Nasz człowiek w Londynie czyli dziwne przypadki Olega Gordijewskiego. Część I
3 komentarzy Published 19 listopada 2018    |
Pranie p. Harringtona
Gdy Rosja została rzucona na kolana przez rewolucję lutową, zmęczony wojną kraj ogarnął rewolucyjny chaos, na którym kapitał zbijali tylko bolszewicy. Wśród aliantów zachodnich panował paraliż, podsycany hekatombą ofiar na froncie zachodnim, przeciwstawnymi ambicjami generałów i drażliwymi osobowościami polityków. Ale rewolucja lutowa zjednoczyła ich wszystkich w przerażeniu, że Rosja może wycofać się z wojny, a wówczas cała potęga kajzerowskich Niemiec runęłaby na Zachód. I w takiej sytuacji rezydentem wywiadu brytyjskiego w Piotrogrodzie został Somerset Maugham. Był już wówczas wziętym pisarzem, ale jednocześnie zaufanym oficerem brytyjskiej Secret Intelligence Service.
Pisarstwo Maughama, było niegdyś sławne, choć dziś raczej zapomniane, a w każdym razie (jak się okaże w niniejszej opowiastce o współczesnych szpiegach) jest on rzadko czytany. Porównywany z Conradem, gdyż i on pisywał o losach brytyjskich kolonistów na egzotycznych wyspach Pacyfiku, Maugham nie miał jednak głębi autora Lorda Jima. Gdy u Conrada jest moralny dylemat, u Maughama tylko anegdota. Wysłany w połowie 1917 roku do zrewolucjonizowanej Rosji, by przeciwdziałać pacyfistycznej retoryce i niemieckim manewrom zmierzającym do wycofania Rosji z Wielkiej Wojny, Maugham zetknął się po raz pierwszy z fenomenem bolszewizmu. Nie mówił ani słowa po rosyjsku, ale miał rosyjską kochankę i głowę na karku. Nie zdobył wprawdzie żadnych wiadomości, których i bez niego nie posiadał sir George Buchanan, niedoceniany ambasador brytyjski w Rosji, ale za to zaprzyjaźnił się z Borysem Sawinkowem i tak zaczęła się asocjacja byłego terrorysty z Anglią. Pisarz utrzymywał później, że gdyby tylko został posłany do Rosji o kilka miesięcy wcześniej, to zdołałby nie dopuścić do przewrotu bolszewickiego…
Prawdę mówiąc, wątpię. Ale przytaczam postać jednego z wielu brytyjskich szpiegów-pisarzy nie po to, by jeszcze raz rozważać, co mogło byłoby się stać w roku 1917, gdyby tylko sprawy potoczyły się inaczej. Wyczytałem bowiem w książce Gordona Correry o MI6 [1], że kiedy Oleg Gordijewski – sławny podwójny agent, pracujący dla MI6 w sercu kgb – miał już ustalony plan ucieczki z Moskwy, to zadzwonić miał do swego przyjaciela i mentora, byłego rezydenta sowieckiego w Londynie, Liubimowa, żeby umówić się na spotkanie. Obaj byli w pełni świadomi, że ich rozmowa jest nagrywana, a pomimo to Gordijewski zadał przyjacielowi dziwne pytanie: „czy pamiętasz krótkie opowiadanie Somerseta Maughama, pt. Mr Harrington’s Washing?” Pytanie miało być ryzykownym żartem, ale Gordijewski był przekonany, że kagebiści „nie są wystarczająco bystrzy, żeby zrozumieć odniesienie”. Opowiadanie Maughama miało rzekomo zawierać plan ucieczki z sowietów do Finlandii. Correra dodaje:
Plan ucieczki Gordijewskiego pod koniec zimnej wojny był lustrzanym odbiciem planu ucieczki Harringtona z czasów bolszewickiej rewolucji, ponieważ zawierał ryzykowne przekroczenie granicy z Finlandią.
Źródłem historii przytoczonej przez Correrę może być, z definicji, tylko sam Gordijewski. Ale w takim razie, uwaga o tym, jak bardzo mało rozgarnięci są ludzie, z którymi Gordijewski miał do czynienia, skierowana być powinna pod innym adresem. A to dlatego, że opowiadanie Maughama nie zawiera żadnego planu ucieczki z sowietów. Correra, rzecz jasna, nie zrozumiał Gordijewskiego, ale co gorsza, nie pofatygował się zajrzeć do Maughama: Harrington ginie zastrzelony na ulicy zrewoltowanego Piotrogrodu, zaciskając w rękach swoje pranie. W swych wspomnieniach pt. „Next Stop Execution” („Następna stacja egzekucja”), Gordijewski jest bardziej precyzyjny i przypomina treść opowiadania Maughama zgodnie z prawdą, choć dodaje: „czytelnik domyśla się, że Ashenden uciekł do Finlandii”. Istotniejsze od domysłów są motywy szaleńczo ryzykownego i skrajnie dziwacznego postępku – poinformowania wroga o planach ucieczki:
Na swój sposób ryzykowne było zwracanie uwagi kgb na opowiadanie o kimś, kto próbował uciec przez północną granicę Rosji, ale chciałem obrazić ich inteligencję, albo jej brak, i byłem pewien, że nie zdołają zrozumieć odniesienia na czas, by móc powstrzymać moją ucieczkę.
Zostawmy już ambarasującą omyłkę Correry, bo opowiastka przytoczona przez Gordijewskiego jest sama przez się szokująca i zdaje się mówić więcej o jego stosunku do strony brytyjskiej, niż o lęku wobec kgb. Wydaje się w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, żeby śmiertelnie zagrożony uciekinier, droczył się w tak dziecinny sposób z prześladowcami, którzy mieli nad nim władzę życia i śmierci.
W tym samym mniej więcej czasie, w maju 1985 roku, trzech zachodnich agentów zostało wydanych rzekomo przez Aldricha Amesa [2]. Tylko że po dziś dzień, Ames zaprzecza jakoby podał swemu łącznikowi z kgb jakiekolwiek nazwiska aż do kolejnego spotkania 13 czerwca. Z tych trzech, Poleszczuk został aresztowany i zamordowany, Bochan wezwany do powrotu do Moskwy, natychmiast zwiał, a tylko Gordijewski powrócił do Moskwy, by uciec stamtąd w najbardziej spektakularny sposób. Dla porównania i zrozumienia metod sowieckich w tych czasach, inny podwójny agent (nie wydany przez Amesa), Władymir Wietrow, został stracony na kilka dni przed przyjazdem Gordijewskiego do Moskwy w styczniu tegoż roku.
„Największa historia szpiegowska zimnej wojny”
Przyjrzyjmy się zatem uważniej historii Gordijewskiego. Naszym przewodnikiem niech będzie Ben Macintyre, autor niedawno wydanej książki poświęconej „najważniejszemu szpiegowi, który przyczynił się do zakończenia zimnej wojny”. [3] Macintyre jest popularnym autorem książek dotyczących głównie epizodów z historii XX-wiecznego szpiegostwa. Jego książka nie jest historycznym opracowaniem, ale popularyzatorską opowieścią. Autor oparł się głównie na serii wywiadów, które przeprowadził z oficerami MI6, CIA i kgb, z członkami rodziny Gordijewskiego i z nim samym, czyli z głównymi uczestnikami wydarzeń.
Gordijewski „narodził się w kgb”, jego ojciec i starszy brat byli czekistami, już w dzieciństwie spodziewał się, że i on zostanie czekistą. Jego dwie żony podobnie, należały bez reszty do kgb – i nie mogło być inaczej. Czekiści mieszkali w osobnych blokach, robili zakupy w specjalnych sklepach, żyli w oderwaniu od sowieckiego plebsu i marzyli o placówce zagranicznej. Ale Macintyre dopatruje się w wychowaniu młodego Olega ziarenek przyszłej kontestacji. Jego starszy brat został ochrzczony przez babkę, co mogło zaszkodzić w przyszłej karierze w kgb – ale nie zaszkodziło; jego matka „miała wątpliwości”, choć ich nie wypowiadała; jego ojciec „miał w oczach strach”, jak to czekista.
W szkole dla czekistów, młody Gordijewski zaprzyjaźnił się z czeskim ubekiem, który miał być „liberalnie i sceptycznie nastawiony do komunizmu”. Naprawdę? Na tego rodzaju kursy do sowietów wysyłani byli tylko „najlepsi z najlepszych komunistów” – ja sobie wyobrażam ten „liberalizm”. Były lata 50. i Czech był najprawdopodobniej ciut mniej zsowietyzowany niż komsomolec-Gordijewski. Mamy potem klasyczny obraz „cierpień młodego komunisty”: rozczarowanie represjami w Budapeszcie, „szok” z powodu wzniesienia muru w Berlinie, zachwyt nad poematem Jewtuszenki, i tak dalej. Wreszcie pierwszy wyjazd na Zachód, do Kopenhagi, gdzie wszystko było czyste, ludzie na ulicy nie dość, że syci, to jeszcze uśmiechnięci. A na dodatek, mógł Gordijewski słuchać Bacha:
Kopenhaga tętniła muzyką: Bach, Haendel, Haydn, Telemann, kompozytorzy, których nie wolno mu było słuchać [podkreślenie moje – mb] w sowieckiej Rosji. Były dobre powody, pomyślał Gordijewski, dla których zwykły obywatel sowiecki nie mógł podróżować na Zachód: któż inny, jak nie zindoktrynowany oficer kgb, byłby w stanie oprzeć się takim pokusom?
Oficer kgb nie mógł słuchać Bacha w sowietach?? Białoruski kołchoźnik, owszem, ani nie słuchał Bacha, ani nawet o nim nie słyszał, ale uprzywilejowany i dobrze wykształcony oficer kgb mógł był, gdyby tylko chciał, słuchać najlepszej muzyki i to we wcale dobrym wykonaniu Richtera czy Nikołajewej, Rostropowicza czy Aszkenazego. O ile powtarzany w kółko przez Macintyre’a argument, że Gordijewski przeszedł na drugą stronę, bo kochał muzykę, jest zupełnie idiotyczny, to właściwie nie mniej absurdalny jest argument drugi, o rzekomym wodzeniu na pokuszenie. Gordijewski podkreśla częstokroć, a jego biograf powtarza z częstotliwością godną wielkiego odkrycia, że dobrobyt na Zachodzie był dla niego dowodem kłamstwa komunizmu i powodem jego rozczarowań. Łatwa dostępność wszystkiego, przyjazne uśmiechy widziane na ulicy, jakość życia – a może lepiej byłoby powiedzieć, „barwność życia” – były bez wątpienia szokiem dla nas wszystkich, przybyszów z sowieckiego raju na zgniłym Zachodzie. Jednak nie mogły być powodem przejścia na drugą stronę. Gordijewski był kulturalnym, dobrze wykształconym i oczytanym młodym człowiekiem, który znał wiele języków, ale był także dobrze wyszkolonym czekistą. Jako taki, był przygotowany na szok dobrobytu. Ileż było kawałów na temat sowieckiej propagandy, jak to się źle dzieje ludziom na Zachodzie – np. „są rodziny, w których od pokoleń nikt nie pracował”, albo „Zachód gnije, ale co za zapach…” – a tu nagle młody oficer kgb nie potrafi sobie z tym poradzić i zaczyna mieć wątpliwości co do komunizmu, bo piękne Dunki uśmiechają się do niego na ulicy. Słusznie, w moim mniemaniu, odpierał ten argument Józef Mackiewicz, gdy pisał:
Kto to powiedział, że każdy z tych nędzarzy na widok bogactwa i dobrobytu moralnego winien się zaraz rozczarowywać do Związku Radzieckiego? Raczej częściej splunie przez zęby z zazdrości: „Ech, burżuje, żyją oto! Nu, niczewo, niedługo już. Nasi tu zrobią porządek”.
Kolejnym rozczarowaniem, jak na obstalunek dla zachodniego czytelnika, miała być dla Gordijewskiego „inwazja” csrs. Wedle Macintyre’a, widział w Dubceku nadzieję – jedyną nadzieję – dla całego obozu. Ale nagle, 20 sierpnia 1968 roku, „Czechosłowacja stała się okupowanym krajem”. O ile można od biedy zrozumieć naiwność ludzi sowieckich w takich wypadkach, to jednak Ben Macintyre powinien sobie chyba zdawać sprawę, że csrs była okupowana od dawna i nie była w żadnym wypadku suwerennym państwem. Jednak reakcja Gordijewskiego jest interesująca. Wiedząc doskonale, że w jego kopenhaskim mieszkaniu jest podsłuchiwany zarówno przez Duńczyków jak i przez departament K kgb, obserwujący każdego oficera zagranicą, Gordijewski zadzwonił do żony z telefonu w hallu ambasady sowieckiej i w niewybrednych słowach potępił zniszczenie praskiej wiosny. Po latach wyjaśnił, że chciał w ten sposób „przesłać wiadomość do duńskich służb bezpieczeństwa”, że był to w jego zamierzeniu „pierwszy sygnał posłany do Zachodu”.
Macintyre komentuje z sarkazmem, że „Zachód nie zauważył sygnału”. Ale czy nie bardziej prawdopodobne, że był to sygnał już zbyt grubymi nićmi szyty?
Kodeks flirtu i uwodzenia
Kiedy w 1970 roku Gordijewski powrócił do Moskwy, to jego wyczulonym zmysłom konesera muzyki klasycznej objawił się smród i brud stolicy międzynarodowego socjalizmu, ale najbardziej bolała go sowiecka muzyka: „totalitarna kakofonia wżerała się w duszę”. Na szczęście dla jego wysublimowanego poczucia smaku już w roku 1972 znalazł się ponownie w Kopenhadze. Panowało niesławnej pamięci „odprężenie” w stosunkach z sowietami, ale Macintyre albo o tym nie pamięta, albo pamiętać nie chce, więc zauważa kostycznie:
Pomimo oziębłych stosunków zimnej wojny, wiele było towarzyskich kontaktów między sowieckimi i zachodnimi dyplomatami.
Détante została zadekretowana już w roku 1969, więc o żadnej oziębłości mowy być nie mogło. Miało to znaczenie dla Gordijewskiego, ponieważ dzięki ucieczce na Zachód jego czeskiego przyjaciela z moskiewskiej szkoły dla czekistów, zainteresowały się nim brytyjskie służby, jako potencjalnym kandydatem na podwójnego agenta.
Macintyre opowiada historię rekrutacji ze szczegółami i jest to opowieść fascynująca. Sformalizowana gra, w której obie strony rozumieją wspólny kodeks postępowania – coś w rodzaju międzynarodowego kodu flirtu i uwodzenia – nawet jeżeli nie mówią tym samym językiem (a tak było w sytuacji pierwszego oficera brytyjskiego, który porozumiewał się z Gordijewskim przy pomocy mieszanki niemieckiego, duńskiego i rosyjskiego), wydała mi się czymś odkrywczym, jak wyjętym z powieści. [4] Nie zamierzam przytaczać całości w szczegółach, zajmę się tylko niepokojącymi drobiazgami.
Po kilku spotkaniach z Gordijewskim, brytyjski oficer przesłał alarmującą wiadomość do Londynu:
Na Boga, on chyba próbuje zwerbować mnie!
Gordijewski miał oficjalne zezwolenie na rozmowy z Brytyjczykiem, co (jak twierdzi przekonująco) było mu potrzebne jako przykrywka do jego własnej gry. Jednakże z narracji Macintyre’a wynika jasno, że nigdy w takich sytuacjach nie można było nikomu ufać, dlaczego więc zaufano jemu? Można tu przytoczyć mnóstwo przykładów: Stalin nigdy nie ufał Richardowi Sorge ani Philby’emu, dwóm najważniejszym szpiegom XX wieku. Amerykanie tak dalece nie ufali uciekinierom, że niekiedy odsyłali ich z powrotem za kurtynę. A zatem ani Gordijewski nie mógł ufać MI6, a tym bardziej zezwoleniu na kontakt z Brytyjczykami ze strony kgb, ani obie strony nie mogły ufać jemu. Skąd więc to nagłe zaufanie?
Macintyre wielokrotnie (i bardzo krytycznie) przywołuje postać wielkiego Jamesa Jesusa Angletona, jednego z niewielu oficerów CIA, którzy dostrzegali rozmiary sowieckiej penetracji służb zachodnich. Wraz z przeważającą większością historyków oskarża Angletona o paranoję. W tym wypadku jednak określenie Angletona, „manowce pełne luster” (wilderness of mirrors), wydaje mu się najtrafniejszym obrazem podchodów szpiegowskich. Wszyscy uczestnicy werbunku Gordijewskiego zdawali sobie sprawę z dwuznaczności sytuacji, ale z czasem całkowicie o tym zapomniano. Po wymianie pozytywnych sygnałów, brytyjski oficer powrócił do Londynu, zdał raport, że rekrutacja wydała mu się podejrzanie „zbyt łatwa” – i nowego agenta odłożono ad acta.
Dopiero po ośmiu miesiącach powrócono do sprawy i już przy pierwszym spotkaniu Gordijewski powiedział wprost, że nikt w kgb nie wie o jego odnowionym kontakcie, a tym samym przejął kontrolę nad procesem werbunku. Pomimo to, jeden po drugim, Brytyjczycy wyrażali wątpliwości co do bona fide nowego agenta. Jeden z nich wyraził oczywistą obawę, że oficer kgb oddający się w ręce MI6 to okazja „zbyt piękna, by była prawdziwa, ale także zbyt rzadka, by ją przepuścić”. Paradoks brał się z tego wszystkiego, co wiedziano o sowietach: byli o wiele za bardzo paranoiczni, by „nęcić” (dangle) wysoko postawionym oficerem. Zachodnie służby były wystawiane na bezustanne prowokacje tego rodzaju, ale nigdy nie z udziałem poważnych postaci z kgb. Anonimowy oficer, który zwerbował Gordijewskiego orzekł po latach, że był zadowolony, gdy go odsunięto od tej sprawy, gdyż obawiał się, że wykopał pułapkę, w którą cały wywiad brytyjski „był zdecydowany rzucić się głową naprzód”.
Gordijewski widział swoją rolę prosto i jasno: stał się żołnierzem w „manichejskim konflikcie między dobrem a złem, w wyniku którego demokracja miała zapanować w Rosji, Rosjanie mieli żyć wolno, czytać, cokolwiek zechcą i słuchać Bacha”.
Obok politycznych represji leżał kulturalny filistynizm: z zapamiętałą pasją znawcy, Gordijewski nienawidził sowieckiej ersatz-muzyki i cenzury zachodniego kanonu muzyki poważnej. Domagał się innego, lepszego akompaniamentu dla swego życia.
I tak to się toczyło. Gordijewski słuchał Bacha, donosił Anglikom, że cenzuruje się Bacha w sowietach, a także jak wyglądała struktura kgb; wydał kilku konfidentów w Norwegii i Szwecji, i – znalazł sobie kochankę, córkę generała kgb. A paranoiczni kagebiści nie zauważyli, że ich agenci wpadają, gdy Gordijewski znika raz na tydzień bez wyjaśnień.
W 1978 roku nasz bohater został odwołany do Moskwy. MI6 zaoferowało mu szansę pozostania na Zachodzie, ale odmówił. Jego celem było „zdobycie jak największej ilości informacji, by przyczynić się do zniszczenia znienawidzonego systemu”. Oprócz zbierania informacji w Moskwie, zaczął otwarcie uczyć się angielskiego, co było dziwne w oczach kagebistów. Po kilkuletnich manewrach, zdołał przekonać swych szefów, żeby go posłali na placówkę do Londynu. (Tak jakby już sama chęć wyjazdu do określonego kraju nie dyskwalifikowała potencjalnego agenta.) Złożono podanie o wizę do Wielkiej Brytanii, ale znajomi czekiści przepowiadali, że pod rządami Margaret Thatcher Anglicy zrobili się bezwzględni i odmawiają wiz dyplomatycznych dla znanych oficerów kgb. Wiza dla Gordijewskiego przyszła wszakże prędzej niż zwykle; przyszła tak prędko, że wzbudziło to nawet podejrzenia. Jeszcze większe podejrzenia powstały, gdy nowo mianowany oficer londyńskiej rezydentury zabrał się do studiowania akt agentów kgb w Anglii, co nie leżało w zwyczajach. Gordijewski dowiedział się, że potężni przywódcy związkowi i liderzy partii lejburzystowskiej, łącznie z Michaelem Footem, Liderem Opozycji Jej Królewskiej Mości, są płatnymi agentami kgb. Prawdę mówiąc, mógłbym mu to powiedzieć bez zaglądania do ich moskiewskich teczek.
Według Macintyre’a, zagraniczne kontakty kgb były klasyfikowane w porządku wartości: na szczycie był „agent”, człowiek świadomie pracujący dla sowietów; poniżej „konfident” czyli sympatyk, gotów wspomóc „dla sprawy”, ale zapewne nieświadomy, że sympatyczny dyplomata z ambasady sowieckiej pracuje dla kgb; na najniższym poziomie były „kontakty”, ludzie którzy świadomie czy nie, przekazywali informacje, a z czasem mogli się przerodzić w konfidentów albo nawet agentów.
Klasyfikacja ta wydaje mi się naciągana i bardzo nieścisła. Nacisk na „świadomość” uderza naiwnością. Nawet jeżeli konfident był świadom, że rozmawia z kgb – a w większości musieli być tego świadomi, chyba że narodzili się pięć minut wcześniej – to nie czyniło go jeszcze agentem. Z drugiej strony, taki podział pozwalał łatwiej bronić się ludziom pokroju Michaela Foota, który mógł utrzymywać, że nie był świadom, więc nie był agentem. Najsłabszą stroną typografii przekazanej przez Macintyre’a jest jednak nacisk na informację. Kagebiści nie potrzebowali żadnych informacji od Foota, wręcz przeciwnie, to oni przekazywali mu informacje, bo był dla nich inteligentnym agentem wpływu, gdy inni byli tylko pożytecznymi idiotami.
______
- Gordon Correra, The Art of Betrayal: Life and Death in the British Secret Service, London 2011
- https://www.smithsonianmag.com/history/still-unexplained-cold-war-fbi-cia-180956969/?no-ist
- Ben Macintyre, The Spy and the Traitor, The Greatest Espionage Story of the Cold War, London 2018
- Dodam na marginesie, że postrzeganie szpiegostwa jako „gry” o skomplikowanych, ale określonych zasadach, nie jest zjawiskiem nowym. Nie inaczej widzieli to dwaj inni brytyjscy szpiedzy-pisarze, Graham Greene i John Le Carré.
Prześlij znajomemu
Panie Michale
W świetle tego co powyżej Gordijewski zdaje się być doskonale wpasowany w oczekiwania tzw. Zachodu. A to rozczarowanie sowiecką rzeczywistością (Maria Judina wspaniale grała na swoich recitalach dzieła m.in. Bacha, Mozarta i Beethovena, dokumentowanych na przykład na wydanej w 1968 roku pod szyldem „ministerstwa kultury ZSRS” płycie, zapewne też w sowietach rozpowszechnianej), a to pozbawienie Czechów i Słowaków prawa do lepszego komunizmu (w znaczeniu ich „suwerenności” i „wolności”), a to potrzeba większego „odprężenia” i „współistnienia”, a to, last but not least, przeogromna chęć wsparcia pierestrojkowych „przemian”. Ta ostania kwestia wydaje się być szczególnie ważna i uważam, że należałoby dokładnie przyjrzeć się okolicznościom w jakich Gordijewski przedostał się z sowietów z powrotem na Zachód (o ile są one do zweryfikowania). Będąc niewątpliwie pod czujną kontrolą sowieckiego kontrwywiadu jako podejrzewany o zdradę, z pomocą Brytyjczyków szmugluje się z Moskwy na Zachód bodajże w maju 1985 roku, gdy tymczasem od marca gensekiem jest już towarzysz „Gorby” i pierestrojkowa machina, która właśnie ruszyła pełną parą, pilnie potrzebuje wsparcia, w tym celu, wysyłając w świat swoje forpoczty.
Może to tak, a może wcale nie tak. W tej sferze nic nie jest jednoznaczne i proste, a to co wydaje się być prawdą, okazuje się być złudą. Niemniej, wydaje mi się, że istotne są tu przede wszystkim skutki działań w sensie osłabienia czy wzmocnienia każdej ze stron w kontekście potrzeb i okoliczności. Ciekaw jestem bardzo Pańskich dociekań w tej kwestii.
Drogi Panie Andrzeju,
Jest dokładnie tak, jak Pan mówi. Gordijewski jest jak przykrojony do oczekiwań swych zachodnich przyjaciół. Potwierdza na każdym kroku ich najlepsze przeczucia. A któż nie lubi, żeby mu udowodnić czarno na białym, że miał cały czas rację?
W dalszych częściach będzie między innymi i o tym, jaką rolę odegrał w propagowaniu pierestrojki, ale są tam także inne rewelacje.
O ucieczce z sowietów wspomniałem na początku, a szczegółowo zajmę się nią później. Znowu, jak Pan mówi, wydaje mi się to historia równie pasjonująca, co podejrzana.
Oprócz samego bohatera, który jest głównym przedmiotem powyższego, jest tu jeszcze poboczny wątek. A mianowicie niesłychana, niepojęta, trudna do uwierzenia naiwność, a czasami wręcz głupota, strony zachodniej. Czytając, zżymałem się na Bena Macintyre’a, bo to i dziennikarz dobry i historyk ciekawy, a tu wyrzucił rozum przez okno i nie ma w jego książki ani jednej krytycznej myśli. Jednak prawdziwie zatyka dech w piersiach postawa oficerów MI6.
Pisząc powyższe w pośpiechu, zapomniałem odnieść się do Judinej i jej interpretacji Wariacji Goldbergowskich. Prawdę mówiąc, słyszałem lepsze, ale czy nie jest szczytem bezczelności, że Gordijewski konsekwentnie i wielokrotnie podkreśla, iż „niemożność słuchania muzyki poważnej, a zwłaszcza Bacha” była jednym z naczelnych powodów, dla których porzucił komunizm i sowiety, i zdecydował się przejść na drugą stronę?
Komuniści zawsze kładli nacisk na szkolenie najwyższej klasy artystów, którzy mieli być fasadą komunizmu na zewnątrz. Bach? Proszę bardzo. Opera? Jak najbardziej. Kontestacja? A od czego są Wysocki i Okudżawa? Dysydenci? Mamy Sacharowa i Sołżenicyna. Czego dusza zapragnie. Ech, raz, jeszcio raz, jeszcio mnogo, mnogo raz!
I nikt nie widzi, że to jest nabieranie gości?