Zastanawiam się od dłuższego czasu nad ideowym kociokwikiem naszej pokracznej współczesności. Z wszystkich stron wołają, a nawet biją na alarm, że „populizm zagraża”. Mam na myśli głównie Anglię, w której mieszkam, ale nie inaczej jest w innych krajach zachodniej Europy. A przecież „populizm”, to nic innego jak wcielenie „najwyższych ideałów demokracji”, ponieważ populiści, z definicji, mówią ludziom to, co chcą usłyszeć. Skąd więc nagle to larum, że oddając ludowi głos, populiści zrelatywizowali powszechne wartości i obrócili demokrację przeciw niej samej? Populizm zawsze i wszędzie oferował masom racjonalizację indywidualnych niepowodzeń i ukazywał „lepsze wyjście”. Żydzi mnie do matury nie dopuścili, więc Żydzi na Madagaskar! Obszarników pod stienku i zaraz wszystko będzie dobrze! Polacy są winni, że nie mogłam zrobić kariery sprzątaczki w Londynie albo Meksykanie są winni, że nie mogę sprzedawać swobodnie kokainy na rogu ulic w San Diego.
Naprawdę jednak samo słowo „populizm” nie ma wyraźnego znaczenia. Populistą był na pewno Mussollini, ale Hitler raczej nie (może tylko odrobinę, zanim zdobył władzę, w czym najbardziej przypomina bolszewików). Allende był populistą, a Pinochet nie. Wszyscy socjaliści są z natury rzeczy populistami, a reakcjonizm jest reakcją właśnie na absurdalność populistycznych idej. W dzisiejszych czasach nazwanie kogoś populistą jest oskarżeniem, zarzutem, bo populistami są Trump i Le Pen, niemiecka AfD, włoska M5S i każdy kto popiera odejście z europejskiej niuni. Jakkolwiek trudno zdefiniować termin, to populistami są także grecka Syriza i hiszpańska Podemos, ale nikt nie postawi im takiego okropnego zarzutu, ponieważ i Tsipras, i Iglesias są komunistami.
Wygląda to podejrzanie, jak gdyby zarzut populizmu zależał od politycznego punktu wyjścia oskarżyciela. Ale w takim razie, kto rzuca w oczy populistom, że są „populistami”? Oskarżycielem jest liberalna, lewicowa elita. Corbyn czy Tsipras ze swoim marksistowskim szczebiotem nie są nigdy przedmiotem ataków z tej strony, są traktowani z przyjazną pobłażliwością. Ten z lekka protekcjonalny stosunek przypomina mi bardzo podejście rosyjskich liberałów do bolszewików. Wróg mógł być tylko na prawicy, a bolszewicy, choć trochę byli dziwni i ekstremistyczni, mieli dobre serduszka po lewej stronie, więc można ich było dobrotliwie poklepać po plecach.
Mniejsza jednak o ten znany dobrze stosunek do bolszewii. Populiści i ich krytycy są warci zastanowienia. Generalnie rzecz ujmując, podmiotem polityki jest zawsze jakaś elita władzy. Kiedy nowa elita chce uzurpować starą, to zazwyczaj odwołuje się do „ludu” – któremu nieodmiennie odebrano głos – i krytykuje elitaryzm ancien regime’u. A zatem populizm jest zazwyczaj odpowiedzią na dominację elity władzy. W każdej odmianie populizmu jest jakaś wersja zarzutu o snobizm po adresem elity. W naszych nieszczęsnych czasach, liberalna lewica lubi wypowiadać się w imieniu ludu (populus), to znaczy poprzez mechanizm tzw. opinii publicznej narzucać ludowi, co ma myśleć, kiedy wznosić radosne okrzyki, a kiedy meczeć „buu”, jak przystało bezwolnemu stadu. Klasycznym przykładem stosunku liberalnej elity do stada był od dziesiątek lat stosunek do kary śmierci. Okresowo przeprowadzane badania wskazywały, że większość mieszkańców Wysp Brytyjskich była za karą śmierci. Elita była przeciwna karze śmierci, więc nikogo nie pytała o zdanie, ale pracowała nad „opinią” tak długo i tak usilnie, że w 2015 roku po raz pierwszy poparcie dla kary śmierci spadło poniżej 50%. Konsekwentnie, osiągnąwszy swój cel na jednym odcinku, elita pracuje teraz nad innymi pytaniami, np. czy istnieją tylko dwie płci? W 2016 roku tylko 56% respondentów było zdania, że istnieje tylko płeć żeńska i męska, a więc zdumiewająco wysoki procent Brytyjczyków jest już skutecznie skonfundowany.
Używam przykładu Wielkiej Brytanii, ponieważ znam go z pierwszej ręki, ale z tego co czytam, wnioskuję, że jest to przykład reprezentatywny dla sytuacji w Europie Zachodniej, a szerzej w tzw. liberalnych demokracjach. Ale co to właściwie jest liberalna demokracja? Liberalna elita? Cóż to takiego?
Klasyczny liberalizm był wielką siłą, motorem ludzkiej myśli przez kilka wieków. Nie miał wiele wspólnego z mętnym liberalizmem ostatnich stu lat. Domagał się ograniczenia nadużyć władzy w imię indywidualnej wolności, żądał ograniczenia ilości praw do tych, które bronią nienaruszalności osoby i własności, zwłaszcza ze strony państwa, oraz surowego karania każdego przekroczenia tych nielicznych zasad prawnych. Była to zatem koncepcja państwa ograniczonego prawem, państwa praworządnego. Jedyną rolą tego państwa miało być stworzenie warunków dogodnych dla rozwoju jednostki, jedynym obowiązkiem obywatela wobec tego państwa miało być przestrzeganie praw i obrona państwa wobec zagrożenia. Oprócz tego, obywatel miał żyć tak, jak chciał.
Nie będę się wdawał w krytykę takiej postawy ideowej, nie zajmę się jej wewnętrzną sprzecznością i problemem odrzucenia uniwersalnych wartości w imię wolności (robiłem to tutaj wielokrotnie). Chciałbym raczej skoncentrować się na zdumiewającym fakcie odejścia liberalizmu od jego własnych założeń i podstaw. Perspektywa dzisiejszych lewicowych, liberalnych elit jest przeciwieństwem ideałów klasycznego liberalizmu. Nasi liberałowie z mediów (a w Wielkiej Brytanii głównie z państwowej BBC) i politycznej elity, żądają coraz to nowych i coraz bardziej szczegółowych praw zakazujących coraz bardziej osobliwych zachowań, lub wręcz odwrotnie, chroniących najbardziej dziwaczne zachowania. W ostatnich dniach Parlament westminsterski debatował zaciekle prawo zakazujące czegoś, co nazywa się upskirting. Czyżby miał to być zakaz podnoszenia spódnic? Nie. To zakaz robienia zdjęć pod spódnicą…
Są zakazy napadania na homoseksualistów, jak gdyby sama napaść nie była wystarczająco sprzeczna z prawem, niezależnie od seksualnej orientacji ofiary; aktywiści domagają się specyficznego zakazu odśpiewywania antyhomoseksualnych kupletów podczas meczów piłkarskich. Istnieje w brytyjskim kodeksie prawnym kategoria niemal żywcem wzięta z Orwella: hate crime czyli przestępstwo z nienawiści, definiowana jako akt gwałtu (niekoniecznie fizycznego) motywowany uprzedzeniem rasowym, seksualnym, religijnym itp. I ten kazuizm prawny nikomu nie przeszkadza. Być może dlatego, że przestrzeganie bądź nieprzestrzeganie prawa jest kwestią wyboru, jest „stylem życia”, który z kolei należy tolerować. Jeżeli ktoś łamie prawo, to ma po temu zapewne bardzo dobre powody. Być może padł za młodu ofiarą prześladowań ze strony religijnej ekstremy (w postaci ojca i matki) albo musiał tłumić swą prawdziwą naturę, bo tego od niego oczekiwało otoczenie. Może rozważa właśnie z niespotykanym natężeniem zmysłów, jakiej może być płci, a tym samym nie może jednocześnie przestrzegać prawa. A może po prostu uważa, że prawo jest bez sensu. W tym ostatnim wypadku, choć to paradoks, każdy klasyczny konserwatysta i najczarniejszy reakcjonista – jak na przykład niżej podpisany – powinien się z nim zgodzić, bo „takie prawo jest osłem”, jak się był wyraził jeden z bohaterów Dickensa.
Ale im dalej tym gorzej, bo oto klasyczny liberał pragnął ograniczyć państwo, uniemożliwić władzy ingerencję w życie jednostki, gdy dzisiejszy liberalizm jest ideologią „dużego państwa”; domaga się od rządu pouczeń co jeść, co pić, jak nie tyć i jak żyć. Państwo ma wychowywać dzieci i opiekować się starcami, zajmować się bezrobotnymi i bezdomnymi. Gdy klasyczny liberał odczuwał obowiązek lojalności wobec państwa, którego prawa broniły jego osobistej wolności, dzisiejsi liberałowie nie poczuwają się do żadnej lojalności, gotowi są bronić praw każdego nonkonformistycznego postępowania, nawet jeżeli uderza ono w podstawy owego państwa. „Bronienie czyichś praw” leży w samym sercu współczesnego liberalizmu, praw uciśnionej rzekomo mniejszości, ale nie każdej mniejszości, tylko wyłącznie takiej, której sprawę uznała lewicowa elita za godną obrony. Nie będą więc bronić na przykład praw myśliwych do polowania, wręcz przeciwnie, będą uciskać tę mniejszość z zuchwałym apetytem większości przekonanej o swej racji, co jest postępowaniem całkowicie niezgodnym z założeniami liberalizmu.
I ta nie-liberalna elita nie znosi populizmu, oskarża ludzi takich jak Trump o moralny relatywizm. Dodajmy od razu, oskarżenie to ze wszech miar słuszne. Trump jest dzieckiem we mgle, nie ma żadnej busoli, ani moralnej, ani politycznej, ani estetycznej, rzecz jednak w tym, że to oni, to laiccy lewicowcy, od ponad wieku demontowali powszechną wiarę w obiektywne i absolutne wartości; to oni, piórami najwybitniejszych przedstawicieli sztuki i myśli, ośmieszali wszystko co wartościowe, co piękne i dobre, wydrwiwali wszelką duchowość, by teraz nagle odwoływać się do rzekomego uniwersalizmu relatywnych wartości, które sami wymyślili. Wartością ma być na przykład (ich zdaniem) tolerancja dla innych poglądów, gdy w rzeczywistości inne poglądy zasługują na nasz szacunek, na rozważenie i na krytykę, ponieważ prawda nie jest nam dana, a tolerować można tylko zło, którego z jakichś powodów nie chce się zwalczać. Wartością ma być w ich mniemaniu demokracja, gdy jest to zaledwie jeden z możliwych systemów rządu i to wyjątkowo podatny na manewry z flanki wszelkiego rodzaju populistów i ochlokratów.
Jak już pisałem, populizm jest odpowiedzią na dominującą pozycję elity władzy. Napięcie między elitą i masą jest stare jak świat, jak ateńskie przepychanki o władzę i wielowiekowe walki między patrycjatem i plebejuszami w Rzymie, ale w sytuacji, której rozwój obserwujemy na żywo własnymi oczami, dzisiejszy populizm musi się wydawać bardziej podejrzany, niż w innych historycznych przypadkach. Peter Hitchens pisał niedawno w The Spectator* o tym, jak doszło do tak niesłychanego zamieszania ideowego w naszym świecie i jego artykuł podsunął mi interesujące wyjaśnienie teraźniejszości. Hitchens dał się nabrać Wałęsie i upadkowi komunizmu (co niektórzy podziemni myśliciele uważają za dyskwalifikującą słabość), ale pomimo to pozostaje bystrym obserwatorem. Zwłaszcza gdy chodzi o sytuację wewnętrzną Wielkiej Brytanii.
Jako młody człowiek Hitchens był komunistą. Komuniści nie byli tu nigdy istotną siłą polityczną, a zajmowali się głównie seksem, ale byli poważnie subsydiowani przez Moskwę. Hitchens opowiada, jak przed zakończeniem drugiej wojny światowej, towarzysz Harry Pollitt, gensek brytyjskiej kompartii, stary, zaufany leninista-stalinista, przemawiał do studentów w Cambridge i namawiał ich, by zdobyli dobre dyplomy, które pozwolą im zająć wysokie posady w brytyjskim państwie i elitach.
Nalegał, by nie marnowali czasu jako otwarci komuniści, sprzedający Daily Worker na ulicy King’s Parade [w Cambridge]. Niewątpliwie miał podobną mowę w Oxford, ale nie zachowała się dla potomności. Kto wie, ilu poszło za jego radą, i co się z nimi stało? Mieli działać w tajemnicy. Czy tak się stało? Zabawne pomyśleć, że cały ten bałagan, w jakim się znaleźliśmy, mógłby być wyjaśniony przez istnienie tajnej sieci sympatyków komunizmu, zdzierających swe czerwone skarpetki, by zniszczyć wszystko, czego tylko dotkną.
Główna teza artykułu Hitchensa jest taka, że lejburzyści Tony Blaira byli wcieleniem tejże tendencji, którą na naszej witrynie nazywamy od lat, za włoskim bolszewikiem Antonio Gramscim, „marszem przez instytucje”. Gdy wszystkim się wydawało, że Blair porzucił czerwony sztandar i odszedł od lewackich pomysłów, Hitchens utrzymuje, że była to tylko gra. Byli gotowi „prywatyzować koleje, byle tylko dzieciństwo zostało znacjonalizowane, małżeństwo na całe życie odrzucone jako przeżytek, chrześcijaństwo i patriotyzm osłabione i pokonane, granice otwarte, a szkoły stały się mechanizmem wmuszania egalitaryzmu”.
Ludzie na Zachodzie rzadko rozumieli, jak bardzo stare komunistyczne reżymy z bloku wschodniego zainteresowane były tymi samymi kulturalnymi i moralnymi celami. Komuniści nienawidzili trwałego chrześcijańskiego małżeństwa, nie ufali życiu osobistemu. Z wigorem promowali aborcję i łatwe rozwody.
Tzw. „upadek komunizmu” doprowadził do uwolnienia lewicy na Zachodzie. Nie musieli już więcej troszczyć się o obronę Stalina i gułagu, a mogli skupić się na przyciąganiu konwertytów poprzez seks i wolność, zamiast bronić idiotycznego pomysłu centralnego zarządzania gospodarką, mogli skoncentrować się na mediach i kulturze.
Nie jestem do końca przekonany analizą Hitchensa, ale polscy czytelnicy z łatwością zrozumieją, o czym mówi. Dla komunistów ekonomia była li tylko kwestią kontroli nad podbitymi społeczeństwami, prawdziwa praca odbywała się na polu kulturowym i etycznym: anihilacja tradycyjnego społeczeństwa, oderwanie człowieka od wszelkich ludzkich wartości. Tę samą pracę wykonują o wiele skuteczniej marksiści ukryci wśród zachodnich elit.
Populizm w krajach zachodniej Europy jest nieuniknioną reakcją na dominację politycznego dyskursu przez pseudo-liberalną, laicką lewicę. Problem jednak w tym, że dzisiejsi populiści należą do tej samej elity, pragną tylko zastąpić poszczególne osoby, ale tak samo jak stare elity, które pragną wyprzeć, są na usługach antyludzkiej ideologii.
Najstarszym skutecznym przykładem zastosowania populizmu w polityce, jest moim zdaniem, upadek rzymskiej republiki. Sulla i Mariusz, a po nich Pompejusz i Cezar, a wreszcie Marek Antoniusz i Oktawian, wszyscy zwrócili się do plebejskich mas ponad głowami patrycjuszy, czyli ówczesnej elity. Obiecali plebejuszom chleb i igrzyska, a sami przejęli absolutną władzę. I nie inaczej będzie z nowoczesnymi masami wpatrzonymi w ekrany telewizorów. Tylko zamiast Juliusza Cezara i Oktawiana Augusta będziemy mieli Trumpa i Putina, a zamiast trybunów ludowych, maszerujące przez instytucje elity Gramsciego – Putina i Trumpa.
_______
* Peter Hitchens, “Marxism didn’t die. It is alive and well and living among us”, The Spectator, 16 June 2018 [„Marksizm nie umarł. Żyje, ma się dobrze i mieszka między nami.”] https://www.spectator.co.uk/2018/06/marxism-didnt-die-its-alive-and-well-and-living-among-us/
Prześlij znajomemu
Michał,
To wszystko bardzo ciekawe, wielopoziomowe, powykręcane w najróżnorodniejszej masie najdziwniejszych kierunków, trudno się przy tym wyzbyć wrażenia, że jednocześnie idealnie płaskie. zglajchszaltowane, jakby powiedział Mackiewicz, zrównane.
Czy, z pewnym uproszczeniem, wolno powiedzieć: populizm populistów populizmem goni?! Dlaczego akurat tej inwektywy (populizmu) używają (czy tylko na zasadzie koszuli bliższej ciału?). Czy nie mogli przywłaszczyć sobie zarzutu równie chwytliwego (jak zawłaszczyli byli termin liberalizmu?), który by przy okazji mniej godził w nich samych?
Może to kwestia jakiegoś niepisanego, a perwersyjnego ususu, wedle którego giniesz i marniejesz w poczuciu, że twój osobisty oskarżyciel/oprawca nie jest ani o jotę gorszy/lepszy od ciebie, a jeno sprawniej kłapie slogany swoją niewyparzoną jadaczką?
Swojego czasu bolszewicy dla określenia największych, najbardziej zaplutych wrogów ludzkości chętnie używali dziwacznego terminu „kosmopolita‟, a przecież kimże był/jest przeciętny bolszewik jak nie kosmopolitą właśnie, któremu dokładnie wsiorawno, jakiej to wdzięcznej ideolożki akurat używa?
Czy nie sądzicie Panowie, że to co Darek opisał: dobieranie haseł wbrew rzeczywistości, oszustwo intelektualne nie stanowi właśnie zasadniczej części Metody? Bolszewicy nie znają pojęcia intelektualnych rozważań w ukształtowanym od zarania ludzkości sensie, są im z gruntu obce. Dla nich liczy się tylko bolszewicka doktryna odnośnie zdobycia i utrzymania władzy, bolszewicka taktyka i bolszewicka strategia. Bolszewicka łżeczywistość to jednoczesne „za i przeciw”, jednoczesne „tak i nie” etc. Czyż nie jest to po leninowsku: nie ma żadnej prawdy, nie ma żadnej wartości, nie ma nic takiego, czego nie można by w danej chwili, w miarę potrzeb, wywrócić, zmienić kierunek, wykoślawić, zakłamać? Nazwanie złodziejem kogoś innego, aby odwrócić uwagę siebie nie jest wcale ich wynalazkiem. Ale „dym bez ognia” – zasada nieograniczonego skondensowania kłamstwa – jest i ponadto stanowi o istocie bolszewizmu. Bolszewicy skorzystają z każdego hasła, jeśli w danej chwili będzie im to odpowiadało. Jednego dnia będzie to „reakcjonista”, następnego zaś „lewak”: wedle potrzeb. Uważamy, że to jest jakiś zarzut, a dla nich jest to jedynie skuteczna taktyka. Populizm nie stanowi zasady bolszewizmu lecz dowolne posługiwanie się nim (i każdym innym pojęciem oraz sposobem wpływu na innych) stanowi jego zasadę.
Drogi Darku,
Jestem Ci wdzięczny, że dopatrzyłeś się tylu poziomów, choć „powykręcanie” jakoś nie pachnie mi komplementem.
Zglajchszaltowane i płaskie jest w tym wypadku co, dokładnie? Kiedy mówisz z uproszczeniem, to czy wówczas spłaszczasz? Czy glajchszaltujesz? Bolszewicy zawłaszczyli terminy? Hmm, nie zrobili tego wczoraj. Kriuczkow miał być „konserwatystą”, Jelcyn „nacjonalistą”, a jakiś inny trockistowski cham „liberałem”. To wiemy od jakiegoś czasu. Populizm jest tu akurat nowością, ale nowością jest także, że jako zarzut nie wychodzi wcale z Moskwy.
Najważniejszy jest w tym kociokwiku „liberalizm”. Nie masz racji, że ktoś sobie ten bełkot zawłaszczył. Liberalizm sam stoczył się na swoje dzisiejsze pozycje i był to ześlizg nieuchronny. Liberaalizm jest doktryną błędną i odpowiedzialną za bolszewizm bardziej niż jakakolwiek inna myśl ludzka, ponieważ to liberalizm odpowiada za zrelatywizowanie absolutnego świata wartości i zastąpienia go przez wolność, która wartością być, z definicji, nie może.
Niestety nie bardzo rozumiem, w czym rzecz z kosmopolityzmem. Jest to stary, dobry i na pewno nie dziwaczny, grecki termin na określenie tych, którzy nie czuli się przywiązani do jednego miasta (polis), ale cały znany świat porządku (kosmos) uważali za swą ojczyznę. Podkreślmy: kosmos nie oznacza świata (ani tym bardziej wszechświata), ale porządek, jest więc przeciwieństwem chaosu. Kosmopolita nie jest zatem obywatelem świata, jak się to często przedstawia, ale obywatelem uporządkowanego świata.
Jako zarzut, kosmopolityzm jest stawiany przez wszystkich nacjonalistów na świecie. Kosmopolitami mieli być Żydzi, ale także arystokracja i burżuazyjna, pnadnarodowa plutokracja. Nic więc dziwnego, że kiedy Stalin uznał za stosowne wprowadzić pojęcie „patriotyzmu sowieckiego”, to przydał mu się epitet kosmopolity do napiętnowania tych, którzy sow-patriotami być nie chcieli. A niby kiedy Stalin przejmował się, że to nie miało specjalnie sensu, skoro on sam, jako stary leninista, był kosmopolitą? Oczywiście tylko w tym nowoczesnym sensie, bo naprawdę był po prostu bolszewikiem.
Drogi Panie Andrzeju,
Ma Pan chyba na myśli „władzę nazywania”. W systemie bolszewickim tylko oni tę władzę zachowują. Trocki nazwał wrogów bolszewizmu „byłymi ludźmi” i nikt nie mógł tego zakwestionować. Będąc nazwanym „bywszyj czełowiek” człowiek stawał poza nawiasem społeczeństwa. Stalin nazywał każdego, kto mu się nie podobał „faszystą”, więc i Tuchaczewski był faszystą i Franco, AK i Eisenhower.
Jak Pan słusznie mówi, ich zasadą jest: istnieje tylko to, co my mówimy, że jest. Definicja ichniego woluntaryzmu. Ale dlaczego świat „wolny” poddaje się temu nazewnictwu? Dlaczego się poddaje w ogóle?
Zresztą, co ja mówię! Wolny?? Naprawdę?
Tak, częścią Metody jest dowolne posługiwanie się dowolną terminologią w celu zdobycia lub utrzymania władzy, a zatem konsekwentnie, także w celu siania zamętu wśród przyszłych ofiar.
Michale Drogi,
Wybacz, że krótko i na wyrywki, ale pora zbyt późna.
Wyjdźmy od liberalizmu, a więc np. od Burke’a (którego Ty masz za konserwatystę):
Whatever each man can separately do, without trespassing upon others, he has a right to do for himself…
Brzmi interesująco, choć wedle mnie nie wyczerpuje definicji (nie broni np. podmiotu przed samym sobą). Zdecydowanie bardziej podoba mi się formuła Zdziechowskiego (o którym niegdyś obszernie dyskutowaliśmy – Ty miałeś wtedy długie włosy, a ja nie podpierałem się jeszcze laską), który do swojej definicji liberalizmu dodaje jeszcze prawo moralne.
Jeżeli to „bełkot‟ wedle Ciebie, to pewnie nie ma sensu dalej dyskutować. Jeżeli to tylko szlachetny wzorzec, piękna idea, do której niewielu tylko dorosło, i ci nieliczni nigdy nie decydowali o losach świata, postawmy jedno pytanie: która z pięknych ideji (jak lubisz mawiać) nie została zbrukana? Wymień, proszę, jedną.
W czym zawiniła idea, że niektórzy rzekomi jej wielbiciele umyślili sobie, coby nie stawać na drodze bolszewików (po to wbrew jakoby wolności); że wszystko wolno – do what thou wilt (czyli popularne w peerelu – róbta co chceta!)? Że się notorycznie chce z bolszewikami licytować, kto bardziej postępowy, kto większy kolonialista, militarysta, totalista, reakcjonista, aż w rezultacie mamy powszechnie panującą równię pochyłą i wszędobylski na Zachodzie (i nie tylko tam) populizm?
Darek,
Wybaczam, że krótko i na wyrywki, ale że Burke nie był konserwatystą, to jest trudniejsze do odpuszczenia. Nie dość, że był, to był wręcz ojcem brytyjskiego konserwatyzmu. Nie ma żadnego znaczenia, że był Wigiem, a nie Torysem. I dawni, i dzisiejsi Torysi rzadko bywają konserwatystami, a i to na ogół tylko z nazwy, ale też Wigowie nie byli wówczas jesszcze liberałami. Mniejsza o ojca konserwatyzmu, skoro mówimy o liberalizmie.
Liberał, z definicji, wierzy w nadrzędną pozycję wolności. Termin „liberalny” jest w miarę nowy, choć używany już przez Szekspira w sensie „hojny, szczodry, wielkoduszny”. W swej pierwotnej, klasycznej wersji, liberalizm próbował bronić wolności jednostki przed apodyktycznym Lewiatanem państwa, ale bardzo prędko – mnie się wydaje, że w sposób nieuchronny – wysunąć musiał wolność jednostki ponad wszelkie wartości. Wolność wszakże jest z definicji pozbawiona treści, nie może zatem być wartością w sensie aksjologicznym, czyli „wzorcem działania”. Wolność jest niezwykle ważna, jest wartościowa, ale nie może zastąpić wartości. Działaniem wolnym jest na przykład zabójstwo przypadkowego przechodnia, bo tak mi się podoba. Ale też tylko działanie wolne jest moralne. Tylko za wolny postępek mogę ponosić odpowiedzialność.
W czym zawiniła idea? Zawiniła sobą samą, swą istotą. Wolność pociąga długowłosych młodzieńców i łysych starców podpierających się laską. Pociąga i zaślepia swym urokiem. To zaślepienie natomiast, prostuje ścieżki dla bolszewii, bo trzeba najpierw rozpętać w imię wolności, by móc potem spętać na amen.
Natomiast co do odmiany rzeczowników, to wydaje mi się, że po polsku zawsze mówiło się w dopełniaczu liczby mnogiej „idej”. A już jak się tam teraz mówi, to nie mnie osądzać. Jeżeli pozwolisz, to pozostanę przy starej, dobrej odmianie i przy tej starej, lepszej polszczyźnie, która w takim jest dziś pohańbieniu.
Interesujący tekst. (Chyba lata tu nie byłem, ale było warto.)
Świetne pióro, sporo ciekawych informacji… I ta niesamowita wiara w cudowność „Klasycznego Ach! Liberalizmu”, jak kamień u szyi. Naprawdę szkoda! Wiem, jak trudno musi być odrzucić ukochane złudzenia, wiarę która nas niosła przez całe życie, ale niestety bez tego ten niewątpliwy talent kręci się dla mnie na jałowym biegu, ganiając (bez urazy!) za własnym ogonem…
Pzdrwm
Drogi Panie Triariusie,
Dzięki za dobre słowo, ale czy ja Pana dobrze rozumiem? Mam wrażenie, że przypisuje mi Pan liberalizm, ale to nieporozumienie. Ja liberałem nigdy nie byłem. Krytyka liberalizmu nie była jednak przedmiotem powyższego artykułu. Liberalizm jest winien chaosu, w jakim znajduje się dzisiejszy świat i to zostało powiedziane powyżej całkiem wprost. Jest winien zarówno w swej wersji klasycznej i szlachetnej, jak w tej pokracznej, dziś niemiłościwie nam panującej.
Zatem nie mogę się z Panem zgodzić. Liberalizm nie jest ani cudowny, ani nie wisi mi kamieniem u szyi. Ale że uganiam się za własnym ogonem, to oczywiście nie jest wykluczone. Jestem tylko człowiekiem, więc i ja pasjami dopatruję się źdźbła w oku bliźniego, ale nie dostrzegam belki w oku własnym.
Kamień z serca!
Pzdrwm
Oby tylko nie prosto na stopy.
Trudno mi się nie zgodzić z tym, że sam goły liberalizm od zarania zawierał w sobie zatrute ziarno, które wykiełkowało nihilizmem. Ale czy to oznacza, że wszystko co trąci wołaniem o wolność należy potępić w czambuł, bo jest koniem trojańskim? Rozważcie to!
Jestem korwinistą, czyli ko-liberałem, i wierzę, że ze spuścizny klasycznego myślenia wolnościowego da się ocalić wiele, acz na pewno nie wszystko. Nie wszystko, bo, zgadzając się z kolegą Bąkowskim, przyznaję, że histeryczne wołanie o zniesienie *wszelkich* ograniczeń, czy choćby tylko „nazbyt dolegliwych” — jest zarzewiem zagłady.
Konserwatywny liberalizm (stąd ko-liber) musi bezustannie walczyć ze sprzecznościami swych dwóch podstawowych „części składowych”, bo nierzadko wiodą one w strony przeciwne. Jeśli więc ktoś deklaruje się jako ko-liberał, to musi wskazać, co jest cenniejsze. Która część doktryny musi mieć wyższy priorytet. Wg mojej oceny ma go konserwatyzm, bo stoi na straży wartości, które, o ile zniszczyć jest dość łatwo, to gdy dostrzeżemy, że należy je odbudować, to taka restytucja będzie wymagała kilku… pokoleń!
Co do „wartości” liberalnych to dramatycznym ich wykoślawieniem jest wymysł aplikowania wolności przez „oświecone elity”, oczywiście posadowione na „odpowiedzialnych stanowiskach”. Wolnością nie można ludzi obdarowywać, a już nade wszystko określać ich w tej mierze „ukrytych pragnień”. Nie może jej dystrybuować aparat urzędniczy, każdy człowiek powinien o swe prawa zabiegać sam. A gdy on wolności nie ceni, to w pełni zasługuje na to, aby wieść żywot niewolnika! Wolność, o jaką warto walczyć, to wyzwolenie od nadmiaru „praw”. Czemu w cudzysłowie? O tym nieco później.
Jako, że to człowiek sam o swe prawa powinien zabiegać, to „co” liberalnego pozostaje u ko-librów, prócz wolności od ucisku zmajstrowanego przez rządową biurokrację? Wolność gospodarcza. Państwo nie powinno w żaden sposób „organizować” rynku, ani jakimiś dyrektywami, ani, tym bardziej, przez prowadzenie w tym zakresie jakiejkolwiek „działalności”. Np. w postaci swego zaangażowania w „sektory strategiczne”. Nie powinno prowadzić kopalń tak samo, jak też nie ma powodu, aby handlowało szczypiorkiem! Ma być w pełni bezstronnym sędzią, a przecież gdy ma we władaniu (dajmy na to) Orlen, to dzieje się to ze szkodą dla nabywców paliw, zarówno hurtowych, jak i zwykłych, szarych obywateli. Jako się rzekło ma być bezstronne, tak jak sędzia piłkarski. Którego zadaniem nie jest dbanie o wysoki wynik, lecz to, by zawodnicy nie kopali się po nogach. Ale czy w ramach dążenia do zwiększenia ilości bramek (wszak to one decydują o widowiskowości meczu) ma co chwilę odgwizdywać karnego? A może, tak jak państwo posiada na własność jakieś stocznie, czy inne zakłady „strategiczne” — to może sędzia sam zacznie… strzelać gole?? Jeśli komuś umknęło: gdyby strzelał, to zupełnie tak, jak istnienie spółek skarbu państwa, co to niby zwiększać mają efektywność gospodarki. Strzelający sędzia zwiększałby „widowiskowość meczu”!
Co do strat w zakresie tych, czy innych wartości, to o konserwatywnych już wspomniałem, natomiast co do ich ewentualnych kolizji ze „świętościami” wolności, to ich niedostatek da się nadrobić w kilka… latek! Nawet, gdy rzecz idzie o gospodarkę. Gdy konserwatyzm nieco zablokuje wolność gospodarczą, to szkody (przeliczalne na brzęczącą monetę) będą czasem dość spore, ale w pełni odwracalne. Stąd priorytet jak go wskazałem w trzecim akapicie.
Na koniec nawiążę do określenia Michała, że „Klasyczny liberalizm (…) żądał ograniczenia ilości praw” — aby wskazać, że w języku polskim jest tu pewna niejednoznaczność, która mnie irytuje dość mocno. Dziwne, bo nasz ojczysty jest bardzo bogaty, a nawet zawiera obyczaj pewnej kwiecistości wypowiedzi. A jednak jest tylko jeden termin, „prawo”, na określenie zarówno „braku zakazywania czegoś-tam”, jak i na zjawisko całkiem odwrotne: przepisy, które ewidentnie wolność obywatela ograniczają. Ogłaszam niniejszym konkurs na to, jak odróżnić jedno znaczenie, od tego przeciwnego. Kto zaproponuje jakąś bardziej przejrzystą, i jednoznaczną terminologię?
Och, BaSzu, BaSzu! Takie rzeczy, gdy ten zegar stary właśnie wybijał północ? Przynajmniej u mnie kuranty ciął jak z nut. Zepsuty wszakże od stu lat, nakręcać próżny trud. To jest zegar tradycyjnego, klasycznego liberalizmu, który ma w sobie coś więcej niż zalążek nihilizmu, bo był także zaczątkiem bolszewickiej zarazy. Nakręcać go na nowo nie warto.
No, więc rozważmy to! Ale jednak nie o takiej porze, bo ja nieszczęsny, muszę zwlec się z barłogu o poranku w celach zarobkowych.
Dla podtrzymania Twojej tezy o potępianiu w czambuł, przytoczę Józefa Mackiewicza, którego powinieneś jednak poznać kiedyś, jeżeli nie z powodów oczywistych, to żeby chociaż zrozumieć, co za brednie Twój Michalkiewicz wypisywał o nim. Oto cytat na potwierdzenie Twoich słów:
„Logiczna konstrukcja łańcucha: od odrodzenia poprzez rewolucję francuską do rewolucji rosyjskiej – uznana była przez wielu za konstrukcję klasyczną. Nazwałbym ją raczej konstrukcją `bogobojną’ w potocznym znaczeniu tego słowa, ale niewątpliwie sprowadzającą na manowce: ‚aby zniszczyć bolszewizm, trzeba by podciąć korzenie liberalizmu, z którego wyrósł’. Sprzeczność oczywista: aby zburzyć niewolę bolszewicką, należy zniszczyć wolność?”
Tak się składa, że w tej sprawie to Ty jesteś w zgodzie z Mackiewiczem, a ja nie. Bo ja jestem sercem całym po stronie „bogobojnej konstrukcji”.
Aha! A odkąd to jesteśmy per „kolego”, mój Ty korwinisto? Na dobranoc, rozważ proszę, kto jest bardziej operetkową postacią: Michalkiewicz czy Korwin? Ja myślę, że ten pierwszy to Skołuba od starego zegara, a ten drugi to Dyl Sowizdrzał, tylko że tamci byli zabawni, a ci dzisiejsi nudzą.
Drogi BaSzu,
Wracając do tak brutalnie przerwanej dyskusji, tak się składa, że równolegle – tj. pod artykułem Darka pt. „Niech biega sobie w kukurydzę… III” – odbywa się długa dyskusja na temat liberalizmu i mam zamiar odpowiedzieć na niektóre podniesione w niej kwestie i postawione tezy, osobnym artykułem. Będziesz musiał więc poczekać na dłuższą odpowiedź, w której zajmę się szczegółami, choć będę starał się uniknąć rozważań czysto teoretycznych.
Pozwolę sobie zatem tymczasem odnieść się do kwestii ubocznych, które nie będę przedmiotem mojego artykułu.
Kolibrem będąc, trzepoczesz skrzydełkami, by stać w miejscu. To nie „państwo” ma być bezstronnym sędzią wedle konserwatywnej ortodoksji, ale – bezstronni sędziowe. Innymi słowy, podział władz, rozdział na władzę wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą, jest w istocie swej podziałem zgodnym z pryncypiami konserwatyzmu, choć zasadnicze pytanie pozostaje: z czego mają te władcze autorytety czerpać swą suwerenność, ha? Jeżeli wolno, to pozwolę sobie odesłać Cię w tym miejscu do (w moim przekonaniu) niezwykle ciekawej debaty na ten właśnie temat z Adamem Dankiem, którą możesz znaleźć powyżej pod klawiszem „Debaty”, a następnie „Oszołomy”.
Z jednej strony, bardzo mnie bawi Twoja irytacja rzekomą wieloznacznością polskiego terminu „prawo”, ale z drugiej, myślę, że w piętkę gonisz. Polski termin nie różni się w tym względzie od innych języków. Mówimy „prawo”, mając na myśli ogół praw obowiązujących w państwie, a jednocześnie mówimy o szczegółowych prawach, obowiązujacych np. w kwestiach indywidualnych kontraktów. Nie inaczej po angielsku, „LAW” jako ogólny termin, oraz „LAWS” na określenie poszczególnych, indywidualnych, szczegółowych praw. Nie widzę w tym doprawdy niczego irytującego – choć to subiektywne kryterium, więc mogę Cię irytować bez obiektywnego powodu – ale co ważniejsze, jest to obiektywnie adekwatny opis rzeczywistości prawnej.
Wydaje mi się wszakże, że mówisz o czym innym. Różnica między zakazem a nakazem jest w istocie bardzo ważna i należy do istoty rzeczy…
Nie może być „prawem” — zakaz, bo „prawo”, to jest jakaś „wolność niepodważalna”, np. prawo do życia od poczęcia, do naturalnej śmierci. A co do „naturalnej”, to, za Korwinem wspomnę, że dla mordercy „śmierć naturalna” zachodzi na… szubienicy.
Odpowiadam z opóźnieniem, bo, nie wiem czemu (coś źle za-ptaszyłem?) nie dostałem żadnej informacji z witryny, że pojawiły się w tym wątku jakieś komentarze. Czym one się różnią od „wpisów”? (bo właśnie je zaznaczyłem)
Myślę, że UK pokryła się hańbą wielką, doprowadzając do „morderstwa sądowego” (jak w komunizmie!) Alfiego Ewansa. No ale to już całkiem inny temat.
Hej, gdzieś mi wyparował mój komentarz! Kliknąłem [dodaj k~ ] ale na stronie się nie pojawił, a gdy próbuję go ponowić, to wyświetla się info:
„Wykryto duplikat komentarza: wygląda na to, że już to powiedziano!”
— może i powiedziano, ale nie zapisano, a jak przecież wiadomo:
„verba volant, scripta manent”
BaSzu!
Tak to bywa w życiu – zwłaszcza we współczesnym życiu – kiedy polegamy na innych (np. na programach komputerowych albo sztucznej inteligencji) zamiast sprawdzić samemu. Ale ja wiem, ja wiem, że bardzo zajęci są wszyscy mieszkańcy prlu i nie mają czasu „sprawdzać”! Po co sprawdzić samemu, kiedy ktoś nas może szturchnąć w łokieć?
Ale mniejsza. Do rzeczy.
Zakaz nie może być prawem? Naprawdę? A jaki jest jeden z dwóch filarów prawa moralnego? Nie czyń zła. Zakaz czynienia tego, co uznajemy w sumieniu za zło. „Prawo” to tutaj tyle, co norma prawna. Ty natomiast używasz zdaje się tego terminu w jego nowoczesnym i całkowicie absurdalanym znaczeniu – uprawnienia. „Mam prawo”, więc mam wolność czynić, albo mam wolność do czegoś.
Takie nigdy nie było znaczenie terminu „prawo”, gdy go używał Platon albo Cicero, gdy pisali o nim scholastyczni juryści albo teoretycy jursyprudencji. Dopiero wobec wszystkich tych przaśnych liberałów, Korwinów, kolibrów, feministek i feministów, pojawiło się nowe znaczenie: „a ja mam prawo” np. mówić, co chcę, niezależnie od tego, czy to prawda, czy kompletny bełkot.
Nie bardzo rozumiem, co z tym wszystkim ma wspólnego Alfie Evans.
Jest kwestią wtórną, co przyjmiemy określać „prawem”:
wszelakie ustawy, czy też co innego, „brak ograniczania (jakiegoś-tam), hm, uprawnienia” (to słowo oddaje wskazywaną przeze mnie różnicę. Chodzi mi tylko (i aż) o to, że nie powinny te terminy być mieszane. A Ty zaraz wytaczasz ciężkie działa, o „absurdalności”, oraz o „wolności do”. Ha, wynika z tego, że tak wyśmiewanego, i znie-lubianego przez Ciebie JKM-a czytasz baaardzo mało. Bo jednym z jego ważnych wskazań, jest to, że nie jest żadną wolnością, owa wolności do”! Pisał o tym po wielokroć, wskazując absurdy, do jakich prowadzi hołdowanie takiemu ujęciu.
Przykład choćby taki:
wolnosc24.pl/2017/02/20/korwin-wyjasnia-co-to-jest-liberalizm/
Piszesz: „Takie nigdy nie było znaczenie terminu „prawo”, gdy go używał Platon albo Cicero, gdy pisali o nim scholastyczni juryści albo teoretycy jursyprudencji.” — ale wskazuje to, że nie uchwyciłeś podstawy mojej troski o precyzję terminów, zaś nade wszystko precyzję w naszym, polskim języku! Jeśli chcą mylić wolność z zakazem mieszkańcy innych krain, Brytanii (wszak już nie takiej wielkiej), czy chcieli je mieszać Rzymianie, choćby i wybitni, to tylko ich własna sprawa, a nie moja. „Nie”, bo ani angielski u mnie nie tęgi, ani łaciny zbyt dużo nie znam, tyle, co kilka starożytnych sentencji i paremii. A już zasad ichniej gramatyki to ani w ząb.
Jeżeli zrównujesz (w czym?) ko-liberalizm z amerykańską, „liberalną” lewicą, to, zapewniam Cię, z braku wiedzy o tym pierwszym. Jeżeli cokolwiek z osiągnięć tych klasycznych, staro-liberałów da się ocalić, to do za-chowania („konserwacji”!) tegoż — może się przyczynić tylko i wyłącznie liberalizm konserwatywnie zakorzeniony. W komentarzu pod za-linkowanym artykułem pisałem o „kotwicy” konserwatyzmu. I nadal jestem przekonany, że bez takiej kotwicy, każdy inny nurt liberalizmu, jest nieodmiennie skazany na postępujące dryfowanie, w lewo, wciąż i wciąż.
Mam nadzieję, że powyższy tekst nie zostanie wykoszony przez Waszego bota… Acz nauczony smutnym doświadczeniem co do tego, czym taki ro-bot może się kierować, usuwam link do swojej skromnej stroniczki internetowej.
BaSzu,
Mieszane być nie powinny, ale nie wydaje mi się, żebym to ja je mieszał. Rzecz jasna, jeżeli okaże się, że mieszam, to natychmiast przeproszę, ale trzeba by mi to wykazać.
Jak Ci już mówiłem, Korwina nie czytam w ogóle, bo nie widzę powodu, żeby czytać neptków bladych, którzy nie odróżniają własnego zadka od ramienia. Życie jest za krótkie na pajaców w rodzaju Korwina czy Michalkiewicza. Przypominam Ci raz jeszcze, że zasada łyżki zupy jest głęboko racjonalna. Tego tylko brakowało, żebym czytał „wyjaśnienia Korwina, co to jest liberalizm”! Nnnnie, dziękuję. Liberalizm był broniony przez lepsze pióra niż pióro faceta, który ledwie umie dwa zdania sklecić po polsku czyli w swoim własnym języku.
Mniejsza o Korwina, bo im mniej powiedziane o czymś takim, tym lepiej.
Interesuje mnie, że zrównałem kolibrów z amerykańskim liberalizmem. Naprawdę? Na przykład gdzie?
Wydaje mi się, że jest wręcz odwrotnie, niż mi z tak wytworną arogancją sugerujesz. Nie, nie mam tu wcale na myśli zarzucania mi niewiedzy, choć mieszkańcy szklanych domów nie powinni rzucać kamieniami. Z całą swą troską o precyzję pojęć (nawiasem mówiąc, słowa są w języku, pojęcia nie; utożsamianie słów czy terminów, z pojęciami jest nominalistyczną herezją), zdajesz się nie dostrzegać poważnego, może nawet podstawowego dla Twoich rozważań (choć na pewno nie dla moich rozważań!) rozróżnienia między konserwatywnym liberalizmem i liberalnym konserwatyzmem. Tak bardzo zdajesz się przywiązany do swojego określenia „ko-liber”, że łopotanie skrzydełkami odbiera Ci ostrość widzenia.
Ale, hej! Gdzie nam dyskutować bez brania jeńców, jak nie w Podziemiu?
No i znów nie dostałem automatycznego powiadomienia, że ktoś-coś nowego tu umieścił, pewnie zaptaszam prawidłowo opcje tylko wtedy, gdy mój komentarz… spada!
No to poprawiam, że i jedno, i drugie, czyli by mnie zawsze w końcu system powiadamiał, co by nie było.
No, patrz pan, jak to nie można polegać na automatach. Isz, to ci panie tego, no, jak to tam, no teeeego tam, no tak.
Czy to są zawody, kto użyje więcej słów, by mniej powiedzieć?
Napisałeś Michale „Korwina nie czytam w ogóle” a jeśli tak otwarcie się przyznałeś, to, zrozum, Twojej o nim opinii, nie mogę żadną miarą przypisać jakiejkolwiek wiarygodności, czyż to nie wynika z zacytowanego wyznania w sposób oczywisty?
Nad czarnym pijarem dla niego pracują niezliczone „szpiegi widne, tajne i dwu-płciowe”, a swą mrówczą pracą, dzięki której oświecił (tak!) jakiś-tam (choć niewielki) odsetek Polaków, naraził się kilku bardzo wpływowym u nas lobbies. Zresztą podobne jak Michalkiewicz, który też jest bezustannie obsmarowywany. Czytam w całości zarówno jego wypowiedzi, jak i komentarze do nich, i doskonale widzę, jakim te teksty są poddawane manipulacjom. Gdyby pisał bzdury, to wykazać je byłoby rzeczą trywialną, i żadne zabiegi „dopasowywujące” jego słowa do oskarżeń — nie byłyby potrzebne. Skoro są, to jest to dla mnie ewidentnym argumentem, że krytycy piszą te paszkwile „na zamówienie”. A Ty dałeś się tym podpuścić, zapewne też zapoznawszy się ze spreparowanymi wyimkami. No ale tak tylko gdybam.
Piszesz:
„(nawiasem mówiąc, słowa są w języku, pojęcia nie; utożsamianie słów czy terminów, z pojęciami jest nominalistyczną herezją)” — zupełnie co innego wynika z prac Noama Chomskiego, twierdzi on, że to, jak mówimy, jest też „tym, co myślimy”, że nasz język w stopniu przeogromnym determinuje nasze zdolności poznawcze „w ogóle”. Nie wiem, jakie badania stoją za potwierdzeniem tego, że myślimy tylko i wyłącznie w sposób zwerbalizowany, sam raczej myślę, że możemy w mózgach dostrzegać „obiekty” nie mając dla nich określeń słownych, ani dla ich cech. No ale to nie moja działka. Poza tym Chomsky to lewak, a co po takim dobrego można się spodziewać? Ale otacza go nimb „wielkiego guru” od ludzkiego myślenia, gdzie mi tam oceniać jego umiejętności w tym zakresie.
Dobry Boże! Ile razy można powtarzać w kółko to samo? Powtórzę raz jeszcze, ale to już naprawdę po raz ostatni. Nie zamierzam marnować życia na Korwina czy Michalkiewicza. Czytałem ich wystarczająco wiele, żeby uformować opinię i nie zamierzam czytać tego chłamu dalej. Jeżeli trafi do mnie, że poważył się któryś pisać ponownie swoje brednie o Mackiewiczu, to i ja ponownie zabiorę głos, a poza tym jest mi śmiertelnie obojętne, co mają do powiedzenia.
Czy to jest mniej więcej jasne?
W najmilszy możliwy sposób: czy przypiszesz „jakąkolwiek wiarygodność moim opiniom” jest także zupełnie obojętne. Nie mnie. Jest obiektywnie obojętne, bo wiara nie gra tu żadnej roli, ważne jest wyłącznie, czy opinia jest uzasadniona. Być może dla Ciebie argument ma inną wagę, ponieważ został wypowiedziany przez Korwina, ale proszę, nie odsyłaj mnie do Korwina, bo on mnie nie przekonywa, albo, że użyję Twojej formułki, nie jest dla mnie „godny wiary”.
Jeżeli chcesz rzeczowo debatować meritum – w tym wypadku: co to jest liberalizm, jaka jest jego rola, co to jest wolność itp., co dyskutujemy tu od paru tygodni – to jesteś w dobrym miejscu. Ale jeżeli pragniesz propagować Korwina, to doprawdy Podziemie nie jest do tego najlepszym miejscem. Mnie osobiście nie interesuje ani Korwin, ni jego krytycy, ani wreszcie bezczelni prlowscy manipulatorzy. Tu jest Podziemie, a nie prl. Nie wiesz, co mówisz, gdy zarzucasz mi, że „dałem się podpuścić”, bo to w ogóle śmieszne, ale też nie zamierzam nawet próbować zmienić Twego zdania. Powtarzam: mnie interesuje meritum, a nie kto co kiedy powiedział.
Twój akapit o Chomskym jest niezamierzenie komiczny. Napisałem o nominalistycznej herezji, żartobliwie nawiązując do sławnego Sporu o Uniwersalia. Najwyraźniej wziąłeś to poważnie, ale wytoczyłeś akurat armatę skrajnego nominalisty, marksisty, gramscianisty i w ogóle lewaka spod najciemniejszej czerwonej gwiazdy.
Moja uwaga była doprawdy niekontrowersyjna: pojęcie prawa jest niezależne od języka. Terminy mogą być różne w różnych językach, ich zakresy znaczeniowe nie muszą się wcale pokrywać, ale pomimo to pojęcie stoi za nimi to samo. Słusznie byłoby wszakże zapytać, jak można utrzymywać tę opinię, skoro nie wiemy dokładnie jakie pojęcie stoi za jakim słowem, bo pojęcia nie są nam dane bezpośrednio, podobnie jak rzeczy same w sobie nie są nam dane. Ale tu dochodzimy do Hume’a i Kanta, do nożyc poznania, które mają być jednocześnie otwarte i zamknięte, do sporu o istnienie świata, do idealistycznej i realistycznej epistemologii itd. Dochodzimy więc do trudnych problemów filozoficznych, które poniekąd rozsadzają ramy internetowego komentarza.
To była jedna z ciekawszych dyskusji, ale coś przygasła.
Dodasz coś jeszcze?
BaSzu,
Dyskusja przygasa, kiedy dana wypowiedź nie spotyka się z żadnym odzewem. Ja chyba doprawdy powiedziałem, co miałem do powiedzenia, więc nie widzę powodu, by cokolwiek dodawać.
Co rzekłszy, zawsze i wszędzie podejmę sensowną dyskusję.
Też cierpię na niedoczas, więc nie dziś, ale kiedyś, gdzieś — wrócę tu.