Przed niemal trzema laty, na kilka dni przed brytyjskim referendum w sprawie wyjścia Zjednoczonego Królestwa z europejskiej niuni, oczekiwałem, że większość elektoratu zechce odejść z nielubianego związku, choć motywy tej decyzji będą nacjonalistycznej natury, raczej niż politycznej. Podjąć słuszną decyzję ze złych powodów, wydawać by się mogło klasycznym przykładem mniejszego zła. Ale w tym konkretnym przypadku, trudno oszacować zło sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy.
Pisałem wówczas:
Werdykt opuszczenia Niuni spowoduje w najlepszym razie długotrwałe negocjacje i ciąg kompromisów, który albo pozostawi członkostwo Wielkiej Brytanii w stanie zawieszenia, albo zakończy się kolejnym referendum itd. I tak dalej w nieskończoność. Tylko że nieskończoność nie istnieje w polityce. Zanim Zjednoczone Królestwo zrobi cokolwiek, Niunia może się rozpaść. [1]
Wydawało mi się wtedy oczywiste, że nic się nie zmieni, niezależnie od wyniku plebiscytu. Na pozór, miałem rację. Ale tylko na pozór. Nie przewidziałem bowiem parlamentarnych przepychanek, które doprowadziły cały konstytucyjny porządek Wielkiej Brytanii do skraju przepaści. Zachowanie posłów, prowadzących wojnę podjazdową w celu storpedowania „decyzji głupków, którzy sami nie rozumieją, co jest dla nich dobre” (bo tak określa się decyzję prawie 17 i pół miliona ludzi w referendum sprzed trzech lat), byłoby może przewidywalne, ale konsekwencje tych machinacji całkowicie mi wówczas umknęły.
Każdy liberalno-demokratyczny system zawiera w sobie sprzeczność, którą nazwałbym „ateńską” lub ściślej „peryklejską”. Perykles zdołał doprowadzić Ateny do szczytu potęgi, gdyż utrącił przyrodzony chaos ochlokracji przy pomocy wprawnej manipulacji suwerenną tłuszczą ateńskiej polis. Robił to, co uważał za słuszne i stosowne, a pytał demos o zdanie tylko wówczas, gdy wiedział, że otrzyma poparcie. Za czasów Peryklesa, nieznośny system wprowadzony przez Kleistenesa, został ugłaskany dzięki nadzwyczajnym zdolnościom politycznym i oratorskiemu kunsztowi jednego człowieka. Perykles potrafił umiejętnie obrócić gniew ateńskiego ludu przeciw swym politycznym wrogom, używając i nadużywając strasznej metody „ostracyzmu” czyli wygnania wybijających się obywateli z demokratycznego raju. W tak zwanym „złotym wieku”, Ateny Peryklesa były demokracją tylko z nazwy, w istocie były bowiem wcieleniem klasycznego systemu arystokratycznego, ukrytym za listkiem figowym „eklezji” czyli zgromadzenia ludowego.
Współczesne nam państwa Europy Zachodniej są takimi właśnie fasadowymi demokracjami. Peryklejskie elity rządzą ciżbą, poddając się niechętnie regularnym katuszom elekcji, a pomiędzy wyborami, oddając się orgii władzy. Bezpośrednie odwołanie do ludu, do nowoczesnego demos, jest rzadkością i ma miejsce wyłącznie w okolicznościach konstytucyjnej zmiany. W Wielkiej Brytanii referenda zdarzały się niezwykle rzadko, ale w ostatnich 20 latach było ich coraz więcej i za każdym razem potulny lud głosował w zgodzie z życzeniami elit. Nic więc dziwnego, że David Cameron postanowił rozpisać plebiscyt w sprawie członkostwa niuni. Chciał za jednym zamachem rozwiązać dwa problemy: zakończyć, toczącą się od wielu lat, w Parlamencie i w mediach, rozgorączkowaną debatę na temat niuni oraz wywrzeć nacisk na polityków w Paryżu, Berlinie i Brukseli, by zgodzili się wreszcie na reformy skandalicznej, marnotrawczej biurokracji, ukrócili samowolę brukselskiego sownarkomu i zaprzestali dążenia do „coraz bliższej unii”, które zaowocować ma jednym europejskim superpaństwem, z jedną walutą, tym samym systemem podatkowym, jedną polityką zagraniczną i wspólną armią. – Co ci przypomina widok znajomy ten?
Alicja Weidel z niemieckiej partii AfD, w niedawnej mowie w Bundestagu, [2] zapytywała retorycznie, czy prośby Camerona były aż tak nierozsądne? Więcej kontroli nad wydatkami, mniej opieki społecznej, mniej ukazów z Brukseli? Pani Weidel może miałaby rację, gdyby nie to, że europejska niunia jest jeszcze bardziej fasadową demokracją niż wszyscy jej członkowie. Nie powinno nas zatem zaskakiwać, że sownarkom zmierza do usunięcia wszelkich wpływów ludności przyszłego superpaństwa na jakiekolwiek decyzje podjęte przez ludowych komisarzy w Brukseli.
Cameron nie uzyskał żadnych koncesji ze strony rządów europejskich, ale z uświęconą przez demokratyczne tradycje dezynwolturą ogłosił coś wręcz przeciwnego, a następnie stanął na czele kampanii za pozostaniem w związku. Jego taktyka wydawała się od początku błędna. Zamiast głosić zalety niuni, rząd skoncentrował się na chaosie i upadku, jaki niechybnie nastąpić miał po odejściu z niuni. Ale jeżeli rozwód miałby być aż tak złym pomysłem, to po co w ogóle było go proponować? Cameron mógł był postawić się wówczas w pozycji arbitra, nie brać udziału w kampanii, a zapowiedzieć, że wprowadzi w życie wolę wyborców, jakikolwiek byłby wynik referendum. Tylko że David Cameron – podobnie jak ogromna większość klasy politycznej Wielkiej Brytanii, większość dziennikarskiego komentariatu i większość elity władzy (niezależnie od odcienia politycznego) – był i jest zwolennikiem niuni.
Co było dalej, wiemy. Cameron zrezygnował po dramatycznej porażce. Teresa May zwołała po roku wybory, gdyż uznała, że dla przeprowadzenia negocjacji z Brukselą potrzeba jej o wiele wyższej większości parlamentarnej, po czym przegrała wybory, niesłychanie podnosząc tym prestiż otwarcie komunistycznej opozycji pod wodzą towarzysza Corbyna. Brukselscy negocjatorzy zajęli stanowisko nieustępliwe, jawnie dążąc do ukarania Wielkiej Brytanii, która ośmieliła się podać w wątpliwość wartość europejskiego projektu. I wreszcie starożytny westminsterski Parlament porzucił wszystkie swe cenione tradycje, byle tylko nie dopuścić do odejścia z niuni, wbrew jasno wyrażonej woli elektoratu (warto tu podkreślić, że wynik referendum nie był wcale wątpliwy; 52% do 48%, przy wysokiej frekwencji wyborczej, to jest druzgocące zwycięstwo).
Brytyjski system polityczny jest „wybieralną dyktaturą”, ponieważ nie stosuje proporcjonalnej metody wyborów, dzięki czemu na ogół pozwala na sformowanie względnie stabilnych rządów opartych na parlamentarnej większości. Zarówno koalicje, jak i rządy mniejszościowe są rzadkością w tym kraju. Dlaczego więc parlamentarne knowania miałyby mieć aż tak wielkie znaczenie dla przyszłości Zjednoczonego Królestwa? Z jednej przyczyny: jedyną siłą, jaka stoi pomiędzy dojściem do władzy bolszewików Corbyna jest potężna niegdyś machina polityczna Torysów. Pisałem tu już kiedyś, w jaki sposób ludzie Corbyna opanowali partię lejburzystowską [3] i nie ma żadnej możliwości, by socjaldemokratyczne skrzydło tej partii powróciło do władzy. Frakcja korbynistów(b) jest klasycznie bolszewicką jaczejką wewnątrz partii pracy. Wybór staje się zatem binarny: albo czerwoni, albo Torysi.
Tymczasem w Izbie Gmin, przewodniczący obradom Speaker, John Bercow, otwarcie torpeduje wysiłki rządu oraz grupy posłów zdecydowanych na honorowanie wyniku referendum. Odrzuca parlamentarne konwencje – a wśród nich najważniejszą tradycję, że Speaker pozostaje całkowicie bezstronny – gdy podtrzymanie ich byłoby na rękę rządowi, a jednocześnie wyszukuje najbardziej osobliwe precedensy, żeby móc powstrzymać zabiegi zmierzające do odejścia z niuni. Czyni to zupełnie otwarcie, bo – jak większość lewicowców – wie lepiej, co jest dobre dla jego gromadki. Bercow jest Torysem.
17 milionów 410 tysięcy i 742 osoby głosowały za odejściem z niuni. Ludzie ci są w ogromnej większości zdegustowani brytyjskim systemem parlamentarnym oraz wszystkimi partiami politycznymi, z partią Torysów na czele. Konserwatyści mają nikłą szansę na zwycięstwo w następnych wyborach, podczas gdy lejburzyści(b) Corbyna są wprawdzie także podzieleni i niepopularni, ale stanowią o wiele bardziej zjednoczoną i niebezpieczną siłę. Jeżeli zatem obie duże partie przegrają w wyborach, to jedyną zwartą siłą w Izbie Gmin będą zapewne korbyniści. I co czyni w tej sytuacji premier May? Zwraca się do Corbyna z prośbą o pomoc w znalezieniu rozwiązania dla impassu…
Zanim jednak dojdzie do tych fatalnych wyborów, będziemy mieli niekończący się spektakl rozciągania gumy: Odejść bez umowy czy przedłużyć członkostwo? Odejść z fatalną umową May czy pozostać na zawsze? Czy może poddać wszystkie te możliwości kolejnemu referendum?
Osobiście znam ludzi, którzy głosowali za pozostaniem w niuni, a teraz, oburzeni bezczelnym chamstwem i bezwstydnym cynizmem polityków pokroju Michela Barnier, Donalda Tuska czy Jean-Claude Junckera, zmienili zdanie. Nie wątpię, że są także wypadki odwrotne. Jednego tylko można być pewnym: gdyby kolejny plebiscyt został wygrany przez zwolenników niuni choćby jednym głosem, to nigdy więcej żadnego referendum na ten temat nie będzie. Jeżeli wynik byłby taki sam jak przed trzema laty, to wrzawa, nawołująca do kolejnego głosowania, przemieni się w jazgot.
„Demokrata – wobec ogromu katastrof, które wywołuje – pociesza się szlachetnością planu,” pisze Gómez. Demokratą nie będąc, nie powinienem przejmować się meandrami demokratycznych rozgrywek, ani rzekomą szlachetnością intencji. Trudno jednak nie dostrzec szerszego kontekstu tych europejskich machlojek. Sownarkom w Brukseli potrzebuje brytyjskich pieniędzy na finansowanie swych pomysłów. Jak słusznie wskazuje pani Weidel, bez Wielkiej Brytanii ciężar finansowy spadnie na barki Niemiec. Francja jest w głębokim kryzysie – politycznym i gospodarczym – podobnie jak Włochy, a pozostałe kraje na południu Europy są w kryzysie permanentnym. Największy napływ emigrantów do Anglii w ostatnich latach jest nie z Europy Wschodniej, tylko z Włoch i Grecji. Tymczasem niemiecka gospodarka jest bliska recesji. Rzecz jasna, Niemcy poradzą sobie z recesją lepiej niż Włochy czy Francja, lepiej nawet niż Anglia czy Stany Zjednoczone, ponieważ mają nie tylko nadwyżkę budżetową, ale także ogromną nadwyżkę w bilansie handlowym i płatniczym, gdyż są jedynym krajem w niuni, który czerpie korzyści ze słabości €uro. Wydaje mi się wszakże niewyobrażalne, żeby niemieccy podatnicy zgodzili się na finansowanie upadłych państw – jak Włochy czy Grecja – w nieskończoność. A w takim razie, rozpad niuni wydaje się na dłuższą metę nieunikniony.
Jak zachowuje się Putin w obliczu tak rozwijających się wypadków? Czym zajmuje się Xi? Chrl inwestuje we Włoszech wedle swej tradycyjnej już polityki „dziel i rządź” i prawdopodobnie podsunie jednakie inwestycje innym krajom europejskim. Putin natomiast obserwuje rozgrywkę w Europie ze spokojem, a jednocześnie wzmacnia swą pozycję na rubieżach kontynentu – i nie tylko.
Stosunki sowietów z Erdoganem są coraz lepsze, ocieplają się wprost proporcjonalnie do ochłodzenia stosunków turecko-amerykańskich. Turcja jest jednym z najważniejszych członków NATO i to nie tylko ze względu na swe położenie geograficzne. Tymczasem Erdogan postanowił zakupić od Putina system obrony przeciwlotniczej S-400 Triumf, całkowicie niekompatybilny z systemami NATO. Jego techniczna nieodpowiedniość wydaje się jednak drobiazgiem wobec zasadniczego politycznego aspektu sprawy, wobec zagrożenia dla NATO i Ameryki: S-400 w rękach tureckich umożliwi sowieckim planistom dostęp do wysoce zaawansowanych systemów operacyjnych samolotów F35. [4] A zatem Pentagon i NATO stają przed dylematem: pozwolić na sowiecką infiltrację lub odsunąć geopolitycznie ważną Turcję, tym samym pchając ją w objęcia Putina?
Putin na spółkę z Iranem kontroluje Syrię. Sytuacja jest tam tak dalece pod kontrolą, że niedawno przerzucono sowieckich spadochroniarzy i jednostki specjalne do Wenezueli, by pomóc bratniemu narodowi w obronie przed agresją imperialistów. Specnaz przyda się bardziej w Caracas niż w Damaszku (chrlowscy żołnierze także wylądowali w Wenezueli). Sowieciarze mogą swobodnie przepływać przez Bosfor z błogosławieństwem Erdogana. Mają bazy wojskowe i porty w Syrii, a niedługo będą je mieli także w Libii.
Ofensywa generała Chalify Haftara w Libii jest bliska zdobycia Trypolisu. Prasa brytyjska zwraca uwagę na wieloletnie kontakty Haftara z CIA, ale nikt nie chce zauważyć, że libijski watażka jest absolwentem akademii Frunzego w Moskwie. Kiedy Boris Johnson miał się z nim spotkać w Libii, to zmuszony był czekać na swego interlokutora, gdyż generał udał się na pilne spotkanie do Moskwy przed rozmowami z brytyjskim ministrem.
Dodajmy do tego napiętą sytuację w Algierii, jednym z najważniejszych państw arabskich basenu Morza Śródziemnego, która całkowicie uniknęła chaosu „arabskiej wiosny”. Buteflika nie był wprawdzie nigdy antysowiecki, ale pod jego kontrolą, potęga Islamskiego Frontu Ocalenia została złamana. Wraz z jego odejściem, Algieria znalazła się ponownie na liście krajów, w których wpływy sowieckie mogą wzrosnąć: albo poprzez chaos związany z islamizmem, albo przez kolejnego „człowieka silnej ręki”, który, jak Erdogan czy Assad, nie zawaha się pójść ręka w rękę z Putinem.
Wobec tak pozytywnego rozwoju wypadków na obrzeżach Europy, Putin obserwuje sytuację wewnątrz kontynentu z niezmąconym spokojem i satysfakcją. Europejskie gołąbki same fruną do Putinowej gąbki.
_________
- Dlaczego jestem pesymistą w kwestii brytyjskiego referendum http://wydawnictwopodziemne.com/2016/06/17/dlaczego-jestem-pesymista-w-kwestii-brytyjskiego-referendum/
- https://www.youtube.com/watch?v=63IcW4eo4uM
- Towarzysz Corbyn http://wydawnictwopodziemne.com/2017/06/03/towarzysz-corbyn/ i Corbyn Hood i Little John http://wydawnictwopodziemne.com/2017/06/10/corbyn-hood-i-little-john/
- https://www.airforcetimes.com/news/your-military/2019/04/05/heres-how-f-35-technology-would-be-compromised-if-turkey-also-had-the-s-400-anti-aircraft-system/
Prześlij znajomemu
Panie Michale,
zabrakło mi w Pana artykule zagadkowej postaci p. Nigela Farage.
Jeżeli chciałbym użyć określenia „bezczelnym chamstwem i bezwstydnym cynizmem” to raczej do szerszego grona lub wcale.
Drogi Panie Przemku,
Jak Pan zechce użyć jakiegoś określenia, to jest Pańska prywatna sprawa. Ale to jest raczej oczywiste.
Przyjrzyjmy się w zamian, czy określenia „bezczelne chamstwo i bezwstydny cynizm” były w tej sytuacji uzasadnione. Europejskie kacyki, gang czterech – Juncker, Tusk, Barnier i Varadkar – nastają od ponad dwóch lat, że Wielka Brytania NIE jest członkiem niuni. Dopuszczają reprezentantów UK do obrad lub każą im wyjść. Pozwolę sobie zwrócić uwagę, że UK jest pełnym członkiem niuni, płaci składki, wywiązuje się ze swych zobowiązań, tylko pragnie odejść. Ale dopóki nie odejdzie powinno być traktowane z szacunkiem należnym członkowi wspólnoty. Szczytem wszystkiego było wyrzucenie May za drzwi podczas ostatniego spotkania szefów rządów, podczas obiadu i kolacji. Delegacja brytyjska czekała pod drzwiami przez 5 godzin. Musieli posłać po pizzę do pobliskiej restauracji, aż komuś za zamkniętymi drzwiami obrad przyszło do głowy, żeby posłać Brytyjczykom resztki ze stołu. Ja to nazywam chamstwem, a jak Pan to nazywa? Gdyby tak zachował się wobec Pana gospodarz podczas przyjęcia, to czy nie nazwałby go Pan bezczelnym chamem? Może i nie, ale to jest Pańska prywatna sprawa.
Barnier od początku negocjacji nalegał, że najpierw trzeba ustalić finansowe warunki rozwodu, a dopiero potem wszystkie inne jego aspekty. Ja to nazywam bezwstydnym cynizmem, a Pan? Proszę się zastanowić: gdyby prl albo Estonia, albo Rumunia zechciały odejść z niuni, czy i wówczas najpierw należałoby ustalić warunki finansowe? Naprawdę? Bo widzi Pan Wielka Brytania płaci więcej do szkatułki niuni niż Polska, Rumunia, Czechy, Węgry, Słowacja, Słowenia, Grecja i Portugalia razem wzięte. Zatem czy postawiono by jako WARUNEK załatwienie przed rozwodem, co niunia jest winna prlowi? Osobiście wątpię, toteż podtrzymuję zarzut bezwstydnego cynizmu.
Varadkar od początku wie, że nie będzie żadnej granicy między Irlandią i Ulsterem, przyznał to sam wielokrotnie, mówiąc, że w wypadku odejścia UK bez porozumienia, granicy nie będzie. Dlaczego zatem nastaje na tzw. „backstop”, który dzieli suwerenne państwo na dwie różne strefy? Czy zgodziłby się, żeby tak potraktowano kilka hrabstw Irlandii? Nie zgodziłby się. Czy niunia miałaby czelność zaproponować Francji, żeby Alzację i Lotaryngię traktować ciut inaczej niż resztę Francji, bo to są regiony bliskie Niemcom? Raczej nie. Ja nazywam takie postępowanie bezwstydnym chamstwem. A Pan?
Tusk w swej łaskawości zechciał powiedzieć, że specjalne miejsce jest zarezerwowane w piekle dla tych, którzy domagali się odejścia Wielkiej Brytanii z niuni. Ja to nazywam cyniczną bezczelnością. Jeżeli dla kogoś powinno być zarezerwowane miejsce w piekle, to raczej dla aparatczyków w rodzaju Tuska, dla komisarzy ludowych w stylu Junckera, dla wycierusów w guście Varadkara, dla służalców typu Barnier.
Nie wiem, dlaczego Panu brakuje Farage’a. Farage nie ma nic – absolutnie nic – wspólnego z tematem powyższego artykułu. Farage nie ma żadnej władzy, nie zajmuje żadnej pozycji, nie bierze udziału w haniebnych przepychankach parlamentarnych itd. A że jest przyjacielem Putina? No, to pies mu mordę lizał, bolszewicka jego chrząstka. Mnie Farage’a nie brakuje, ani mi nie jest do niczego potrzebny.
Panie Michale,
Z zasady chodzę na „przyjęcia” tylko do tych gospodarzy których szanuję i jestem pewien, że zostanę mile przyjęty z wzajemnością.
Jeżeli trzaskam drzwiami przed nielubianą osobą to nie spodziewam się dobrego traktowania, nawet jeśli wepcham się na „przyjęcie”. I tak cud że mnie tam ktoś wpuścił.
Co do Farage’a to zastanawia mnie fakt nagłego zniknięcia osoby bez której być może głosowanie mogło mieć zupełnie inny wynik.
Drogi Panie Przemku,
Musi Pan wyrażać się jaśniej, bo to nie na mój starczy umysł. Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego chadza Pan na przyjęcia w cudzysłowie? Dlaczego ma się Pan gdziekolwiek wpychać, a potem uważać za cud, że Pana wpuszczono?? Albo wpuszczono, albo się wpychać – najwyraźniej inaczej rozumiem znaczenie słowa „cud”. O co chodzi ze zniknięciem Farage’a? Może znikł z firmamentu prlowskiego, ale zapewniam Pana solennie, że trwa w Wielkiej Brytanii. Czy warto się zastanawiać nad wydarzeniem, które nie miało miejsca? (tłumaczę: w tym wypadku nad rzekomym jego zniknięciem) Co wreszcie ma Pan na myśli, mówiąc o osobie, „bez której być może głosowanie mogło mieć zupełnie inny wynik”. O jakim głosowaniu Pan prawi? Farage nie zdołał nigdy wygrać miejsca w Izbie Gmin, a próbował wielokrotnie. Zachodzę w głowę, o cóż tu chodzi.
Domyślam się, że w pierwszym akapicie zechciał Pan sarkastycznie stworzyć pewną analogię do uczestnictwa brytyjskiej delegacji w posiedzeniu niuni. Mogę się tylko domyślać, bo jasne to to nie jest. Trzaskanie drzwiami? To jakoś podejrzanie chamskie. Chyba nawet ten cham Juncker nie trzaskał drzwiami. Ale jeżeli moje przypuszczenie jest trafne, to wtedy dopiero wymiękam. Niechże mi Pan powie, która część zdania: Zjednoczone Królestwo jest pełnoprawnym członkiem wspólnoty do momentu, aż ją opuści – wydaje się Panu niejasna?
To jest tak absurdalne, że być może po prostu źle Pana zrozumiałem. Proszę wybaczyć tę starczą ułomność.
Panie Michale,
dopiero od niedawna i to z dużymi trudnościami wynikającymi z pewnej chyba wrodzonej przypadłości słucham doniesień na temat Brexitu. Z tego co udaje mi się zrozumieć jawi się obraz wręcz niebywały. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak może wyglądać scena polityczna Wielkiej Brytanii. Choćby taka figura Pani Teresy, która nie wiem do końca czy groziła czy obiecywała, że poda się do dymisji jeżeli wynegocjowana przez nią umowa rozwodowa zostanie zaakceptowana przez parlament natomiast w przypadku odrzucenia tej umowy pozostanie na stanowisku. Przecież czymś takim to chyba nawet krajowy po-pis by się nie popisał!!!
Ale nie o nią a o Camerona chciałem się zapytać.
Cóż to za rozgorączkowana debata, która toczyła się w Parlamencie i w mediach doprowadziła go do pomysłu ogłoszenia referendum?
Drugie pytanie. W jaki sposób chciał wymóc na niuni zmiany? Groźbą samego referendum czy groźbą faktycznego wyjścia Brytanii z niuni?
I wreszcie trzecie pytanie. Jak miałaby wyglądać jego rola arbitra? Ogłaszając referendum zdawał się na, powiedzmy, łaskę czy nie łaskę ludu. Otwierając tę puszkę Pandory zdawał się, chyba, na ślepy los i uruchamiał koła maszyny które równie prawdopodobnie mogły go zmiażdżyć jak i posłużyć jako wehikuł do utrzymania władzy, ale wydaje mi się, że to byłaby raczej loteria niż polityczna kalkulacja.
Drogi Panie,
Cameron ogłosił plebiscyt, by odłożyć problem Europy ad calendas Grecas. Europa była bowiem problemem dla Wielkiej Brytanii od zawsze – nic dziwnego, to jest wyspa na peryferiach. Debata wrzała w jego partii, ale nie tylko. Referendum było więc sposobem, na zamknięcie debaty. Nie muszę dodawać, że nie spodziewał się go przegrać.
Mógł wymóc koncesje, gdyby zdecydował się autentycznie grozić odejściem, ale nie było to możliwe, skoro wyraźnie powiedział, że nie chce odejść.
W tym pierwszym wypadku mógł był pozostać arbitrem: ogłosić referendum i pozostać neutralnym, głosząc, że wprowadzi w życie życzenia elektoratu. Tak właśnie postąpił był Wilson w euro-referendum w latach 70. Ale Wilson był poputczikiem.
Stanowisko May jest absurdalne tylko na pierwszy rzut oka. „Odejdę, jak umowa przejdzie, a zostanę, jeżeli nie przejdzie” – zostanę, żeby próbować wprowadzić w życie wynik referendum. To się wydaje honorowe, owszem samobójcze politycznie, ale honorowe.
Wydaje mi się, że zapomina Pan o wewnętrznopartyjnej rozgrywce Torysów. May odejdzie tak czy owak, pytanie, kto ją zastapi i w którym momencie. Wedle ich własnych zasad, nie mogą próbować jej wyrzucić do grudnia, ale nikt tak naprawdę nie chce przejąć rządu w takim stanie, w jakim jest teraz, z nieskończonym problemem, jak ze sznurem na szyi.
Panie Michale,
Pisze Pan „problem Europy” a ja dalej nie wiem jakim problem była Europa dla Wielkiej Brytanii.
Widziałbym kilka płaszczyzn, ale to są moje domysły. Proszę powiedzieć, na ile są one zbliżone do tematów dyskusji prowadzącej do ogłoszenia referendum.
Pierwsza to gospodarcza. Wspólny europejski rynek zaczął być postrzegany jako swego rodzaju kula u nogi dla brytyjskiej gospodarki.
Druga płaszczyzna to polityka wewnętrzna. Scena polityczna wymyśla temat wyjścia z niunii dla celów wewnętrznych, międzypartyjnych rozgrywek obliczonych na zdobycie wyborców.
Trzecia płaszczyzna to polityka zewnętrzna. Przytomna chęć wyrwania się z objęć niunijnego tworu.
Pozostaje jeszcze kolejna płaszczyzna, ale ta na pewno nie była dyskutowana publicznie. Działania komunistów, ich ingerencja i inicjacja całego zamieszania obliczona na… No właśnie na co? Na demontaż niunii? Mało prawdopodobne. Wprowadzenie „ożywczego” zamętu w zatęchłej Europie? Też chyba nie, bo nikt inny jak właśnie komuniści lubią ciszę i spokój i oby jak najdalej od wszelkiego zamętu. Doprowadzenie komunisty Corbyna do władzy? To też mało logiczne. Po co odczepiać jedną z lokomotyw pociągu, który tak pięknie jedzie we właściwym kierunku.
Bronić honoru kobiety to szlachetna rzecz, ale w przypadku Pani Teresy chyba nie na miejscu. Rozumiałbym Pana podejście gdyby przy każdej z kolejnych prób przepchnięcia umowy rozwodowej przedstawiana była jej nowa wersja. O ile się nie mylę Pani Teresa, z uporem raczej maniaka a nie człowieka honoru, przedstawiała w Parlamencie za każdym razem ten sam dokument. Jedyne co się zmieniało to stopień poniżenia Wielkiej Brytanii żałosnymi podróżami Pani Premier na kontynent. Tak żałosnymi, że po ostatniej, wspomnianej przez Pana sesji rozmów, z których została a raczej dała się wyprosić padło pytanie czy Wielka Brytania ma nadal podstawy do używania w swej nazwie przymiotnika Wielka.
Drogi Panie Gniewoju,
O „problemie Europy” w tradycyjnej polityce angielskiej pisałem obszerniej tu: http://wydawnictwopodziemne.com/2017/08/26/meki-tantala/ (także w dyskusji pod tekstem, choć ta się przerodziła w porównywanie źródeł). Problemem w ostatnich 50 latach nie jest Europa, tylko niunia ze swym bezustannym dążeniem do stłamszenia indywidualnych państw, do przycinania wszystkiego pod strychulec, do absurdalnych, ideologicznie motywowanych projektów, jak np. poronione euro, do socjalistycznych dyrektyw, domagających się ujednolicenia metod defekacji na kontynencie europejskim i wreszcie do stale rosnącej biurokracji brukselskiego sownarkomu.
Niunia była początkowo wspólnym rynkiem, a dziś jest coraz bliższą federacją. Ja plwam na takie bolszewickie projekty, ale moje zdanie jest tu bez znaczenia. Jeżeli wszakże, posłucha Pan polityków brytyjskich takich, jak Jacob Rees-Mogg czy Bernard Jenkin, to oni wypowiadają podobne opinie od lat.
Wspólny rynek był widziany przed laty jako „pomysł kapitalistów”, więc oponowali przeciw niemu lejburzyści, z czasem stał się projektem socjalistów, więc oponują konserwatyści. Wspólny rynek, bezcłowy ruch dóbr, nie jest niczym złym. Wręcz przeciwnie.
Pańska II hipoteza, to jest stałe oskarżenie ze strony Brukseli. Ale to nieprawda. Jest wystarczająco dużo powodów (jak wyżej), by odejść z brukselskiego kołchozu.
Putin działa tak, jak Lenin, tj. dąży do destabilizacji, a odejście ogromnej gospodarki brtytyjskiej zniszczy niunię – dobrze jej tak. Corbym pojawił się na czele lejburzystów w sposób tak dziwaczny i nieprzewidywalny, że nie sądzę, żeby kiedykolwiek był w planach Moskwy. Głównie zresztą dlatego, że to półgłówek.
Ja nie bronię May. Jest niestety najgorszym premierem tego kraju (nie liczę Gordona Browna, bo ten był poniżej krytyki). Wydaje mi się jednak, że nie dostrzega Pan, jak niezwykle trudna jest jej pozycja. To jest mniejszościowy rząd, ona nie ma większości w parlamencie. Nie miała innego dokumentu do przedstawienia, bo Bruksela odmawia zmienienia go. Zanim nazwie to Pan manią, warto pamiętać, że dostała za każdym razem coraz więcej głosów. Jakie inne miała wyjście? Oprócz, rzecz jasna, podania się do dymisji bardzo dawno temu?