Pisarstwo Józefa Mackiewicza było odkryciem i rewelacją w podziemnej Warszawie w roku 1985. Najpierw pojawiły się nieśmiałe artykuły o jakimś dziwnym „niezłomnym komuniście”, o którym niewielu słyszało, a potem, jeszcze zanim rozpoczął się Mackiewiczowski festiwal wydawniczy, pojawiły się książki z Londynu. Pierwsze wpadły mi w rękę Droga Pani (później znana jako „Srebrna Pani”, ze względu na swą srebrną okładkę) oraz Fakty, przyroda i ludzie. Oba tomy zrobiły na mnie wówczas ogromne wrażenie. I nie tylko na mnie. Czytałem je od owych czasów wielokrotnie i za każdym razem odkrywałem coś nowego. Czytałem po kolei i na wyrywki, zapewne kilkanaście razy. Oczywiście wiedziałem od początku, że to znakomita publicystyka. Ale ponowna lektura Mackiewiczowskiego cyklu pt. „Ucieczka od ‘wyzwolenia’” w nowym wydaniu Kontry,* nasunęła mi wątpliwości. Okazuje się bowiem, że centralny tekst w Faktach, to nie jest wcale publicystyka, a coś o wiele więcej. To prawdziwa perła. To jest zapoznane arcydzieło literatury. Pisane w ciasnym „pokoiku na poddaszu na Victoria Road”, w odcinkach, dla emigracyjnego tygodnika, pod redakcją brata-Cata, wspomnienie-reportaż-felieton jest rzadkim w polskiej literaturze mistrzowskim ujęciem samej esencji wydarzeń; jest jednocześnie dramatem i elegią, sensacyjnym sprawozdaniem i chłodną refleksją, politycznym felietonem i żywym reportażem, esejem i opowiadaniem. Autor zdołał osiągnąć coś na pozór niemożliwego: udało mu się zachować bolesną bliskość i bezpośredniość przekazu, jednocześnie utrzymując mądry dystans do opisywanych wydarzeń.
Tytułowe „wyzwolenie” jest nadejściem armii czerwonej, przed którą wiał z Europy Wschodniej, kto mógł, a której w Polsce czekano jak wybawienia. Ramię przy ramieniu ze zbliżającymi się krasnoarmiejcami AK chciała „wyzwalać” Wilno. Przywódcy AK jeździli na spotkania z generałami nkwd, po to tylko, by ich aresztowano i oskarżono o najgorsze zbrodnie przeciw ludzkości. Z punktu widzenia Mackiewicza, ich najgorszą zbrodnią było, że nie walczyli z nadchodzącą armią okupacyjną, tymczasem Akowcy właśnie wykazywali ciągle, że zostali „zdradzeni”, bo przecież nie mieli w planach walki z bohaterskimi krasnoarmiejcami. Mniejsza jednak o nich. Być może właśnie ten błyskotliwy tytuł, i paradoks ucieczki od wyzwolenia niesionego rękami największych zbrodniarzy, przesłaniają treść skończonego dzieła sztuki.
Odcinki ukazywały się w Lwowie i Wilnie od 25 stycznia do 29 lutego 1948 roku. Pisane były więc najprawdopodobniej pod koniec 47 roku czyli zaledwie niecałe trzy lata po tym, jak znaleźli się we Włoszech.
Mackiewicz zaczyna od wyjścia z domu. Pies nie przeczuwał pożegnania, hałastra liści odprowadzała go gnana wiatrem, ale „cóż to może być za miłość między człowiekiem a liściem? Fiu, wiatr jesienny i tyle, chmury nad drzewami i drzewa, które mam w podejrzeniu, że szumią tak samo wrogowi, jak swemu”. I przyszedł bolszewicki wróg, a drzewa nie przestały mu szumieć. I szumią do dziś – w prlu, tak samo jak w litewskiej respublice rad, jak zwał, tak zwał. Dom zostawiony na łaskę-niełaskę sąsiada i nikt nie żegnał, ani pies, ani sąsiedzi, „tylko liście biegły za mną w podmuchach wiatru”.
Mackiewiczowie uciekali wraz z cofającymi się żołnierzami Wehrmachtu – „ani źli, ani dobrzy, a tylko milczący z niewyspania” – tak jak uciekało tylu innych, na przykład oficerowie z niemieckich oflagów wraz ze swymi strażnikami, a wśród nich mój rodzony ojciec – wszyscy umykali przed koszmarem bolszewickiego wyzwolenia.
Będąc od lat dziennikarzem i pisarzem, Mackiewicz układał w myśli „trochę banalnie szablonowy wstęp do melancholijnych wspomnień na przyszłość”, o tym jak to „piękną jesienią błogosławiła nas Polska na wygnanie”, ale nic z tego nie wyszło. Wychodzili z Krakowa w zimie.
Wcale nie żałuję, że w lata wojny nie wędrowałem po dalekich krajach i morzach. Tamci panowie byli jak turyści, a my – jak historycy. Od litewskich blinów kartoflanych, które zjadali na naszym podwórku żołnierze hiszpańskiej „Błękitnej Dywizji” (jakże szczekał na nich nasz Miszka!); od grobów smoleńskich, od masakry getta, od ruin Warszawy, aż tu, po zamek na Jasnej Górze, to jakby Potop przeżywany osobiście w różnych jego postaciach i zwielokrotnionym stadium.
I patrzyła Matka Boska, jak u stóp Jasnej Góry ciągnęły długie kolumny telegów znad Donu, z Kubania, znad Dniepru.
Zatrzymani na moście w Krakowie, odczuli Mackiewiczowie „psychiczną nędzę poniewierki”. Jako Polakom, nie wolno im było przejść przez most, ku wolności od bolszewików, a po lodzie iść się już nie dało. Aż wreszcie przypadkowy oficer SS machnął ręką i pozwolił im ujść przed nadchodzącą zmorą wyzwolenia.
Uciekali przede wszystkim ci, którzy rozumieli, co znaczy być obywatelem sowieckim. „Nigdy już bolszewicy!…” obiecali sobie małżonkowie, gdy, ukrywając się w puszczy przed wywózką do Kazachstanu, zostali cudem uratowani przez atak Hitlera na sowiety. Zachód wydawał im się niebem, za sobą zostawiali sowieckie piekło, a przejść musieli przez czyściec Wielkich Niemiec Hitlera. Od wrzasku i łapanek, od nadchodzącej krasnej armii, musieli iść przez czyściec codziennych bombardowań, zaduchu, ruin wraz z masą uciekinierów.
Niemcy w ostatnich miesiącach przed katastrofą przedstawiały naprawdę niezwykły konglomerat, coś pośredniego pomiędzy więzieniem i wschodnim bazarem. No i oczywiście, polem bitwy. Nigdy chyba Europa na przestrzeni swych dziejów nie przeżyła podobnej wędrówki nie jedno-, a wielokierunkowej, krzyżującej się w jej centrum.
Już wówczas, w latach 40., trudno było opowiadać o tej wędrówce ludów, bo w przerażeniu nową, przeklętą rzeczywistością powojenną, jej uczestnicy łgali powszechnie, zbiorowo i spontanicznie.
Dziesiątki tysięcy deportowanych do robót kłamią, że siedzieli w obozach koncentracyjnych; dziesiątki tysięcy dobrowolnych uchodźców kłamią, że zostali deportowani. Ani jeden człowiek nie przyznaje się, że handlował z zyskiem, spekulował, królował na czarnym rynku i czarnej giełdzie. Ani jeden, że obrabiał interesy z władzami, nawiązywał osobiste i spekulacyjne stosunki z Niemcami, wykorzystywał je, rozjeżdżał i sprzedawał wszystko, co jeszcze w Europie było do sprzedania, a skupywał złoto i dolary. A przecież to właśnie było sensem i treścią ówczesnego życia, nie jakiejś uprzywilejowanej, górnej warstwy, a nieprzebranych mas wykolejeńców, których rosnącej liczby w końcu już żadna siła, ani żaden aparat państwowy nie były w stanie skontrolować.
Jak refren powtarzają się słowa: ale wyjątek stanowią Żydzi… Wszyscy próbują wydostać się z matni, jaką są Niemcy Hitlera, wszyscy kombinują, handlują, podają się za kogo innego, byle przeżyć. Żydzi podają się za Polaków, Polacy za Ukraińców. W Niemczech podają się za ofiary bolszewizmu, a potem, już na Zachodzie, za ofiary nazizmu. „Żyć trzeba, trudno.”
Mackiewicz chciał przyłączyć się do uchodzących Kozaków, ale nadarzyła się okazja, by „przedzierzgnąć się w Tatarów”. I tak oboje znaleźli się w fantasmagorycznej Osttuerkmenische Waffen SS, która miała się przebić z Wiednia do Mediolanu. Tymczasem w Wiedniu:
Na placu pomnik feldmarszałka Schwarzenberga w jego spiżowej, tryumfalnej potędze, w jakiej się zwykło budować statuy zwycięzców, jedzie na swym wspaniałym rumaku jak lunatyk w pustkę, jak śmieszny ignorant, nie widząc otaczającej go ruiny i kompletnej, ostatecznej klęski.
„Po sześciu latach NKWD, Gestapo, bomb, ruin i życia bez jutra” zaczęła świtać w uciekinierach nadzieja, że ratunek jest tuż-tuż, że normalne życie jest w zasięgu ręki, nie za górami, za lasami, choć trzeba przedostać się przez Alpy i przez dolinę rzeki Drawy.
Rzeka Drawa, żłobiąc głęboką dolinę wśród gór, jest ostatnią zaporą na froncie innej walki, innej wojny jaka się tu toczy od wieków niepamiętnych, pomiędzy wrogami bardziej trwałej natury, aniżeli ludzka imaginacja polityczna. Pomiędzy północą i południem, pomiędzy zimnem i ciepłem. Drawa jest ostatnim adherentem północy i jakbyśmy dziś powiedzieli, najdalej do wroga wysuniętą placówką propagandową. Nie tylko z zachodu na wschód legła barierą wydłużoną u podnóża wału Karyntii i Tyrolu, ale skacząc i pieniąc się na kamieniach, wśród skał, urwisk, jodeł, nagłych zakrętów, załamując światła zorzy i zmierzchu, albo ubierając się w najpiękniejsze chyba noce księżycowe, w całej swej surowej krasie biegnie do dalekiego Dunaju i wydaje się jakby chciała zawstydzić, przelicytować w uroku i zjednać dla swego kierunku rzeki, wśród których jest ostatnią z tego basenu. Ale nie słuchają jej ani Piave, ani Tagliamento, ani słynna z bojów Isonzo, które uciekają stąd w ciepłe doliny Wenecji i Gorycji.
Północ atakuje przy pomocy czarnych od zieleni jodeł, a Południe „broniąc się w odległych równinach cyprysami, palmą, włoską topolą, pcha w górę forpoczty swoich pinii”.
Jeżeli nie doszły jeszcze aż tutaj, jeżeli nie przewaliły za grzebień Alp Karnijskich, to tylko zawdzięczając kontrofensywie Północy, która im na spotkanie rzuciła nasze brzozy i rodzinne sosny. Daleko zeszły one w głąb gór włoskich i tam właśnie, pomiędzy sosną i pinią toczy się bój chyba najbardziej zażarty, jak zawsze pomiędzy bliskimi, którzy przystali do wrogich sobie obozów.
Metody walki, i w przyrodzie, i w polityce, wydają się takie same. Winnice przeszły przez Alpy i stały się piątą kolumną na stokach Europy, a drzewa migdałowe to agenci Południa, choć nie kryją się z tym. Mróz i śnieg we Włoszech to tylko naloty odwetowe, niepotrzebne i bezcelowe. Jak wśród ludzi, wojna nie toczy się między świadomymi swych celów przeciwnikami, ale między fanatykami. Nie można więc przemówić nikomu do rozsądku.
Spróbuj jeden z drugim przekonać Drawę, że my dla naszej nadziei i trochy ciepła dążymy w przeciwnym niż ona kierunku! Zaszumi ciebie, zabełkoce, pianą opryska. A jeszcze może zemścić się straszliwie, jak się zemściła na nas w Spittal, w Steinfeld, w Lienz.
Osttuerkmenische Waffen SS przebijać się miało w kierunku frontu w stanie gotowości bojowej: eleganckie panie z Warszawy i Krakowa, w futrach, w pończoszkach i kapelusikach, z pieskami na smyczy, panowie obładowani drogimi walizami, handlarze z workami kartofli, z perskimi dywanami; biżuteria, złoto, dolary. Mackiewicz o tym nie pisze, ale wiemy od Toporskiej, że dostali się do tatarskiej grupy przez protekcję, gdyż „panu Mackiewiczowi należy się za jego stosunek do prześladowanych bezpłatna pomoc”. Tatarskie legitymacje wystawione były na nazwiska Jusuf i Bahryje Jańcia. Mackiewicz odwdzięczył się swoim dobroczyńcom i pod pseudonimem Jusuf Jańcza opublikował w 1946 roku w Rzymie broszurę pt. „Azerbejdżan”.
Pod okiem czujnego Gestapo, wobec setek ściśle przestrzeganych zakazów, grupa 80 ludzi, w większości uchodźców z ziem wschodnich Rzeczpospolitej, udała się w trzech wygodnych wagonach do Włoch, „pod firmą bezczelnie, nachalnie, fantastycznie egzotyczną”.
Prawdziwym niebezpieczeństwem w uciecze od wyzwolenia nie byli jednak Niemcy, ale alianckie samoloty, atakujące bez pardonu każdy pociąg po niemieckiej stronie frontu. Był rok 1945. Luftwaffe już nie istniało. Alianci bezkarnie patrolowali przestrzeń powietrzną nad Niemcami, toteż pociąg „Turkmenów” został zaatakowany przez myśliwce, a jego pasażerowie zmasakrowani. Mackiewicz wspomina, jak leżał twarzą w śniegu i wyobrażał sobie, że dostanie kulą w tył głowy, gdy nagle powiedział sobie: nie chcę! Nie chciał biernie oczekiwać strzału w potylicę, obojętne czy z czekistowskiego nagana, czy od alianckiego lotnika, tej forpoczty demokracji; wolał patrzeć śmierci w oczy, więc przewrócił się na wznak.
„Wydarłszy się masakrze w Steinfeld, bombom w Lienz, w Innichen, w Bolzano, odkurzywszy się nieco po schronach Trydentu” znaleźli się w Mediolanie, gdzie Niemcy stacjonowali w kilku obwarowanych budynkach, a z Włochami obchodzili się jak z jajkiem: nie było łapanek, egzekucji, represji na każdym kroku, jak to się działo w Polsce. Znalazłszy się w faszystowskich Włoszech, ocaleni pasażerowie fantastycznej Waffen SS prędko wyzbyli się tatarskich papierów i na warszawskie kennkarty otrzymali prawo pobytu jako uciekinierzy przed bolszewickim najazdem.
Jeżeli wyczyn tego groteskowego szachrajstwa w stosunku do Niemiec można nazwać znamiennym dla ówczesnej epoki, o tyle dyskretne pochrząkiwanie, gdy się o nim wspomina dziś, znamienne jest dla nastrojów współczesnego otoczenia. Wielu z tych osiemdziesięciu należy do kategorii poważnych, a nawet czcigodnych pań i panów, zajmujących aktualnie mniej lub bardziej eksponowane stanowiska w społeczeństwie. Tymczasem, nie mówię tu oczywiście o wszystkich, ale większość z nich, zamiast się cieszyć tym wspomnieniem jak doskonałą anegdotą, uważa swój udział we „Wschodnioturkmeńskiej SS” za coś co najmniej wstydliwego, co niekoniecznie trzeba… no, mój Boże… opowiadać. – „Deportowali, gnębili, uciekliśmy”, są to wzory pewne, murowane, bez ryzyka. Ale po co zaraz szczegóły? Nikt nigdy nie wie, kto i gdzie wyskoczy z jakim podchwytliwym zarzutem, plotką… Tłumacz się potem latami, że to była „lipa”, a nie inne drzewo! Strach, zakłamanie i kurczową niechęć do odchyleń od „czystości generalnej linii” mieliśmy nadzieję na zawsze pozostawić za sobą wówczas, gdyśmy ruszyli na podbój naszych alianckich nadziei.
Włosi początkowo kochali Polaków: faszystowska mniejszość za rzekomy antysowietyzm, a komunistyczna większość za rzekomy antyfaszym. Ale po przyjściu aliantów sytuacja zmieniła się diametralnie. Faszyści i rojaliści spostrzegli w polskich uchodźcach sojuszników demokracji, a reszta – wrogów Stalina. Mediolan opanowany został przez czerwoną partyzantkę, spływającą z gór: z każdego okna powiewały czerwone szmaty, na ramionach czerwone opaski.
Na warcie stał już nie brudny faszysta, a łapserdak przypominający ucharakteryzowanego na bandytę statystę z operetki. Wielki czerwony sztandar i dużo pomniejszych analogii przypominało nam, wilnianom, „Prospekt Lenina” przed gmachem byłych sądów. Ale do tamtejszej ciszy w trwodze i biedzie pasowała bura sylwetka sowieckiego bojca. Tu ten czerwony pajac na tle sklepów jubilerskich, modnych sukien, bogactwa i podnieconych przechodniów, przygnębiał przede wszystkim bezmiarem… ludzkiej głupoty.
Katolickie Włochy witały tę czerwoną hałastrę jak wyzwolicieli.
Mackiewicz nie przesadzał w swoim opisie zbolszewizowanej północy Włoch. 7 lutego 1945 komunistyczni partyzanci zamordowali 17 członków katolickiej brygady partyzanckiej Brigata Osoppo; 28 kwietnia czerwoni, pod brytyjskim dowództwem SOE, rozstrzelali 43 członków Narodowej Gwardii Republikańskiej; 6 lipca partyzanci dokonali masakry więźniów, wśród których by może ukrywali się faszyści.
I na tym chyba polega niezwykłość małego arcydzieła Mackiewicza, na jego kolistej strukturze. Bo oto koło się zamknęło. Uciekali przed wyzwoleniem przez Stalina i wyzwoleni zostali przez bandy stalinowskich partyzantów. Umykali przed nakazem wywieszania czerwonych szmat, a znaleźli się wśród ludzi dobrowolnie i spontanicznie obnoszących się ze swym komunizmem. Pragnęli uwolnić się od przymusu, a osiągnąwszy cel wędrówki, obserwować musieli, jak bezwolne stado samo wkładało głowy w pętlę. Wyobrażenie Zachodu, do którego zmierzali jak do Raju, które napawało ich otuchą i pozwalało przeżyć okropności ucieczki od wyzwolenia; które przyciągało ich jako miejsce, gdzie wreszcie wolno im będzie otwarcie walczyć z największym wrogiem ludzkości – okazało się mirażem.
Warto zaznaczyć, że Mackiewicz nie był jedynym, który widział, co się działo w Europie. To samo zjawisko obserwował, niejako z drugiej strony, angielski pisarz, Evelyn Waugh. Waugh był niemal rówieśnikiem Mackiewicza. Jak on, zbyt młody, by wziąć udział w Wielkiej Wojnie, w II wojnie uczestniczył marginesowo, ze względu na wiek. Obserwował ze zgrozą sojusz Wielkiej Brytanii ze Stalinem, był w Jugosławii, gdzie widział z bliska, jak zdradzono czetników Mihajlovića, patrzył z niedowierzaniem na swych zwierzchników, którzy nie tylko sympatyzowali, ale otwarcie byli członkami kompartii. W swej znakomitej trylogii wojennej Miecz honoru, opisuje, jak wysoko postawieni brytyjscy komuniści zabierają się do rewolucji w Europie na długo przed Jałtą, odsuwając rojalistów i przedstawicieli praworządnych władz, a promując interesy Stalina. Waugh nazywa to planem zniszczenia chrześcijaństwa w Europie. To wówczas, na fali entuzjazmu dla wujaszka Joe, komuniści dokonali głębokiej infiltracji służb wywiadowczych Zachodu, czego skutki możemy obserwować do dziś. Waugh był konserwatystą i tradycjonalistą, był gorliwym katolikiem w zlaicyzowanym społeczeństwie, był rzadkim przypadkiem najczarniejszej reakcji.
Iluż z nas patrzyło na Zachód, jak gdyby to była oaza wolności. Iluż emigrowało, bo, jak Mackiewiczom, „Zachód wydawał się niebem”. Iluż z nas znalazło się na Zachodzie, po to tylko, by natknąć się na zwarty mur sympatyków komunizmu, krypto-komunistów, otwartych bolszewików i lewactwa wszelkiej maści. Uchodziliśmy z deszczu pod rynnę, z rozgrzanej patelni skakaliśmy prosto w ogień. Być może to rozczarowanie wolnością po ucieczce od „wyzwolenia” jest czymś nieuniknionym, ale ta nieuchronność nie pomaga niestety w rozwiązaniu problemu: dokąd teraz uciekać?
______
* Józef Mackiewicz, Fakty, przyroda i ludzie, Kontra, Londyn 2019, z przedmową Barbary Toporskiej
Prześlij znajomemu
Panie Michale, czy i Pan w Londynie poczuł się trochę jak Mackiewicz w Mediolanie?
Panie Pawle, wydawało mi się, że zupełnie wprost powiedziałem to w ostatnim akapicie powyższego artykułu.