska” klęska głodu w sowietach nie ograniczała się tylko do Ukrainy, a Kubań i całe południowe Powołże, i Przedkaukazie, i inne rejony? Oczywiście towarzysz Stalin był „racjonalny”; po jaką cholerę tracić cenną amunicję i angażować tysiące dziarskich czekistów przeciwko tępemu chłopstwu nie nadążającemu za kolektywistycznym dziejowym wiatrem historii? I prościej i taniej będzie zagłodzić tych wrogów ludu (a że sam lud okazał się swoim największym wrogiem? no cóż, trudno!) – a niech się pozżerają(dosłownie) nawzajem! Ale za „kordonem sanitarnym”.
Narodowość chłopów nie miała tu żadnego znaczenia.
Drogi Panie Amalryku,
Tak jest. Określenie Hołodomor dotyczy wyłącznie klęski głodu na Ukrainie i na tym koncentruje się książka Applebaum. Ale było dokładnie tak, jak Pan mówi: sztuczny, wprowadzony przez „państwo” głód, panował na Kubaniu, nad Wołgą, w północnym Kaukazie i – bardzo ważne – w Kazachstanie, a nawet, choć w mniejszym stopniu, na Syberii.
Kazachstan jest tak ważny ze względu na szczególną statystykę. Zginęło z głodu półtora miliona ludzi, ale w cieniutko zaludnionym kraju, była to jedna trzecia ludności! Jednak nie to decyduje o specyfice sytuacji na kazachskich stepach. Otóż głód nie dotknął prawie w ogóle napływowej ludności rosyjskiej, a zginęli głównie kazachscy nomadzi. Stalin zdołał skoncentrować kampanię głodu na tych, którzy najmniej nadawali się do sowietyzacji. Jest to mało znany odpowiednik rozkozaczenia Kozaków, polityka, która miała nawet swoją nazwę w raju krat: sedentaryzacja. Usadzenie na miejscu (na cmentarzu) nomadów, bo jak inaczej zsowietyzować ludzi wolnych?
Drugi niezwykle ciekawy region, który niezwykle ucierpiał w latach 1930-33, to Kubań. Osobiście nie zdawałem sobie sprawy, że kubańscy Kozacy mówili głównie po ukraińsku, a zatem byli przedmiotem nacdemszczynowskiej polityki ukrainizacji, z wszystkimi konsekwencjami de-ukrainizacji i brutalnym zagłodzeniem ludności, przy jednoczesnej butaalnej polityce „rozkozaczenia”.
Oczywiście ma Pan rację, że narodowość nie miała tu znaczenia, ale jednocześnie wystarczyło być nomadem w Kazachstanie, by być podejrzanym. Kozacy Dońscy, Kubańscy, Zaporoscy, albo Czerkiesi na przykład, wszyscy tak bardzo nienawidzili sowieckiej własti, że wystarczyła przynależność do tej narodowości, by stać się przedmiotem prześladowań. Stąd zresztą bierze się metodologiczny błąd określania tych prześladowań „narodowymi”. Jak tu już wielokrotnie pisaliśmy, taka np. operacja polska, nie była wcale operacją wymierzoną przeciw narodowi polskiemu. W sowieckiej rzeczywistości lat 30. narodowość była niczym więcej niż kategorią administracyjną.
Koszmar! Kazachów można wymordować bo kto się tam o nich upomni, a przecież tak nie pasują do ” świetlanej” przyszłości; i kto tam na Zachodzie wie czy i gdzie leży jakiś tam Kazachstan!
A z resztą , przecież nędza sowietyzmu przyszła do Rosji z Zachodu właśnie! I tam powróci!
A Pani Appelbaum to tworzy na jakieś zamówienie polityczne?
Szczerze wątpię, żeby Applebaum odpowiadała na polityczne zamówienie. Z pewnością tak nie było, gdy napisała swe poprzednie dwie książki o gułagu i sowietyzacji Europy Wschodniej. Wręcz przeciwnie, pisała wyraźnie „pod włos” i naraziła się wielu, jak nb. zacytowana w I części recenzja Fitzpatrick dowodzi.
Tym dziwniejsze, że w książce o Hołodomorze tak się nagle zacukała. Dotąd nie obawiała się chyba o złą prasę, a tu nagle takie rzeczy.
Muszę jednak podkreślić, że pani Sikorska jasno pokazuje nędzę sowietyzmu, że nie ma u niej żadnej ekwiwokacji w kwestii odpowiedzialności za gułag, za okupację wschodniej Europy, czy za potworności masowej śmierci głodowej. Są jednak inne problemy z jej ostatnią książką i piszę o nich w kolejnych częściach tego cyklu.