Po rozmyślaniach pisarza, którego nieszczęścia jego ojczyzny mistycznie nastroiły, zajrzyjmy znowu do wspomnianej książki najtrzeźwiejszego z realistów, Le Bona, „Masy – pisał on 27 lat przed Bierdiajewem –zorganizowane i zdyscyplinowane, dążą dziś do zagarnięcia całej władzy; ich nienawiść do wszelkiej, wyższości umysłowej jest oczywistą; wskutek tego cała arystokracja intelektualna zdaje się według wszelkiego prawdopodobieństwa przeznaczoną na wytępienie przez przyszłą rewolucję tak, jak przed 100 laty wytępioną została szlachta francuska. Gdy bowiem socjalizm zawładnie jakim krajem, jedyną dla niego szansą utrzymania się przez czas jakiś u władzy będzie, wymordowanie aż do ostatniego wszystkich tych, co by mogli, dzięki jakiejkolwiek wyższości swojej, choć cokolwiek się wznieść ponad przeciętny poziom tłumu”.
Sądzę, że Le Bon z umyślną przesadą myśl swoją w ten sposób wyraził. Wymordować co do jednego całą inteligencję nie jest rzeczą łatwą. Natomiast wymordowawszy znaczną jej część, łatwo resztę doprowadzić, nie do ostrej rozpaczy, jak słusznie mówi prof. Massonius, [1] gotowej do ryzykownych wybuchów, ale do takiej osłupiałej paralitycznej beznadziejności, w której, wyczerpany i znękany, gotów jest człowiek na wszystko za kawałek chleba, za jaki taki pokój i bezpieczeństwo osobiste.
O ileż bystrzej i dalej sięgał wzrokiem z pracowni swojej przyrodnik francuski w epoce pogody, nigdzie w Europie żadnym wstrząśnieniem rewolucyjnym niezakłócanej, niż niejeden z nas, którzyśmy świadkami byli początku katastrofy rosyjskiej.
Rok 1917 spędzałem na wsi koło Mińska. Pamiętam, w kwietniu i maju kwaterował w domu naszym mały oddział sanitarny, w drodze od Stochodu ku północy. Jeden z jego kierowników jeździł w ciągu tego czasu do Petersburga. Po powrocie opowiadał mi z wyrazem wielkiego zatroskania na twarzy, że widział w pochodach rewolucyjnych sztandary z napisem „Dołoj intelligiencja”. Nie brałem tego tragicznie, zdawało mi się to wybrykiem bez poważniejszego znaczenia. Ale Rosjanin znał lepiej ode mnie Rosję. Wkrótce potem opuszczając nasz dom, żegnali nas, on i jego towarzysze, z widocznym wzruszeniem, które się i nam udzieliło, żegnali, jako ludzi skazanych na bliską a straszną śmierć: „Daj Boże, abyście przetrwali w spokoju ten czas!” Ale w tonie ich głosu więcej było niepokoju, niż nadziei, że życzenie ich się spełni.
Co u Le Bona było wnioskiem, wynikającym z przyrodniczo ścisłej obserwacji faktów, co w widzeniach proroczych przesuwało się przed okiem Władymira Sołowjowa, co się teraz w oczach naszych stało i nad czym boleją wraz z Bierdiajewem najlepsi synowie Rosji, to słyszałem tej jesieni z ust Węgra, człowieka, zajmującego bardzo wysokie stanowisko w swoim kraju. A wypowiedziane to było silnie, z żołnierskim temperamentem, z sympatyczną, żołnierską, dosadną w formie aż do szorstkości, nieliczącą się z konwenansami dyplomatycznymi otwartością: „Nazywajmy rzeczy po imieniu – mówił – rozmaite bywają rewolucje, do rozmaitych celów zmierzające. Tą potęgą, która Rosję już ujarzmiła i na świat cały jarzmo swoje nałożyć postanowiła jest marksyzm. I jedna jest tylko moc na świecie, przed którą marksyzm drży, czując swoją niemoc – chrześcijaństwo. Nie mówię o świętych, o bohaterach cnoty; postawmy obok siebie marksystę z całą jego wiedzą ekonomiczną i całą siłą nienawiści, i chrześcijanina, usiłującego, w miarę słabych sił i możności swojej, spełniać przykazania swej wiary. Jak marnym moralnie, a zatem i słabym jest w porównaniu z nim marksysta! I oni to czują i wiedzą. Dlatego nie ma dla nich innego wyjścia, jak wytępić całą po chrześcijańsku myślącą inteligencję”. Słysząc to, pomyślałem, że szczęśliwe są państwa, mające u steru ludzi tak wyraźnie widzących, gdzie leży niebezpieczeństwo i czym je zwalczać.
Dlaczego to wszystko mówię, jaki to ma związek z historią literatury powszechnej w epoce Renesansu? Związek ten jest bliski; powtórzę, co na początku powiedziałem, że Renesans, o czym wszyscy tu obecni wiedzą, był epoką pojenia się wiarą w nieskończone siły człowieka. Wiara taka jest potęgą dobroczynną, gdy się łączy z wiarą w Boga, ze zrozumieniem i przejęciem się tą prawdą, że człowiek bez Boga traci indywidualność swoją, albowiem indywidualności tej treścią jest jej boski, nieśmiertelny pierwiastek. Gdy zrozumienia tego nie ma, albo, gdy jest słabe, wówczas wiara w człowieka zaczyna stopniowo tracić piękno swoje, aż w końcu strąca go w otchłanie tej degradacji ducha, której wzory dają nam stojący na czele rewolucji rosyjskiej, zbryzgani krwią milionów kaci, którzy widownię krwawych czynów swoich usiłują rozszerzyć na Zachód cały, więc na Polskę w pierwszej linii.
Jakże więc słuszne są słowa Bierdiajewa, że rewolucja nie oznacza wcale początku nowego życia, jak wielu sądzi; ona jest tylko końcem życia starego, zakończeniem procesu rozkładu i gnicia w organizmie narodu czy kraju, karą za grzechy. Żadna rewolucja nie była nigdy ani dobrą, ani rozumną, żadna nie przyniosła owej radosnej wolności, o której marzyły poprzedzające ją pokolenia, każda zaś wywoływała z ciemnych głębin duszy wszystkie jej najgorsze, najpodlejsze instynkty.
Początek nowemu życiu, nowym epokom dawały nie rewolucje, ale reakcje przeciw rewolucjom, gdy umiały pociągnąć i zasymilować owe pierwiastki idealne gdzieś daleko i głęboko u źródeł rewolucyjnych dążeń ukryte. Czy było co twórczego w umyśle Robespierre’a, albo w umyśle Lenina? Po rewolucji francuskiej nowy okres dziejowy rozpoczął się z chwilą, gdy Bonaparte ją poskromił i ówczesne „Sowiety” rozpędził, a Chateaubriand swój „Génie du Christianisme” napisał.
Rewolucja rosyjska kultury nowej nie stworzy, dla tej prostej przyczyny, że kultura rewolucyjna, wyrzekająca się przeszłości, zaciekle zmiatająca wszelkie jej ślady, jest contradictio in adiecto. „Tego nie rozumiecie – streszczamy wołanie Bierdiajewa – że kultura jest pochodzenia szlachetnego, że powstawała w cieniu świątyń, pod tchnieniem wielkich ideałów religijnych, w poczuciu żywego związku z przeszłością, z przodkami, którzy odeszli od nas, tam, w kraje wiekuistego odpoczynku. Wasz proletkult zuchwały, zadowolony z siebie, nieuznający żadnych zagadnień, żadnych tajemnic, żadnych świętości, jest karykaturą kultury, on ją poniża i bezcześci; chcecie uproszczonej pisowni, uproszczonego stylu, uproszczonej myśli, bo niedostępną dla was jest kultura wyższa, dostępna i potrzebna tylko nielicznym.” Ale właśnie tym, co jest owym nielicznym wybrańcom dostępne, nikomu innemu, trzyma się historia. „Stamtąd, z wysokości płynie fala, mogąca użyźnić nawet to błoto, w którym siedlisko swoje znaleźliście”… „Więc nie stworzycie kultury, wy, ludzie duchowo nieruchomi, niezdolni do żadnej myśli wyższej”… „Szukam, a nie widzę oblicza waszego, nie widzę, bo go nie macie”… [2] Jeden z mistrzów współczesnej prozy rosyjskiej, ks. Sergiusz Wołkonskij, napisał krótką a prześliczną rzecz o uśmiechu, który jest wdziękiem duszy, promieniejącej życzliwością dla ludzi, dla wszelkiego stworzenia Bożego. Nikt nigdy uśmiechu na twarzy bolszewika nie widział. [3]
„Wyraz twarzy – słowa Bierdiajewa – u ludzi porwanych przez wicher rewolucji świadczy, że zamarło w nich życie duchowe; wyraz tych twarzy jest przerażająco nie duchowy, jest wyrokiem potępienia na rewolucję. Twarze wasze wyrażają tylko złość i opętanie, nikt nie dojrzy w nich śladu myśli głębokich, czy uczuć szlachetnych. To jedno się czuje, żeście spadli w najniższe niziny materii”… I jeden stąd wniosek, że to już nie ludzie, ale media, opętane przez jakieś ciemne potęgi.
Nie dopowiedział Bierdiajew swej myśli do końca, ale w tym, co powiedział tu i w innych ustępach, wyczuwamy przeświadczenie, że rewolucja rosyjska, że bolszewictwo jest dziełem bezpośredniego, nie w metaforycznym, a w ścisłym znaczeniu wyrazu, wtargnięcia, wmieszania się w sprawy świata owych potęg ciemności, owego szatańskiego pierwiastka w historii, który Krasiński w genialnym natchnieniu uosabiał w postaci Masynissy. *
W niszczycielskim pochodzie swoim rewolucja rosyjska zagasiła nawet te iskierki spaczonej, ale rzetelnej żądzy prawdy i sprawiedliwości, które się jeszcze tliły i uszlachetniały rosyjski ateizm i materializm, rosyjski socjalizm i anarchizm, to wszystko, czym hersztowie bolszewictwa sami karmili się w młodości i żyli. „Chwila łatwego tryumfu waszych idei była zarazem chwilą ich straszliwego spadnięcia, która obnażyła cały ich fałsz. I na zawsze, na zawsze, utraciły idee wasze swój cały urok. Wyrosną nowe pokolenia Rosjan i wychowają w nienawiści do wszystkich waszych idei i przeklinać będą zbrodnie, do których one was doprowadziły”. [4]
Jakżebym pragnął, ażeby te słowa myśliciela, który przeżył, przemyślał i całą duszą przebolał katastrofę, w której ojczyzna jego ginie, znalazły oddźwięk poza Rosją, w Polsce przede wszystkim, wszak Polska pierwsza narażoną jest na działanie zarazków gangrenującej Rosję zgnilizny. – Niestety, przerażeniem mnie tu ogarnia płytkość myślenia naszego. Ktokolwiek z Moskwy wrócił, prawie w każdym stwierdzałem, że miał oczy, a nie widział, nie rozumiał, czym jest bolszewictwo. Jak gdyby bolszewizm był tylko bardzo radykalnym stronnictwem politycznym, które objęło ster rządu w Rosji i wykazało ogromną umiejętność i siłę organizacyjną. A siła każda działa hipnotyzująco i hipnozie tej siły łatwo ulega bawiący tam Polak, tym samym składając dowód swej własnej bezsiły i nieodporności moralnej. Gorzej jeszcze jest z młodzieżą – mówię o szlachetnie myślącej młodzieży – tam spotykałem dziwną w tych rzeczach pobłażliwość: „Oczywiście, – mówią – czyny bolszewików są straszne, oburzające, ale są to ludzie idei i dla idei to robią”. Jakiej idei? Każdą rozpustę podciągnąć można pod ideę piękna, a każde okrucieństwo pod ideę dobra! Ale na oburzenie moje odpowiadano, że my, ludzie starsi, nie umiemy zrozumieć młodych. Nie; nie o starość ani o młodość tu chodzi, ale o umiejętność i nieumiejętność rozróżniania między dobrem a złem. Niestety, wychowanie w powojennej i rewolucyjnej atmosferze rozhukanych i dzikich namiętności, zaciera i osłabia wrażliwość na zło, osłabia zatem sumienie, czyli niszczy boski pierwiastek w człowieku, istotę jego indywidualności.
Słyszałem też takie zdania: bolszewizm jest złem, walka z nim koniecznością, ale nie wolno iść przeciw złemu z orężem w ręku w czasie wojny, ani z kodeksem karzącego prawa w czasie pokoju, bo jedno i drugie jest przemocą, a przemoc jest złem – i zło jedno wypędzać złem drugim to przedłużać zło w nieskończoność.
Taki supraidealizm, szczery i z głębi duszy idący, przeobraża człowieka, z natury przenosi go w nadnaturę, czyni aniołem, świętym. Ale w doczesnych warunkach bytu człowieczego świętość cudem jest Łaski, nie zaś zjawiskiem codziennym, owe przeto supraidealistyczne poglądy są ładnym frazesem, w najlepszym razie marzeniem. Niechże marzenie to przyświeca z góry, niech będzie balsamem, łagodzącym wybuchy słusznego gniewu w zetknięciu się i czynnej walce ze złem, ale niech od walki tej nie odwodzi. Jeśli bowiem Polska ma być tylko pomostem, przez który iść będzie na świat chrześcijański barbarzyństwo najstraszniejsze, jakie świat widział, bo niosące narodom śmierć nie tylko fizyczną, ale i moralną, to po co legiony nasze walczyły o niepodległość, czemu i komu niepodległa Polska jest potrzebna?
Niedawno w rozmowie ze mną jeden z profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego przytoczył zdanie Lenina, że chcąc utrwalić dzieło komunizmu rosyjskiego, trzeba postawić naukę Marxa na mocnych podstawach idealistycznych, a tych szukać należy u Hegla. O autentyczności słów tych wątpię; świadczyłyby o szerokości, albo raczej o umiejętności rozszerzania swego widnokręgu umysłowego, Lenin zaś był zacietrzewionym fanatykiem marksyzmu. Takim go przedstawia biograf jego, niejaki Izaak Lewin, w książce stylem żywotów świętych pisanej. [5] Zresztą Marx od Hegla w prostej linii, przez Feuerbacha, pochodzi, na Heglu się wychował i na filozofii jego naukę swoją budował. Więc chodziłoby chyba tylko o jakieś idealistyczno-panteistyczne wycieniowanie niektórych jego myśli. – Ale mówiąc o tym, ów uczony z troską myślał o młodzieży polskiej i o przyszłej Polsce. I w tym miał słuszność. Młodzież, szukająca ideału, absolutu, a nieumiejąca czy niechcąca poszukiwań swoich zwrócić w stronę chrześcijaństwa, poszłaby wówczas, w razie urzeczywistnienia przepisywanej Leninowi myśli, na lep bolszewictwa w kradziony idealizm przystrojonego, i wyobrażając, że wielkiej idei służy, stałaby się narzędziem siły, która z duszy człowieka wykorzenienie wszystkich idealnych jej pierwiastków, czyli krócej mówiąc, bestializację człowieka za cel sobie obrała.
Bo czym jest bolszewictwo? Politycznie jest ideą demokratyczną doprowadzoną do absurdu, filozoficznie jest zwyrodnieniem wiary w człowieka, która światłem radosnym, zajaśniała w początkach Renesansu – zwyrodnieniem w najobrzydliwszej, jaka może być postaci, przeobrażającej wiarę w człowieka w nienawiść do Boga.
Marx, tworząc swój ideał socjalistycznego państwa, nie dopuszczał, ażeby człowiek miał prawo żądać innego wyższego szczęścia, niż to, które mu owe państwo zapewnić miało. A jednak nie mógł nie widzieć, że dobrobyt materialny nie zastępuje nieba – i na tym tle wyrobiła się w nim nienawiść do religii, jako zawady do jego ideału, nienawiść taka, że, według Bułhakowa, socjalizm z celu przeistaczał się u niego w środek, w narzędzie wojującego ateizmu.
Głęboko ten duch marksyzmu zrozumiała autorka Pożogi. ** Wrogiem – pisze ona – nade wszystko przez bolszewizm znienawidzonym, a nieustannie przytomnym jest Bóg. Walka z kapitalizmem jest pozorem, rzeczywistym celem – walka z Bogiem, wprost Bogu wypowiedziana… i „nie kontrrewolucja ich oburza, ale nieśmiertelność duszy”, „Boga usunąć ze świata stało się ich celem, hasłem, dążeniem. I dlatego to władza sowiecka jest przekreśleniem wszelkiej radości życiowej; tępiąc wiarę, przekreślają oni błogosławioną radość poznawania Boga i obcowania z nim. Odmawiając dwojgu ludziom prawa wyłącznego należenia do siebie, przekreślają miłość i radość miłości; odbierając dzieci na wychowanie publiczne, odbierają radość rodzicielską; kasując prawo własności, kasują radość zdobywania i chęć owocnej pracy”… „Stąd więcej jeszcze, niż terror uderza w rządach sowieckich, w bolszewictwie jałowość i nuda – nuda granicząca z obłąkaniem; nuda beznadziejna, bezlitosna, zabijająca powoli wszystko co żyje. Dotychczas w państwie sowietów istnieje silny bodziec życiowy, cel zasłaniający ludziom wszystko inne – jeść. Jeżeli jednak odejmiemy tę czysto zwierzęcą pobudkę, przed oczami osłupiałej z przerażenia duszy nie zostanie nic. Ani celu, ani nadziei, ani pragnienia, ani radości, ani chęci czegokolwiek”… ,,Nikt bezkarnie nie przestaje być człowiekiem.”
Dlaczego renesansowy humanizm stopniowo spadał z wysokości swojej? Dlaczego po etapach ateizmu, egoteizmu, antyteizmu stał się w końcu w zakutych prostolinijnych mózgach bolszewickich bestializmem?… Stajemy tu przed odwiecznym zagadnieniem o naturze i przeznaczeniu człowieka, które, moim zdaniem, tylko z pomocą dogmatu upadku i odkupienia rozwiązać się daje; stajemy przed misterium historii, które Krasiński z genialną intuicją w Irydionie przedstawiał. Irydion to idea, schodząca w całym swoim pięknie ze świata idei; dlaczegóż na ziemi, w sferze czynu, poddaje się kierownictwu Ducha ciemności, Szatana historii, który ją w przeciwieństwo do tego, czym była, przeistacza?…
Bestializacji człowieka, którą proklamują w Moskwie, treść w wyrazie tym zawartą Innymi ładniej brzmiącymi przysłaniając, jedno przeciwstawić można – jego deifikację, czyli wrócić do wielkiego średniowiecznego ideału społeczności Bożej (Civitas Dei), który św. Augustyn w przededniu końca starego świata kreślił. Ale wzbogaceni doświadczeniem wieków, ideał ten chronić będziemy od zboczeń, którym ulegał w ręku wyznawców, słuchających podszeptów Irydionowego Masynissy, nie dopuścimy do tego, ażeby się znów rozległ tryumfujący jego głos: „W imieniu Twojem będą zabijać i palić, w imieniu Twojem gnić i milczeć imieniu Twojem uciskać, w imieniu Twojem powstawać i burzyć”.
Czyli dogmatyzm średniowieczny, nic z treści swej nie ustępując, powinien, jak się wyraża hr. Hermann Keyserling, [6] stać się naddogmatycznym; innymi słowy, kierować się powinien duchem wszechrozumienia, (bewusstes Verstehen), który jest imperatywnym nakazem epoki naszej – i pod groźbą śmierci duchowej powinniśmy temu być posłuszni. Nie negatywny bowiem i rozkładowo działający relatywizm jest ową zdobyczą wieków myśli krytycznej, co ma nas w dumę wprowadzać, ale duch wszechrozumienia, który jest duchem twórczego poznania, [7] darzącym umiejętnością wykrywania i przyswajania sobie pierwiastków dobra i piękna wszędzie, gdzie się znaleźć dadzą.
Gustaw Hübener, profesor Uniwersytetu Królewieckiego, w rozprawie o duchu panującym na uniwersytetach niemieckich wśród uczącej się młodzieży i młodych profesorów [8], pisze, że chcąc ducha tego, który jedyną dziś, zdaniem jego, jest w Niemczech siłą pozytywną i konstruktywną, posiadającą nawet moc odmłodzenia nie tylko Niemiec, ale całego współczesnego świata – chcąc go jednym określić wyrazem, nie znajduje innego jak mediewalizm, oczywiście nie w znaczeniu bezkrytycznego powrotu do średniowiecza. Jest to mediewalizm pogłębiony i rozszerzony myślą i pracą wieków ubiegłych, epok renesansu, reformacji, humanizmu, oświecenia…
Pragnąłbym, ażeby mediewalizm ten, ta chrześcijańska afirmacja Boga, jako najwyższej rzeczywistości, a jedności z Bogiem, czyli bożoczłowieczeństwa, jako najwyższego celu człowieka, stała się także podstawą duchową uniwersytetów naszych.
To, co tu mówię, może się wydać bardzo obcym tym licznym słuchaczom, którzy poza chrześcijaństwem urodzili się i wychowali. Ale niech przypomną, że chwałą ich narodu przed erą chrześcijańską było to, że niósł światu przez proroków religię jednego Boga, poza którym innych bogów nie ma. Więc powinni duchem owym się przejąć i także współdziałać w wielkim dziele odrodzenia idealizmu. Es ist Zeit zum Aufbruch der Seele – przyszedł czas na obudzenie się duszy – głosił jeden z najwybitniejszych przedstawicieli współczesnego judaizmu Walter Rathenau.
Czy zwyciężymy? Nie wątpi o tym Georges Valois. [9] Przed laty dwudziestu – pisze – idee demokratyczne wraz z towarzyszącą im anarchią intelektualną i moralną wciskały się wszędzie, dziś en l’an 1923 c’est un renversement total: idee demokratyczne, jeśli się szerzą jeszcze, to tylko w krajach tak zacofanych, jak Polska – ,,i jest rzeczą już oczywistą, że wiek XX będzie wiekiem autorytetu”, ale jakiego? Czy weźmie górę destrukcyjny autorytaryzm hordy, jak w Rosji sowieckiej, czy konstruktywny, na idei monarchicznej oparty? Valois wierzy w to drugie, bo wierzy w żywotność Francji i w potęgę geniusza łacińskiego. Ale choćby nie było nam danym zwyciężyć, jest rzeczą dobrą i piękną czuć się ostatnimi rycerzami tej starej z chrześcijaństwa płynącej kultury, którą znaczą imiona św. Augustyna, św. Franciszka z Asyżu, Dantego, Michała Anioła, Rafaela, Szekspira, Pascala, Schillera, Goethego, Chateaubrianda, Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Puszkina, Tołstoja. Czarne gromadzą się nad nią chmury, tym bardziej nie wolno tracić nadziei.
Głęboko to odczuł i prześlicznie śp. Stanisław Smolka w ostatnim swoim liście do mnie wyraził, z przejmującym duszę smutkiem patrzał na Polskę, na cały współczesny świat. „Czujemy – pisał – to, co czułby zmęczony cierpieniem galernik, który żył i podtrzymywał życie nadzieją oswobodzenia, a odzyskawszy wolność widzi, że okręt tonie”… Ale czy to ma znaczyć, że okręt z pewnością utonie? O! nie: „Pociechą naszą – dodawał – są nieracjonalne może błyski nadziei, które czasem, jakby odruchowo, zaświecą w otaczającym nas mroku, że – nie wiadomo ani skąd, ani kiedy, ani jakim sposobem – zapromienieje jeszcze odrodzenie tego świata, Europy i Polski. Wolnoż tak marzyć, jeśli nie widać chyba nic, co by do tego uprawniało, a innych natomiast znaków nie brak? Nescio, Deus scit, powtarzał często ten, który patrzył na zanikanie otaczającego współczesne mu pokolenie świata, św. Augustyn”… I list swój w Wielkim Tygodniu pisany, kończył Smolka słowami: Resurrexit, sicut dixit.
_______
- Marian Massonius, O bolszewictwie, Poznań 1921, por. s. 18 i 75
- Nikołaj Bierdiajew, Filozofia nierówności, por. s. 9-12
- Byt i bytje, Berlin 1924, por. s. 70-71
- Filozofia nierówności, por. s. 24
- Isaac Don Levine, Lenine, Paris, Plon 1925
- W Der Leuchter. Jahrbuch der Schule Weisheit, 1924, por. s. 277
- Schoepferische Erkenntnis. Jest to tytuł dzieła hr. Keyserlinga, w którym streścił filozofię swoją. (Darmstadt, Reichl)
- „The present mind of German Universities” w: The Hibbert Journal, październik 1924
- L’homme qui vient. Philosophie de l‘autorité, Paris, 1923
* Por. Zygmunt Krasiński, Irydion
** Zofia Kossak-Szczucka
______
W broszurze wydanej w 1925 roku, powyższy wykład opatrzony jest następującym Wstępem:
Przygotowując wykład dzisiejszy, nie jeden raz zwracałem się myślą tęskną ku osobie jednego z najznakomitszych uczonych naszych i najszlachetniejszych ludzi, z którym mię jedność myśli i poglądów łączyła w tych zwłaszcza rzeczach, które dziś tu poruszę.
Był to śp. Stanisław Smolka, profesor i b. rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zmarł dnia 27 sierpnia 1924 r. w Nowoszycach na Polesiu. Nie będąc historykiem z zawodu, nie umiałbym pracy jego w godny jej sposób uczcić. To tylko przypomnę, że w latach młodych poświęcał się Smolka przeważnie wiekom średnim, a dzieło jego „Mieszko Stary i jego wiek” pozostaje do dziś dnia tak pod względem treści, jak formy, jednym z najświetniejszych w naszej literaturze historycznej. Później, porzuciwszy profesurę i osiadłszy na wsi, od wieków średnich przeszedł do czasów nowszych, za przedmiot sobie obierając dzieje porozbiorowe pod zaborem rosyjskim. Owoc tego zwrotu w jego twórczości naukowej mamy we wspaniałej, dającej dużo więcej, niż skromny jej tytuł zapowiada, dwutomowej monografii o polityce Lubeckiego.
Pracując nad nią niejednokrotnie zwiedzał Białoruś i Litwę, wszechstronnie kraj nasz i mieszkańców jego poznał, z nami się zżył. Z wrażeń zaś swoich i rozmyślań to wyniósł przeświadczenie, że najgroźniejszym narodu naszego wrogiem był carat, i w poczuciu obowiązku szerzenia tej myśli i wpojenia jej w naród, rozwinął on, w ciągu lat wojny, niezmordowanie gorliwą w kierunku tym działalność naukowo-publicystyczną, o czym między innymi świadczą dwa tak niepospolitej wartości dzieła, jak: „Die Reussische Welt” i „L’Europe et la Pologne”.
Gdy w roku 1919 powstał w Rządzie zamiar wskrzeszenia Uniwersytetu Wileńskiego, opinia społeczeństwa w kraju naszym jednomyślną w tym była, że Smolkę pierwszego powołać tu należało… Do Wilna nie powołany, przyjąć musiał ofiarowaną mu przez śp. X. Idziego Radziszewskiego katedrę w Lublinie. Tam ostatnie pięć lat swego życia spędził. Drukiem nie ogłosił już nic. Dlaczego? Patrząc na cofanie się moralne i dziczenie świata od czasu wojny, z niepokojem bolesnym myśląc o przyszłości Europy i Polski, za Izajaszem Prorokiem powtórzyć mógł: „Ecce in pace amaritudo mea amarissima”, ale gorzkość uczucia tego wolał zamknąć w sobie.
Prześlij znajomemu
Znakomity wykład Mariana Zdziechowskiego, który opublikowaliśmy w dwóch częściach, jest przyczynkiem do dyskusji na temat „bogobojnej konstrukcji”, łańcucha wiodącego od renesansowego humanizmu, przez oświeceniowy jakobinizm do bolszewizmu. Określiłem jednoznacznie, że stoję w tym sporze po stronie Profesora. Mimo to jednak, wypada mi się nie zgodzić z tak wieloma aspektami jego wykładu, że będę chyba musiał napisać osobne votum separatum.
Zanim to uczynię, chciałbym się zająć tylko jednym drobiazgiem. Otóż na początku powyższej części wykładu, Zdziechowski interesująco polemizuje z Le Bonem. Gustave Le Bon, pisząc na długo przed bolszewizmem, utrzymywał, że „gdy socjalizm zawładnie jakim krajem, jedyną dla niego szansą utrzymania się przez czas jakiś u władzy będzie, wymordowanie aż do ostatniego wszystkich tych, co by mogli, dzięki jakiejkolwiek wyższości swojej, choć cokolwiek się wznieść ponad przeciętny poziom tłumu”. Odpowiedź Zdziechowskiego wydaje się rozstrzygająca. Wymordowanie całej inteligencji byłoby trudne w praktyce i nie jest konieczne, ponieważ „wymordowawszy znaczną jej część, łatwo resztę doprowadzić, nie do ostrej rozpaczy, jak słusznie mówi prof. Massonius, gotowej do ryzykownych wybuchów, ale do takiej osłupiałej paralitycznej beznadziejności, w której, wyczerpany i znękany, gotów jest człowiek na wszystko za kawałek chleba, za jaki taki pokój i bezpieczeństwo osobiste”.
Zdziechowski i Massonius opierali się na przebiegu rosyjskiej wojny domowej i mieli z pewnością rację. Warto jednak zwrócić uwagę, że Le Bon nie pisał o „inteligencji”. Pojęcie to zrodziło się na przełomie XVIII i XIX wieku w Polsce, na określenie pewnego typu zubożałej szlachty i rodzących się aspiracji mieszczańskich, po czym znalazło najpełniejszy swój wyraz w przedrewolucyjnej Rosji. Inteligencja była po prostu wyrazicielem tzw. „postępu”. Była to koncepcja celowo poza-klasowa, i jako taka przyjęła się na całym świecie. Jest to na przykład, jedno z nielicznych polskich słów, jakimi operuje język angielski. Wątpię wszakże, by operował nim Le Bon. Le Bon miał na myśli wymordowanie wszystkiego, co się ponad przeciętność wynosi, a to z trudem tylko da się odnieść do inteligencji.
Mało tego, inteligencja zdołała wykazać w wielu krajach dotkniętych zarazą komunizmu, że pada ofiarą bakcyla w pierwszym rzędzie. Poddaje się z miejsca, nie jest zdolna do walki, ani walczyć nie zamierza. W rezultacie więc, odpowiedź Zdziechowskiego-Massoniusa trafna nie jest. Ludzi wybijających się ponad przeciętność już nie ma. Jeżeli się zdarzają, to nie wśród asfaltowej inteligencji, której frazesy na temat równości wyłażą z każdej pory w skórze, która bredzi o wolności, jak Piekarski na mękach, a komunałami o postępie zarzygała już całą ludzkość.
Być może jedyną odtrutką na tego wirusa jest samoizolacja. Dobrowolne odcięcie się od tłuszczy, np. w wieży, na przykład z kości słoniowej, może to zdoła ochronić przed zarażeniem. Jednak brzmi mi w uszach mrożące krew ostrzeżenie Le Bona. Jego zdaniem, kiedy wśród walk o „duszę tłumu” (tfu, że też takie rzeczy muszę pisać), zwycięży jedna idea, jeden prosty ideał, to rzecz nabiera innej barwy.
„Jaki będzie ten ideał – czy będzie nim kult Rzymu, czy potęga Aten, czy zwycięstwo Chrystusa – rzecz to obojętna; w każdym razie da on wszystkim jednostkom, będącym cząstkami powstającej rasy, zupełną jedność myślenia i uczuć.”
Brrr!…
Michał,
To oczywiście drobiazg bez znaczenia (przynajmniej z punktu przyszłej – oby – dyskusji), nie jestem jednak całkiem pewien, czy słuszne jest Twoje przekonanie jakoby ten niezwykłej popularności pisarz, Gustaw Le Bon (jego „Psychologia tłumu” miała jakoby kilkadziesiąt wydań), nie pisał stricte o inteligencji.
W wydaniu polskim, które mam teraz przed sobą, w tłumaczeniu Zygmunta Poznańskiego z 1899 roku znalazłem:
Winienem jednak wyjaśnić czytelnikowi, dlaczego nie raz dochodzę w mych badaniach do wniosków odmiennych od tych, które na pierwszy rzut oka wydawałyby się zupełnie logicznymi, np. że konstatując niski poziom umysłowy tłumu, nawet zgromadzeń złożonych z samej inteligencyi[wytłuszczenie DR], twierdzę równocześnie, że pomimo to byłoby niebezpiecznie naruszać ich organizacyę.
Nie wchodząc w meritum tej wypowiedzi, zdaje się nie budzić wątpliwości, że Le Bon używa słowa „inteligencja” na określenie nie tyle cech rozumu czy wychowania, co pewnej grupy ludzi. (Rzecz jasna, problem może tkwić także w błędnym tłumaczeniu.)
Le Bon to autor o niezwykłej wprost przenikliwości, przynajmniej wówczas, gdy podejmuje kwestię tłumu. Gdy pisze:
Tłum to w pewnej mierze nagromadzenie głupoty, a nie inteligencyi.
albo
W rezultacie zatem inteligencya rządzi światem, ale rządzi nim zaiste bardzo z daleka.
Pisząc tak, nie opiera się na naturalnej awersji do tłuszczy, a w oparciu o doskonałe przykłady/porównania:
W rozmaitych czasach, mianowicie przed rokiem 48-ym, administracya starannie dobierała osoby, mające wejść w skład przysięgłych, szukając ich przeważnie w sferach wykształconych: profesorów, urzędników państwowych, uczonych itd. Dziś w skład tych sądów wchodzą głównie drobni kupcy, majstrowie, urzędnicy prywatni. Otóż ku wielkiemu zdziwieniu statystyka wykazała, iż wyroki ławy przysięgłych, nie bacząc na owe różnice w składzie, są zawsze takie same. Nawet sędziowie koronni, tak wrogo usposobieni dla
tej instytucyi, uznają trafność owego spostrzeżenia.
Inteligencja jako grupa, to niewątpliwie dziwny twór. Jej słabość, wyjątkową uległość wobec prostej bolszewickiej perswazji doskonale wykazało swojego czasu Barbara Toporska („Bolszewizm i klasa inteligencka”). Jej specyficzną mentalność, kszałt, tendencje, którymi przesiąka, wyśmienicie zobrazował JM w Miasojedowie (żartobliwa debata u pewnej senatorowej pomiędzy pomiędzy jeszcze-nie-socjalistą malarzem Maljuszinem, a resztą towarzystwa).
Tak, tzw. inteligencja z pewnością bywała (i jest nadal) mocno przereklamowana, ale żeby z tego tytułu zamykać się na świat, popadać w „samoizolację”?
Choć – co racja to racja – jedność myślenia i uczuć to koszmar, niewątpliwy.
Darek,
Podaj mi dokładnie, skąd pochodzi cytat. Trudno doprawdy polegać na przekładzie sprzed 120 lat. Wydaje mi się mało prawdopodobne, żeby Le Bon używał tego określenia, bo było one wówczas „polskie” i „rosyjskie” – nie więcej dziwnego, że padło w polskim przekładzie – ale chyba jeszcze nie było przyjęte powszechnie. Jeżeli tak jest w oryginale, to wtedy się wycofam. Na razie nie widzę pwodu.
Michał,
Słusznie. Sam bym to sprawdził, ale wczoraj już nie zdążyłem. Wydanie, z którego czerpałem znajdziesz tu:
https://www.sbc.org.pl/dlibra/publication/13726/edition/12310/content
strona 2
Już nie musisz sprawdzać. W wersji oryginalnej tego fragmentu brzmi:
Je dois cependant expliquer au lecteur pourquoi il me verra tirer de mes études des conclusions différentes de celles qu’au premier abord on pourrait croire qu’elles comportent ; constater par exemple l’extrême infériorité mentale des foules, y compris les assemblées d’élite, et déclarer pourtant que, malgré cette infériorité, il serait dangereux de toucher à leur organisation.
Zatem nie pisał o zgromadzeniach złożonych „z samej tylko inteligencji” (jak to tłumaczył Poznański), ale o „zgromadzeniach elitarnych”.
Wynika z całego zamieszania lapidarna dziewiętnastowieczna definicja inteligencji: to „elita”.
Patrzę na polski przekład „Psychologii tłumu, pióra Kaprockiego z 1930 roku, w prlowskim wydaniu z r. 1986. Przekład opiera się na 36 wydaniu książki z roku 1929. Nie mogę znaleźć takiego fragmentu w słowie Od Autora, ani we Wprowadzeniu pt. „Era tłumów”, ani na początku Księgi I „Dusza tłumu”. Przedmowy z roku 1899 nie ma.
Tak czy owak, byłoby niezwykle mało prawdopodobne, żeby francuski pseudo-naukowy psycholog tłumu używał w XIX wieku terminu, który był w użyciu zaledwie w dwóch krajach na świecie. Inteligencja w tym „polskim” znaczeniu, które nb. przyjęło się dość powszechnie, to nie jest „grupa społeczna”, ale warstwa społeczeństwa. Dopiero komuniści nadali mu sens klasowy, w sensie przeciwstawienia pochodzenia inteligenckiego, pochodzeniu robotniczemu albo chłopskiemu. Ale w prlu, o ile pamiętam, dziecko listonosza było pochodzenia inteligenckiego, więc trudniej mu było dostać się na studia… Mniejsza o bolszewików. Istotne tu jest rozróżnienie grupy od warstwy. Inteligencja nigdy nie stanowiła grupy społecznej, jak np. mógł proletariat.
Nie potrafię się zgodzić z Twoją oceną Le Bona. Wydawał mi się zawsze ojcem hipostazy „duszy narodu” i już tym jednym dokonałby strasznych spustoszeń. Tego m.in. dotyczy moja krytyka wykładu Zdziechowskiego. Akurat on powinien wiedzieć lepiej niż ulegać takim wpływom.
We fragmencie przez Ciebie przytoczonym chodzi chyba raczej o „inteligentnych ludzi” niż o „elitę”. Mam wrażenie, że Le Bon mówi coś w tym rodzaju: tłum to zawsze zgromadzenie miernot, więc jeżeli nawet znajdą się pośród nich ludzie inteligentni, to automatycznie w tłumie przestają zachowywać się jak ludzie inteligentni i redukują się sami do najniższego wspólnego mianownika, tj. wyją jak reszta i wymachują pięściami.
Michał,
Hm, trudno mi się zgodzić, że francuskie „élite” słowo oznacza co innego aniżeli elita, elitarny. Ale zgadzam się, że tezę Le Bona (dlaczego przypisujesz mu etykietę pseudonaukowości?) można sprowadzić do stwierdzenia, że podstawową cechą tłumu (niezależnie od jego składu osobowego, poziomu wykształcenia, inteligencji) jest bezmyślność oraz uleganie instynktom stadnym. Z czym trudno nie zgodzić się.
Grupa społeczna a warstwa? Czy to doprawdy ma jakie znaczenie z punktu widzenia inteligencji, jako grupy ludzi nie związanych bezwzględnie urodzeniem, profesją, stanem portfela? Mackiewiczowski Maljuszin objaśnia tę kwestię z przymrużeniem oka, ale też z dużą dozą trafności.
Jeśli zaś chodzi o „duszę narodu” (w kontekście wiedzy/niewiedzy Zdziechowskiego) warto bodaj pamiętać, że w odróżnieniu od JM, nie negował istnienia narodowej duszy:
„Aby do duszy Rosji dotrzeć, trzeba zejść głębiej, a zrozumiemy wtedy, że niepodobna przykładać do niej zachodnio-europejskiej miary. Mówią o jakiejś rewolucji w Rosji, o socjalizmie rosyjskim. Ależ wyrazy te w zastosowaniu do Rosji tracą wszelką treść. To, co w Europie jest tylko socjalizmem i tylko rewolucją, to w Rosji staje się religią, cierpieniem świętem, nakładającym cierniowe korony na czoła przedziwnych męczenników.”
Darek,
Nie byłbym taki pewien, co do „jdnoznaczności”, ale z chęcią ustąpię przed Twoją wyższą znajomością języka francuskiego.
Przypisuję mu etykietę, bo go czytałem.
Grupa społeczna i warstwa, to są dwie zupełnie różne rzeczy i, tak, to ma znaczenie w tym kontekście. Zwłaszcza jeżeli Le Bon nie mógł używać określenia w takim sensie, w jakim my je rozumiemy.
O to mi właśnie chodzi, że Zdziechowski nie negował. To jest dopiero prawdziwy idiotyzm! I żeby akurat Zdziechowski coś takiego mówił? Okropność.
Michał,
Zdziechowski napisał całe dzieło „Wpływy rosyjskie na duszę polską”, opublikował to w 1920 roku, ale zanim zapadnie ostateczny werdykt, jego myśl domaga się rzetelnej analizy. Za, na pozór, prostymi słowami może kryć się nieporozumienie.