Andrzej Dajewski, autor bloga Jesień demoludów, opublikował kolejny odcinek opowieści o kontrolowanym demontażu socjalistycznego systemu, dokonanym trzy dekady temu rękami komunistów oraz wiernych akolitów. Ofiarą jego dociekań padły tym razem Bałkany, a ściślej Jugosławia, składająca się z sześciu socjalistycznych republik. Obszerny artykuł, oparty w znacznej mierze na materiałach lokalnych, wielojęzycznych, prowadzi czytelnika przez złożony ciąg wydarzeń, nazwisk, powiązań, sojuszy i konfliktów, aby tym lepiej zilustrować zasadniczą tezę: mimo rzekomej odrębności „socjalistycznej” Jugosławii wobec pozostałych „krajów” „ludowej demokracji”, proces uwalniania się z więzów komunizmu, choć pod szczególnym względem odmienny, przebiegał w sposób bliźniaczo podobny jak gdzie indziej.
Upadek komunizmu w kilku satelickich krajach równocześnie był przemyślnie skoordynowany, zaspokajając aktualne potrzeby komunistycznej strategii. Zważywszy, jak dobrze został przyjęty (szczególnie na zewnątrz), należy bez wątpienia do tego rodzaju wypadków, które bardzo szybko stają się dziejową koniecznością. Tysiące komentatorów, łącznie z tymi, którzy dostrzegają prowokacyjny charakter transformacji, z pewnością siebie mówi o tym, że bankrutujący sowiecki moloch musiał niechybnie upaść. Mówią to niekiedy ludzie, którzy jeszcze w trakcie przeprowadzania pierestrojkowej operacji twierdzili, że sowiecki system pozostanie niewzruszony w posadach aż po niewiadomy, odległy w czasie finał.
Omylny umysł z zadziwiającą łatwością zapomina. Był sobie na świecie potężny, niezniszczalny komunizm (broń Panie Boże wprawiać go w zły humor), i znikł był straszny system w mgnieniu oka, a śladu po nim (poza smrodem rozkładu) szukać niepodobna, do tego stopnia zatarł się w ludzkiej bezpamięci. Andrzej Dajewski zdecydował przyczynić się do zmiany tej sytuacji; podjąć próbę oświetlenia zdarzeń sprzed 30. lat, wydostania strzępów półprawd i manipulacji na powierzchnię; postanowił opowiedzieć jak było. Być może starszym co nieco przypomni, młodszych skłoni do refleksji.
Dajewski przywołuje postać Anatolija Golicyna, który z ogromną trafnością określił rolę, jaką do odegrania przypisano Jugosławii Tito. Jugosławia nie tylko stała się salonem wystawowym dobrego komunizmu, ale także bolszewickim motorem napędowym trzeciego bloku państw (formalnie był to „ruch”), tzw. „państw niezaangażowanych”, strategii propagandowo-politycznej, która w istotny sposób przyczyniła się do zamazania różnic pomiędzy Zachodem a komunizmem. Niewykluczone, że także w erze pierestrojki Jugosławia przyjęła szczególną rolę na arenie wydarzeń, faktycznych i fikcyjnych.
Autor „’socjalistycznej’ Jugosławii” ze skrupulatnością przedstawił meandry jugosłowiańskiej historii na przestrzeni ostatnich 80 lat, zaczynając od czasów ii wojny światowej, której polityczna aura skutecznie i trwale („wielka spółka trwa”) ukształtowała stosunki panujące pomiędzy bolszewikami, a ich starszymi demokratycznymi braćmi. Pomiędzy Stalinem z jednej, Rooseveltem i Churchillem z drugiej strony. Zawdzięczając „przyjacielskim” relacjom, możliwe było to co zaszło: odwrócenia się plecami od bałkańskich sojuszników i wsparcie tamtejszych komunistów, skazujące ludność Bałkanów na terror i totalitarną niewolę w niedalekiej przyszłości.
W dużej mierze dzięki stosunkom wytworzonym podczas wojny, jugosłowiańscy komuniści z Tito na czele mogli z powodzeniem realizować plan „niezależności” od moskiewskiej centrali oraz przeprowadzać na ogromną skalę akcję dezinformacyjną, której celem była implementacja wizji „dobrego komunizmu”, akcji pionierskiej w stosunku do późniejszej gorbaczowowskiej pierestrojki. Nie wiemy w jakim stopniu doświadczenia towarzyszy jugosłowiańskich zostały wykorzystane przy opracowywaniu strategii „upadku komunizmu”. Wiadomo, że stosowne kontakty i wymiana doświadczeń miały miejsce. Przede wszystkim jednak bałkańscy towarzysze z entuzjazmem przyłączyli się do nowej polityki pierestrojki, zgrabnie montując jej oryginalny, jugosłowiański wariant. O tym obszernie opowiada Andrzej Dajewski.
Czy konflikty na tle narodowościowym, wielostronne akty terroru oraz mordy były wpisane odgórnie w taktykę jugosłowiańskiej transformacji? Autor nie odpowiada na to pytanie wprost, ale daje czytelne tropy. Wśród nich na uwagę zasługuje przypadek przywódcy serbskich komunistów, Slobodana Miloševića. Jako wschodząca gwiazda komunizmu (już w latach 70., przed ukończeniem czterdziestki, kierował największym bankiem w Jugosławii) jeszcze w 1986 roku zdecydowanie piętnował serbski nacjonalizm. Opowiadał się za „pluralizmem”, „reformami gospodarczymi”, zgodnie z duchem sowieckiej pierestrojki (wyrastał na kogoś w rodzaju bałkańskiego Gorbaczowa). Opowiadał się za federacyjnym centralizmem, gromił nacjonalizm, szczególnie nacjonalizm serbski. Ledwie rok później radykalnie odwrócił „ideowy” front, dochodząc do niewczesnego wniosku, że pierestrojka w wydaniu jugosłowiańskim będzie miała odmienny, zdominowany uprzedzeniami narodowymi, przebieg.
Czy jest do pomyślenia, że internacjonalna partia jugosłowiańskich komunistów w ślepej nieświadomości wyhodowała na swym łonie faszystowskiego gada? Czy nie byłoby to równoznaczne z przekreśleniem dziejowego dorobku wielkiego Broza? Czy wolno domniemywać, że nowy jugosłowiański przywódca otrzymał był dyrektywy z góry? A jeśli tak, to jakie i od kogo? W artykule można znaleźć sugestię, że Milošević, początkowo krytycznie usposobiony wobec „najbardziej ciemnego nacjonalizmu”, mógł ostatecznie popaść pod wpływy serbskiego pisarza Dobricy Ćosića (przyszłego „postkomunistycznego” prezydenta Jugosławii), któremu nieobcy był serbski nacjo-sentymentalizm. Jeśli tak było istotnie, byłby to swojego rodzaju ewenement. W systemach komunistycznych to przywódcy partyjni inspirują twórców, nigdy nie dzieje się odwrotnie.
W dramatycznych czasach zdarzają się szczególne przypadki, dlatego żadnej koncepcji nie powinno się pochopnie odrzucać. Na tutejszej witrynie zdaje się dominować pogląd, że to komunizm wykorzystuje nacjonalizm, wyzyskiwanie nigdy nie przebiega w odwrotnym kierunku. Ale czy na pewno teza przeciwna jest całkiem nie-do-pomyślenia? Andrzej Dajewski pisze:
…28 czerwca 1989 roku, przed znajdującym się pod Prisztiną monumentalnym pomnikiem na wzgórzu Gazimestan, po odśpiewaniu hymnu SFRJ, w obecności patriarchów cerkwi prawosławnej (wg kalendarza greckiego był to Dzień Św. Wita), przy okrzykach „Slobo! Slobo!”, Milošević przemówił do wielotysięcznych tłumów w 600. rocznicę bitwy na Kosowym Polu. Swoją mowę rozpoczął słowami „Towarzyszki i towarzysze!”, a zakończył: „Niech żyje pokój i braterstwo pomiędzy narodami!”. Tego dnia narodowy komunizm osiągnął swój szczyt – dla większości Serbów Milošević i jego towarzysze z kompartii stali się bohaterami narodowymi. Mniej więcej w tym samym czasie, w ZSRS doszło do pierwszych zamieszek na tle narodowościowym pomiędzy Gruzinami i Osetyńcami (miesiąc wcześniej), pierwszych zamieszek pomiędzy Abchazami i Gruzinami (niecały miesiąc później), a niedaleko od miejsc tych wydarzeń, „dojrzewał” już krwawy konflikt pomiędzy Ormianami i Azerami. Nad wszystkimi tymi konfliktami „czuwała” armia czerwona i czekiści, rzecz jasna także wojskowi. Nie inaczej było w „socjalistycznej” Jugosławii, jeśli chodzi o JNA, UDBę oraz KOS.
„Dojrzewanie”, „czuwanie”, o których pisze Dajewski (od siebie dodałbym może jeszcze „koordynowanie”) wedle mnie przesądzają sprawę. Nacjonalizm po raz kolejny okazał się niezwykle przydatnym narzędziem politycznym, doprowadzając do tragicznego w swoim przebiegu rozczłonkowania „socjalistycznej” Jugosławii.
Po dziś dzień trudno jednoznacznie stwierdzić jaka była „idea” przewodnia szczególnej jugosłowiańskiej odmienności, w wyniku której „upadek komunizmu” został uzupełniony o masakrę ludności cywilnej. Obfitująca w historyczne szczegóły praca Andrzeja Dajewskiego daje do myślenia, ale nie podpowiada żadnej odpowiedzi wprost. Nie bez znaczenia były zapiekłe, wojenne (i o wiele wcześniejsze) antagonizmy narodowe i religijne, które doszły do głosu w chwili politycznego rozprężenia. Czy to one przede wszystkim zadecydowały o zbrodniach popełnianych przez kolejne lata? Czy inaczej: dla nieobarczonych nacjonalistycznymi przesądami komunistów jugosłowiańskich były okazją do zrealizowania odmiennych celów politycznych?
Terror i mordy trwały ze zmiennym nasileniem przez pierwszych kilka lat ostatniej dekady drugiego tysiąclecia, skutecznie skupiając na sobie uwagę nie tylko Europy, ale świata. W tym dokładnie czasie w związku sowieckim odbywała się wielka (sporadycznie – krwawa), „transformacja ustrojowa”. „Upadał komunizm” w wyniku czego we wszystkich sowieckich republikach do władzy dochodzili komuniści. W tym samym czasie komunistyczne Chiny z rozmachem i zdumiewającą łatwością zajmowały miejsce wśród największych ekonomicznych potęg świata. Zachodnioeuropejska lewica (w tym przefarbowani, udemokratycznieni komuniści) rozpoczynała swój wielki marsz przez soc-unijne instytucje. Czy Jugosłowiańska hekatomba nie miała za zadanie odwrócenia uwagi od tego wszystkiego, co działo się w ówczesnym świecie? Czy w pisaniu tamtejszego krwawego scenariusza mogli uczestniczyć towarzysze chińscy i sowieccy?
Od zeszłego roku począwszy Andrzej Dajewski opisuje na prowadzonej przez siebie witrynie Jesień demoludów komunistyczne prowokacje pierestrojki, prowadzone równolegle we wszystkich tzw. „krajach demokracji ludowej”, dając czytelnikowi obszerne zestawienie faktów w połączeniu z własnymi wnioskami. To istotne źródło informacji z nieco odległej już przeszłości, która wciąż silnie oddziałuje na teraźniejszość. Źródło przydatne dla każdego, kto miałby ochotę zastanawiać się nad istotą i przyczyną aktualnych zdarzeń.
Prześlij znajomemu
Darek,
Stawiasz pytanie: „Czy konflikty na tle narodowościowym, wielostronne akty terroru oraz mordy były wpisane odgórnie w taktykę jugosłowiańskiej transformacji?” Po czym twierdzisz, że p. Andrzej nie daje odpowiedzi, ale daje czytelne tropy. Jestem wyraźnie mniej domyślny od Ciebie, bo nie widzę tych tropów. Pozwolę sobie zatem przeformułować Twoje pytanie i postawić je pod adresem Twoim i p. Andrzeja:
Wszyscy trzej, jak sądzę, przyjmujemy, że „upadek komunizmu i rozpad Jugosławii” były prowokacją. Jakie jest jednak Panów zdanie: czy w tym wypadku projekt nie wyrwał się planistom spod kontroli? Wyznaję, że zupełnie nie mam opinii w tej kwestii. Sam byłem przed 30 laty przekonany, że będziemy świadkami wojny w Europie, i że zacznie się ona na Bałkanach, ale w swej naiwności sądziłem, że plan może być tylko jeden: wywołać wojnę, wciągnąć wielu sąsiadów, po czym wykazać, że wyłącznie komuniści mogą zapanować nad rozbujałymi nacjonalizmami, by cała Europa zaprosiła zbawcę: niech sowiecki „Tito” przyjdzie i weźmie całe to tałatajstwo – które powinno objąć Grecję, Albanię, Bułgarię, Turcję, a nawet Włochy (tak mi się wówczas wydawało!) – za mordę i wprowadzi porządek, pt. pax sovietica. Myliłem się. Tak się nie stało. Zatem: jaki, zdaniem obu Panów, był pierwotny plan?
Drugie pytanie kieruję głównie do Pana Andrzeja (Darek, nie poczuj się wyłączony! Czuj się wolny także odpowiedzieć…)
Panie Andrzeju, przestudiowałem Pański tekst o „upadku komunizmu” w Jugosławii z wielkim zainteresowaniem. Przypomniał mi moje, pożal się Boże, strategiczne rozważania sprzed lat, jak wskazuje moje pytanie powyżej. Druga kwestia dotyczy roli Macedonii i Czarnogóry. O ile istnienie czterech pozostałych republik jugolskich miało podstawy etniczno-religijno-historyczne, to te dwie zawsze wydawały mi się naciągane. Prędzej na autonomię zasługiwaliby Albańczycy czy Węgrzy w titowskiej federacji, więcej historycznej odrębności miała Wojwodina czy Krajina. Macedonia miała (znowu, tak mi się wydawało przed laty, ale w tym wypadku, to akurat jest chyba nadal słuszne) rolę konia trojańskiego wobec Grecji. Zarówno Stalin, jak i Tito, nie myśleli po wojnie, że ich granice przetrwają 75 lat, pragnęli dalszej ekspansji. Stąd zagarnięcie Istrii jako akt przeciw Włochom oraz podtrzymanie nazwy południowej republiki „Macedonii”, jako prowokacja przeciw Grecji. Przecież tzw. język macedoński jest językiem słowiańskim, jak rozumiem, w zasadzie identyczny z serbo-chorwackim, więc można było uczynić ją autonomicznym regionem w innej republice, co mnie prowadzi zgrabnie do Czarnogóry.
Jaka jest jej rola? Maciupeńkie państewko, jedno z najmniejszych w Europie, pozbawione własnego narodu i języka, którego ludność nigdy nie pragnęła niepodległości – czy to jest coś w rodzaju Transdniestrii? Tylko że strategicznie ważniejsze, bo na wybrzeżu Adriatyku? Na dodatek, Czarnogóra postrzegana jest jako najbardziej „prorosyjska” część byłej Jugosławii. Po pierwsze, czy słusznie? Jeżeli tak, to dlaczego? Nieudany zamach z 2016 roku zwiększa tylko podejrzenia.
Jakie jest Pańskie zdanie?
Panie Michale,
Sądzę, że sowietom nie tyle zależy na terytorium co na przejęciu „rządu dusz”. Od Stalina do Breżniewa podbijali świat. Od Gorbaczowa sowietyzują świat, a raczej bardziej sowietyzują niż podbijają. Sowietyzacja w formie narodowej albo „konserwatywnej” jest, zdaje mi się, bardziej skuteczna niż sowietyzacja „postępowa” – dużo bardziej podstępna i przyciągająca – bo „antykomunistyczna”.
Po co im Włochy i Grecja skoro mogą mieć za jednym zamachem dużo więcej? Wystarczy „zmiękczyć” i przejąć: Niunię, światowe instytucje finansowe, NATO etc. To jest, zdaje mi się, dzisiejszy pax sovietica. Tak też patrzę na rolę nie tylko peerelu i pozostałych „demoludów” ale też „byłych jugosłowiańskich republik” – jest to rola „trojanów”. Bałkany to historyczne podbrzusze Europy, wrażliwe miejsce którego ochrona jest instynktowna. Jeśli pragnie się „pokoju za wszelka cenę” to reakcja na prowokację jest murowana. Ponadto, w szachach nieraz poddaje się figurę aby wygrać partię.
Czarnogóra miała swój okres historycznego księstwa-królestwa a Macedonia swoje historyczne ambicje (jednak odwoływanie się do Filipa II i Aleksandra Wielkiego wydaje mi się nie do końca uprawnione) ale nie wydaje mi się aby to zaważyło. Macedoński nacjonalizm jeszcze przed wojną odgrywał dużą rolę (wystarczy przypomnieć marsylski zamach na króla Jugosławii w 1935 roku) a i czarnogórski był dość rozwinięty. I dlatego może komuniści postanowili stworzyć te republiki. Macedończycy mają wg mnie dużo więcej wspólnego z Bułgarami (historycznie, także językowo) niż z Serbami. Dlaczego Węgrzy i Albańczycy uzyskali tylko komunistyczną autonomię trudno mi odpowiedzieć. Być może odegrała tu rolę taktyka „zarządzania” narodowościami – inne narodowości nie miały swoich „macierzy”. Przyznanie republik jednym i drugim mogło je przyciągać do „ludowych” Węgier i Albanii, co mogłoby wewnętrznie skonfliktować blok w fazie „umacniania władzy ludowej”. Potem dążono do zmian, ale już było na to zbyt późno – nacjonalizm serbski był bardzo silny. Kiedy Albańczycy domagali się powiększenia autonomii Kosowa w 1968 roku, zostali spacyfikowani. Były to „szczytowe” czasy Tito, którego woli nikt się nie sprzeciwiał i który skutecznie żonglował nacjonalizmami aby nie było konfliktów. W tym czasie nacjonalizm był narzędziem używanym tylko wewnątrz kraju. To tylko moja hipoteza.
Wydaje mi się, że obecna rola Czarnogóry to raczej „raj podatkowy” dla sowieckich oligarchów a próba „zamachu stanu” z 2016 roku mogła być walką o kontrolę. Takie to billboardy można było wówczas zobaczyć w czarnogórskim Danilovgradzie.
Drogi Panie Andrzeju,
Być może niejasno się wyraziłem. Stalinowi z całą pewnością zależało na czymś więcej niż na rządzie dusz w Europie. W 1945 roku planował dalszą ekspansję we wszystkich kierunkach. Wyczerpanie fizyczne i moralne mogło powstrzymywać Churchilla przed operacją „Unthinkable”, ale nie powstrzymałoby Stalina. Toteż przygotowywał się do ekspansji w Grecji, Włoszech, Turcji, miał oko na Libię, jugosłowiańskie Istria i Macedonia były dla niego przyczółkami. Dowodem jego planów ekspansji najlepiej służy blokada Berlina i inwazja Korei, bo nad duszami panuje się łatwiej, gdy można ciała obić i posłać do gułagu.
Od tamtych lat sprawy się zmieniły i ja sam jestem zdania, że nie zobaczymy sowieckich czołgów na ulicach zachodnioeuropejskich miast. Szelepin i Andropow skutecznie zmienili sowiecką strategię. Marsz przez instytucje zaczął się na długo przed Gorbaczowem, choć pierestrojka go przyspieszyła.
Stworzenie osobnej republiki macedońskiej wpisuje się w ten pierwszy etap, ale Czarnogóra? Czy były powody dla jej stworzenia w latach 40.? A dziś? Jakie są dzisiaj? Jakie jest miejsce Czarnogóry w sowieckiej strategii? (Słowiańska Macedonia nie ma NIC wspólnego z historycznym imperium macedońskim – nic. To tak, jakby powiedzieć, że Najjaśniejsza Rzeczpospolita wywodzi się od Scytów… ooo, tak mówiono przez wieki, odwołując się do Sarmatów…) To, że Czarnogóra ma pretensje do historycznego księstewka wydaje mi się obiektywnie bez znaczenia. Królestwo Obojga Sycylii było o wiele potężniejsze i trwało przez wieki, ale nikt się nie odwoła do tego dziedzictwa, zanim nie powstanie polityczna wola, by taką przeszłość przywołać. (Gdyby ktoś zechciał oderwać południowe Włochy od reszty, to bez wątpienia powołałby się na tę spuściznę.) Dlaczego więc, w imię jakich politycznych celów, przywołuje się przeszłość (nikłą) Montenegro? Raj podatkowy? Hmm, może, ale mają ich doprawdy multum.
Pańskie argumenty na temat ograniczonej autonomii Węgrów i Albańczyków są bardzo przekonujące, a plakat komiczny. Ale zostawił Pan bez odpowiedzi pytanie o hipotetyczne cele prowokacji „upadku komunizmu” w Jugosławii. Czy wyrwało im się to spod kontroli, czy nie? Nie potrafię tego rozstrzygnąć. Z jednej strony, musieli wiedzieć, do czego doprowadzi rozpętanie nacjonalizmu w tej części świata, ale z drugiej, te niekończące się konflikty, masakry, podchody, gwałty i morderstwa, byłyby im na rękę tylko, gdyby je jakoś wykorzystali. A wykorzystali?
Drogi Panie Michale,
W moim tekście napisałem, że obie fazy tj. „upadek komunizmu” oraz „rozpad Jugosławii” były elementem tej samej strategii. Miałem na myśli to, że obie były skierowane przeciwko tzw. Zachodowi celem jego podboju. Ta pierwsza faza to dezinformacja i w konsekwencji wniknięcie w struktury polityczne i gospodarcze Zachodu, zaś ta druga to wciągnięcie przeciwnika na swój teren, pułapka. Zachód nie ma tu żadnego interesu, ponosi koszty nic nie uzyskując poza miarżem „pokoju” o czym napisałem w ostatnim akapicie. Podobnie postrzegam Ukrainę. Po siermiężnej ukraińskiej pierestrojce, po to aby Zachód zaangażował się politycznie i militarnie potrzebne były jeszcze dwa „majdany”, ten drugi spektakularnie krwawy. Ale się udało. Ofiara dobrowolnie związała się z przestępcą, stając po jego stronie.
Sowieci mają multum „pralni”, to fakt. Największą są Stany Zjednoczone. Nieprzypadkowo mają rezydencje na Florydzie i „biura” na Manhattanie. Niemniej Czarnogóra to malowniczy kraj, ładne wybrzeże i przede wszystkim blisko. A doskonała lokalizacja na bazę floty czyni ją bardzo atrakcyjną.
Komunistyczna partyzantka w Czarnogórze była bardzo aktywna i waleczna. Podjęto nawet próbę nieudanego powstania przeciwko okupantom włoskim. Na czele stał Djilas, który miał bardzo duży wpływ na proces tworzenia komunistycznej Jugosławii.
Panie Andrzeju,
To jest dobrze powiedziane, że „ofiara dobrowolnie związała się z przestępcą”. Ponoć częsty wypadek, znany w kryminologii. A że Czarnogóra piękna, to wierzę. Na dodatek mówią zrozumiale i piszą cyrylicą, czego tam nie lubić, jeśli się jest z „Rosji”? Czego ja nie rozumiem, to co w tym jest dla Czarnogórców.
Pisze Pan, że 96% uczestników „niepodległościowego referendum” w roku 1991 „wyraziło wolę pozostania w komunistycznej Jugosławii”. Moim zdaniem, nigdy nie chcieli być osobną republiką w federacji Tito, ale nikt ich nie pytał wówczas o zdanie (niezależnie od roli Dżilasa). W 1991 roku nie chcieli być niepodległym państwem i, zapytani, odrzucili to z pogardą. Nic w tym zdrożnego nie widzę, a wynik wydaje mi się prawdopodobny. Jakim cudem więc, skończyli jako „niepodległe państwo”?? Czyja wola tu zdecydowała? Chyba wola Kremla. Ale dlaczego?
Zastanawiam się nad tym od wczoraj i przychodzi mi do głowy tylko jedna hipoteza. Istnienie osobnej, niezależnej Czarnogóry, osłabia Serbię. Serbia w posiadaniu Czarnogóry, dominowałaby region. Bez niej, stoi na glinianych nogach. Tito potrzebował słabszej Serbii dla zrównoważenia swojej federacji (choć jego chorwackie pochodzenie było tu bez znaczenia), ale komu to potrzebne w ostatnich latach? Kolejne referendum z 2006 roku – proszę mnie poprawić, jeśli się mylę – zostało wygrane przez zwolenników niepodległości z dużym marginesem, ale otrzymali tylko o 2300 głosów ponad wymagane 55%.
Coraz bardziej wydaje mi się to wszystko szemrane.
Panie Michale,
Zgadza się. W 2006 roku zdecydowało pół procenta.
Proszę wziąć pod uwagę, że chodziło o odłączenie się od Serbii a Serbowie stanowią niemal 30% populacji (wobec 45% Czarnogórców z których duża część była nastawiona proserbsko). Czarnogóra była chyba najbardziej pro-jugosłowiańską ze wszystkich republik.
Czarnogóra jest doprawdy niewielka, praktycznie same góry, ale ma dostęp do morza. Niemniej strata Kosowa to dla Serbii chyba większe osłabienie niż strata Czarnogóry. Serbia, zdaje mi się nie ingerowała otwarcie w czarnogórskie referendum.
Czy sądzi Pan, że sowietom potrzebny był bat na nacjonalistów serbskich? To by tłumaczyło fakt, że ostatnio dochodzi w Czarnogórze do konfliktów z Serbami. Mnie się zdaje, że chodzi im bardziej o adriatycki „lotniskowiec” ale mogę się mylić.
Tak, Panie Andrzeju, 30% Serbów, a 45% Czarnogórców, ale z tego co czytam – a nie jestem ekspertem – to Czarnogórcy są raczej wydumanym narodem. Różnią się od Serbów mniej niż Górale różnią się od rdzennych Polaków, i nigdy jakoś nie pragnęli niezawisłości.
Oczywiście nie mam pojęcia, o co tu chodzi, tylko snuję hipotezy. Porty są zawsze dobre i mile widziane. Lotniska też.
Protesty trwają w Czarnogórze od jakiegoś czasu, od wprowadzenia dość dziwnej ustawy, odbierającej własność prawosławnych cerkwi Serbskiej Autokefalii, która chyba weszła w życie (ustawa, nie Autokefalia) kilka miesięcy temu i wywołała rzekomo ogromne demonstracje protestacyjne (nie wiem, co to jest „ogromna demonstracja” w 600 tysięcznym narodzie? troje ludzi?). Na pozór wydaje się to zwykłym zagarnięciem cudzej własności przez grupę aparatczyków, ale być może stoi za tym coś innego. Czyżby chcieli wywołać nowe przepychanki na Bałkanach? W końcu, tam niewiele trzeba, żeby ludzie chwycili znowu za noże i karabiny.
Podobno ci sami ludzie chcą przyłączenia do niuni, ale takie prawa im raczej nie pomogą, więc to wszystko jest coraz dziwniejsze.
Panie Michale,
I mnie się zdaje, ze kwestie narodowościowe mają w tym przypadku drugorzędne znaczenie. Tak jak w „postsowieckich” (k)rajach „niepodległość” oznacza tu nieskrępowaną możliwość „prywatnych upraw” (dla „zaufanych towarzyszy”). W sprawie „napięć” może więc chodzić o rywalizację („post”)komunistycznych „grup interesów”. Akcja przeciw związanej z Belgradem cerkwi serbskiej wydaje się być reakcją na jakieś zdarzenia. Być może na rosnące wpływy serbskiej „oligarchii”, która próbuje wejść na nie swój teren.
Proszę sobie wyobrazić, że w Czarnogórze dochodzi do konfliktu. Pierwszymi którzy będą godzić obie strony będą sowieci. Wyślą tam swoje „siły pokojowe” i pozostaną – jak w Syrii (zdaje się, że szykują się do tej roli też w Libii).
Czy Czarnogóra była zaangażowana w wojny jugosłowiańskie? Dlaczegoś zdaje mi się, że trzymali się z dala od walk, ale czy nie brali udziału w blokadzie i bombardowaniu Dubrownika?
Czarnogóra była czynnie zaangażowana. Jak napisałem w tekście oblężenie Dubrownika było skutkiem ultimatum ze strony czarnogórskich komunistów, którzy żądali opuszczenia go przez siły chorwackie i neutralnego statusu regionu Dubrownika. Chodziło przede wszystkim o strategiczny militarnie półwysep Prevlaka przy wejściu do Zatoki Kotorskiej. Kwestię tę uregulowano (prowizorycznie) dopiero w końcu 2002 roku, do tego czasu była tam misja wojskowa ONZ – UNMOP. W tle było utworzenie nowej „Republiki Dubrownickiej” – zależnej od „postkomunistycznej” Jugosławii (Serbii i Czarnogóry).
Panie Andrzeju,
Z pierwszego artykułu wydaje się wynikać, że nigdy nie było walk na terytorium Czarnogóry. Natomiast Pański tekst odczytałem w ten sposób, że Czarnogórcy brali udział w blokadzie Dubrownika, jako część jugosłowiańskich sił. Widzę, że niekoniecznie miałem słuszność w mojej interpretacji.
Tak czy owak, zastanawialiśmy się nad bieżącym konfliktem w Czarnogórze i jego potencjalnie szerszym znaczeniem. W ubiegłym miesiącu Serbia zakazała czarnogórskim samolotom wejścia w swą strefę powietrzną. W innych czasach, byłaby to poważna eskalacja. Ale dziś? Kiedy większość samolotów jest uziemiona i rzadko kto na świecie lata, wydaje się to dość symboliczną sankcją.
Większość krajów byłej Jugosławii (chyba z wyjątkiem Serbii, ale nie jestem pewien, bo nie znalazłem wiarygodnych danych) jest poważnie uzależniona gospodarczo od turystyki. Wynikałoby z tego, że w ciągu lata się dowiemy, czy ten konflikt między Serbią i Czarnogórą jest autentyczny i czy może mieć poważne skutki.
Michał,
Stawiasz jedno ze swoich pytań tak:
…niekończące się konflikty, masakry, podchody, gwałty i morderstwa, byłyby im na rękę tylko, gdyby je jakoś wykorzystali. A wykorzystali?
Andrzej wskazuje słusznie, na charakterystyczny dla „upadku komunizmu” obyczaj wykorzystywania narodowych uprzedzeń na całym obszarze podlegającym „transformacji”, wszędzie tam gdzie było to możliwe. W moim przekonaniu czyniono tak, ażeby pod kusym płaszczykiem nacjonalistycznych tendencji separatystycznych skutecznie ukryć fakt dramatycznego braku antykomunistycznej opozycji, dostatecznie silnej, żeby obalać komunizm. Nacjonalizm nie po raz pierwszy okazał się doskonałym narzędziem przy kreowaniu fałszywego obrazu. Tam gdzie go brakowało, transformacje cierpiały na skrajną niewiarygodność. Nie było po prostu komu bić bolszewika. Anegdotyczny casus Czechosłowacji jest najlepszą ilustracją.
Nie mamy dostępu do rzetelnych danych, dlatego budujemy hipotezy z przeczuć i ogólników. 30 lat temu szukałeś rozwiązania jugosłowiańskiej zagadki w domniemanym wybuchu wielkiego zbrojnego konfliktu, co pozwoliłoby sowietom na dokonanie kolejnej militarnej ekspansji w Europie. Mnie osobiście, przyznam, nigdy nic podobnego nie przyszło do głowy. A jednak, w przypadku Jugosławii, nacjonalizm, a raczej krwawy szowinizm, miał do odegrania bardzo poważną rolę, tak mi się zawsze zdawało. Miał być modelowym przykładem źle upadłego (a raczej – upadającego) komunizmu. Musiało być krwawo i bestialsko, a przynajmniej medialnie, tak żeby stosowny przekaz sprzedawać zachodnim politykom i gawiedzi. Głównym motywem bałkańskich zbrodni była, moim zdaniem, chęć odwrócenia uwagi świata od tego wszystkiego, co działo się w ówczesnej Europie, czy w samym związku sowieckim. Wobec aktów wojny i terroru, mordów, gwałtów, które przez niemal całe dziesięciolecie miały miejsce na Bałkanach, nikt na świecie ani myślał rozważać kwestii autentyczności „przemian” w pozostałych krajach „upadłego komunizmu”. Symbolicznym potwierdzeniem powyższej hipotezy mogłaby być interesująca koincydencja zdarzeń. Moskiewski pucz rozpoczął się 18/19 sierpnia 1991 roku, pierwsze poważniejsze walki na Bałkanach (oblężenie Vukovaru zakończone masakrą kilkuset osób) rozpoczęło się kilka dni później. Rzecz jasna, takim potwierdzeniem nie jest. Był to zapewne zwykły przypadek.
Stoimy przed zagadką i byłoby dowodem braku rozwagi formułowanie jednoznacznych tez. Tylko jedno wydaje mi się oczywiste: bałkańska jatka skutecznie przysłoniła wszystko, co działo się wówczas w Europie; ułatwiła niemal pełną integrację Wschodu z Zachodem. Przyczyniła się do wytworzenia takiego klimatu, że sowiecka Rosja Jelcyna/Putina stała się „godnym zaufania” partnerem NATO (Rada NATO-Rosja), UE oraz innych literek.
Nawiązując do zgrabnej myśli Nawrozowa, Bałkany stały się Hitlerem przepoczwarzanego na naszych oczach komunizmu.
Panie Michale,
Chyba nie rozumiem Pana dobrze. Pisze Pan, ze odczytał mój tekst tak, że „Czarnogórcy brali udział w blokadzie Dubrownika”. W moim opisie jest fragment: „1 października JNA rozpoczęła oblężenie i blokadę (od strony morza) kontrolowanego przez władze chorwackie Dubrownika, którego „neutralności” domagali się czarnogórscy komuniści jako „zabezpieczenia terytorialnego” dla swojej „republiki”. Wobec odrzucenia żądań, następnego dnia „ludowa” armia rozpoczęła ostrzał zabytkowego miasta.” W JAL byli oczywiście żołnierze z Czarnogóry co sgtwierdzone jest w pierwszym przytoczonym przeze mnie artykule: „The Yugoslav People’s Army, including a large number of Montenegrin soldiers and reservists, besieged the town for nine months”. W oblężeniu brały też udział nacjonalistyczne oddziały paramilitarne: serbskie oraz czarnogórskie (wolontariusze). Ci drudzy mogli być w większosci (i zapewne byli) czarnogórskimi Serbami. Nie ma więc chyba wątpliwości, że komunistyczna Czarnogóra brała udział w wojnie, jak też Czarnogórcy.
Nie wiedziałem o tej „eskalacji konfliktu”. W połowie maja władze Czarnogóry uwolniły zatrzymanych wcześniej duchownych więc sądziłem, że doszło do jakiegoś kompromisu. Ale tam wciąż iskrzy więc się nie dogadali. A propos tego i turystyki: https://balkaninsight.com/2020/05/26/montenegro-accused-of-anti-serb-bias-for-continued-border-closure/
Panie Andrzeju,
Napisał Pan w sowim znakomitym artykule o Jugosławii:
„1 października JNA rozpoczęła oblężenie i blokadę (od strony morza) kontrolowanego przez władze chorwackie Dubrownika, którego „neutralności” domagali się czarnogórscy komuniści jako „zabezpieczenia terytorialnego” dla swojej „republiki”. Wobec odrzucenia żądań, następnego dnia „ludowa” armia rozpoczęła ostrzał zabytkowego miasta.”
Zinterpretowałem te słowa tak, że czarnogórscy komuniści grali tu rolę przeznaczoną im przez jugosłowiańskich komunistów. Dlatego napisałem (podkreślenie moje):
„odczytałem w ten sposób, że Czarnogórcy brali udział w blokadzie Dubrownika, JAKO CZĘŚĆ JUGOSŁOWIAŃSKICH SIŁ.”
Jako część jugosłowiańskich sił, więc nie z własnej woli. Tak to zinterpretowałem, moja wina.
Moja teza od początku brzmi, że Czarnogóra jest sztuczną republiką, odwoływanie się do niezależnego księstewka średniowiecznego wydaje mi się śmieszne (nie z Pańskiej strony, tylko ze strony tych, którzy uzasadnić chcą historyczną państwowość Montenegro). Potężne księstwo Mediolanu istniało dłużej, było bogate i niezależne, ale przecież nikt dziś nie sugerowałby, że powinno być niepodległym państwem, choć miałoby zapewne więcej niż 600 tysięcy ludności. Wchodzą tu w grę inne motywacje, których nie rozumiem. Stąd moje pytania.
Darek,
To jest dobre sformułowanie, że próbowali pod „płaszczykiem nacjonalistycznych tendencji separatystycznych skutecznie ukryć fakt dramatycznego braku antykomunistycznej opozycji, dostatecznie silnej, żeby obalać komunizm”. Ale czy rzeczywiście „musiało być krwawo i bestialsko”? A czy polski nacjonalizm nie zdołał „skutecznie ukryć faktu dramatycznego braku antykomunistycznej opozycji, dostatecznie silnej, żeby obalać komunizm”? Ależ zdołał. A czy zdołali „stosowny przekaz sprzedawać zachodnim politykom i gawiedzi”? Ależ zdołali, i to bez krwi i bestialstwa.
Może lepszym przykładem jest rozpad Czechosłowacji. Pamiętam, jak Christopher Story ekscytował się, że bolszewicy szykują kolejny krwawy rozpad na wzór Jugosławii i nie mógł pojąć, dlaczego twierdziłem uparcie, że nikt się o to bić nie będzie.
Zmierzam do tego, że jeżeli ja jestem w stanie przewidzieć wojnę między Chorwatami i Serbami oraz obojętność między Czechami i Słowakami, to inni, mądrzejsi ode mnie, także są w stanie. A zatem, zrobili to celowo czy nie?
Odwrócenie uwagi jest dobrą hipotezą, ale spróbujmy ją sfalsyfikować. Odwracać chce się uwagę od czegoś, co ma pozostać niezauważone, przynajmniej do czasu, gdy jest już fait accompli. Ale przecież naszym zdaniem, a w każdym razie moim, pucz moskiewski był prowokacją. Chcieli więc jak największej uwagi całego świata i zresztą osiągnęli to. Pamiętam dokładnie, jak w biuletynach radiowych podawano co pół godziny, że kolumna czołgów zbliża się do „białego domu”, tj. siedziby bohaterskich demokratów Jelcyna. Pamiętam, bo po wielu takich mrożących krew w żyłach komunikatach, pomyślałem wreszcie, skąd ta kolumna się posuwa? Jak daleko mają do białego domu? Ile to może trwać? Pic na wodę, ale to co innego niż odwracanie uwagi.
A zatem ja nadal nie widzę satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, co osiągnęli sowieccy planiści przez „krwawy i bestialski” rozpad Jugosławii. A także na pochodne pytanie: czy taki rozpad był ich zamiarem, czy też sprawy wyrwały im się spod kontroli?
Panie Michale,
Istotnie, jest to mocno naciągana „niepodległość”, biorąc pod uwagę to, że ledwo udało się ją uzyskać. Dlaczego się na to zdecydowano? Przyszło mi do głowy porównanie z Luksemburgiem – finansowym „hubem” Europy (co zapewne uzna Pan za nieuprawnione zestawienie ale to podobna skala ludności). Może kreatorzy dzisiejszej Czarnogóry mieli ambicje stworzenia jego „postkomunistycznego” odpowiednika? Jeżeli tak, to raczej im to nie wyszło. Minęło 14 lat i zasadniczo jest jak było. Poza sowieckim „kapitałem” nikt tam nie zdaje się nie inwestuje na większą skalę i nie zakłada tam banków. USA pompują w nią niewielką pomoc finansową więc najwyraźniej mają tam swoje interesy co sugeruje prowokacyjny charakter „niepodległości”. Ten plakat z Danilovgradu który wygrzebałem z moich „ciekawostek” może być propozycją ale może być też stwierdzeniem faktu. Z tego co czytam, to w Czarnogórze angażują się jeszcze komuniści chińscy (ale oni robią to wszędzie gdzie się da) oraz Turcja.
Panie Andrzeju,
Chylę czoła przed Pańską wiedzą. Jakoś te dwie republiki – Czarnogóra i Macedonia – wydają mi się podejrzanie operetkowe. Co do Macedonii jednak, można znaleźć jakieś wytłumaczenie, ale Montenegro niemal brzmi jak Ruritania albo Freedonia z „Kaczej zupy” braci Marx.
Może to wszystko jest jakaś południowo-słowiańska kacza zupa, zgotowana nam przez braci Marxa, Engelsa, Lenina, Stalina i Tito?
ps. Odnośnie rozpadu Jugosławii sądzę, że nie był to żaden „wypadek przy pracy” i nic nie wymknęło się spod kontroli komunistów. W mim artykule starałem się wykazać, że było to logicznym następstwem „upadku” komunizmu i że od początku tzn. lat 1986-87 główni animatorzy rozpadu dążyli do niego, „rozkręcając” nacjonalizmy. Od początku głoszono tam hasła „suwerenności” (Słowenia i Serbia a potem Chorwacja) Gdyby, dajmy na to, węgierscy komuniści i nacjonalistyczna „opozycja” zrobili podobnie u siebie, dajmy na to odwołując się do krzywdzącego traktatu z Trianon doszłoby zapewne do większych konfliktów z Rumunią i Czechosłowacją (w ograniczonym stopniu posłużono się nacjonalizmem – w odpowiednim momencie zmieniono jednak kierunek na „demokratyczny”) a nawet z Jugosławią (w tamtym czasie z Serbią, zauważmy że ograniczenie autonomii Wojwodiny – regionu „węgierskiego” nie spowodowało sprzeciwu komunistów węgierskich i nacjonalistycznej „opozycji” – choć pewnie były z tej drugiej strony takie próby).
Panie Andrzeju,
Czyli całe to „krwawe bestialstwo”, jak to Darek trafnie określił, było przewidzianą konsekwencją i, że tak powiem, dobrodziejstwem inwentarza?
Ciekawa rzecz z Wojwodiną i Węgrami. O ile wiem, węgierscy komuniści nigdy nie uważali Trianon za niesprawiedliwy traktat, ale dla madziarskiego nacjonalizmu to jest skandal. Prawdę mówiąc, nie trzeba być nacjonalistą, żeby uznać oderwanie ziem od ojczystego kraju, ponad głowami (i bez pytania) mieszkańców, za skandal. Poza tym drobiazgiem, że Grabski oddawał ziemie bolszewikom, nie widzę wielkiej różnicy między traktatem ryskim a Trianon, a przecież nacjonalistą nie jestem.
Ale oczywiście ma Pan rację, podnosząc kwestię: gdyby tylko Węgrzy zakwestionowali Trianon, to byłyby trzy nowe fronty konfliktu we wschodniej Europie w latach 90. Czy wie Pan, jaka jest sytuacja dzisiaj? Jakie jest stanowisko Orbana wobec ziem utraconych w Trianon?
Michał,
Jest oczywiste, że moskiewski teatr trzeba było rozgrywać w świetle jupiterów. Nie zdaje mi się, żebyśmy musieli to sobie wzajem wykazywać. Ale szczególna dociekliwość (już po widowisku) raczej nie była mile widziana.
Dziś wiadomo, że spektakl udał się nadzwyczajnie, tak że nabrać dali się nawet ludzie formatu Bukowskiego. Ten ostatni stosunkowo szybko otrząsnął się z pierestrojkowego amoku, ale był w tej kwestii rzadkim przypadkiem. Tak się przynajmniej zdaje.
Ale może nie całkiem tak było. Może marne resztki politycznych elit Zachodu dostrzegały co nieco swymi kaprawymi oczyma? Co wówczas? Czy przykład jugosłowiańskiego horroru nie odstraszał skutecznie od poruszania delikatnej materii? A przeciwnie – zachęcał do „konstruktywnej” współpracy i trzymania gęby na kłódkę?
Panie Michale,
Zapewne skala zbrodni przekroczyła wyobrażenia komunistów jugosłowiańskich i nie byli w stanie całkowicie kontrolować nacjonalistów ale faktem jest, że sterowali nimi. Udział funkcjonariuszy partyjnych (a zapewne i bezpieki) w ruchach narodowych był powszechny, tworzyli je i kierowali nimi – co nie znaczy, że w każdym przypadku decydowali o wszystkim. Nacjonalizm nabrał własnej dynamiki i nie sposób było nad nim zapanować (jak to jest wszędzie). Niemniej, wykorzystali go z pełną świadomością tego do czego może to doprowadzić i widząc rezultaty oraz mogąc powstrzymać lub ograniczyć proces „nacjonalizacji”, kontynuowali swoje „dzieło”. Nacjonalizm był tym narzędziem, którego użyli do realizacji celu – „wciągnięcia” tzw. Zachodu do swojej gry politycznej. Ważniejszy był cel, a u komunistów „cel uświęca środki”. Inna sprawa jest to, że tej skali zbrodni nie można określić na podstawie informacji medialnych, w większości tendencyjnych i nierzadko wyolbrzymionych. Niemniej były i było ich bez liku. Patrząc na różne „realizacje” nasuwa się wniosek, że każda była dostosowana do specyfiki kraju lub regionu, każda starała się wykorzystać to co było najbardziej skuteczne. W przypadku peerelu – „narodowa zgoda”, w przypadku niemieckim – chęć zjednoczenia, w przypadku rumuńskim – „obalenie dyktatury” etc. W przypadku Bałkanów były to wojujące nacjonalizmy.
Jakkolwiek Orban stale odwołuje sie do nacjonalizmu węgierskiego od kiedy z „liberała” stał się „konserwatystą”, to chyba nigdy nie odwoływał się do Trianon aby wykorzystać rozbiór Węgier do rozgrywania spraw międzynarodowych. W przypadku obchodów stulecia Trianon, jak relacjonuje Bloomberg, był wyjątkowo „konstruktywny” – bardzo chwalił kooperację z sąsiednimi krajami.
Szanowni Panowie,
Skala bestialstwa w Jugosławii przekroczyła na pewno moje wyobrażenia. Ale patrząc wstecz, właściwie nie wiem dlaczego. Czy zdziwiłaby Józefa Mackiewicza? Zaryzykuję przypuszczenie, że nie. To było przewidywalne.
Orban jest ciekawą zagwozdką. Jego krytyka niuni wydaje mi się słuszna, wystąpienia przeciw niemiłościwie panującej nam lewicy – chwalebne. Ale cały ten żałosny nacjonalizm i zbliżenie z Putinem? To jakaś orgia politycznej naiwności.
No, ale żyjemy w czasach, kiedy amerykański prezydent odgraża się, że wycofa wojska z Niemiec, bo pani kanclerz była dla niego niemiła podczas rozmowy telefonicznej. Na złość Muti odmrozi sobie uszy.
Panie Michale,
Sądzę, że żyjemy w czasach światowej rewolucji kulturalnej. Dziś wygląda na to, że „zasiew” dał obfity plon.
Przy tym co się dzieje Orban jest lokalną figurką, zrobił swoje i utrzymuje stan posiadania jak wszyscy „politycy” w demoludach.
A Trump jest sobą, chaotycznym, kapryśnym dzieckiem we mgle. Żal Ameryki i pozostałych choć sami tego chcieli.
ps. oczywiście „kulturalnej” powinno być w cudzysłowie.
Michał,
Nie wydaje mi się, żeby w postępowaniu Orbana można było upatrywać „orgii politycznej naiwności”. Byłby to przecież przejaw naiwnej bo naiwnej, ale jednak politycznej podmiotowości. Czy należy o tę ostatnią przypadłość podejrzewać p. Orbana? Jeżeli Orbana to dlaczego nie Kaczyńskiego? A choć obaj ujeżdżają z uporem konika antykomunizmu, to przecież nie cwałują, tylko jeżdżą sobie w kółko, na lonży, czyż nie?
Osobiście nie wierzę, że ktoś kto wyrósł w demoludach i w dodatku para się politykierstwem od lat, może nie dostrzegać w Putinie bolszewika. To sztuczka dostatecznie dobra dla mas na widowni, ale nie dla ludzi okupujących proscenium.
Darek,
Musiałbyś mi wyłożyć obszerniej, dlaczego w postępowaniu Orbana nie widzisz naiwności. Jeżeli wkładanie głowy w paszczę putinowskiego lewiatana nie jest naiwnością, to ja nie wiem, co jest.
Nie wiem też, dlaczego wydaje Ci się niemożliwe nie dostrzec bolszewika w Putinie, jeśli tylko wyrosło się w demoludach (i para politykierstwem, choć tego nie rozumiem). Miliony ludzi wyrosło w demoludach i nie widzą w Putinie bolszewika. Cóż w tym nadzwyczajnego? Być może nie chwytam tu jakiegoś oczywistego elementu ironii, ale pamiętaj, że mnie tam u Wasz nie było od ponad 30 lat.
Panie Andrzeju,
Orban na pewno jest lokalną figurką. Każdy kacyk wschodnioeuropejski jest lokalną figurką w globalnym teatrze. Ale jego przykład jest, przyzna Pan, ciekawy. Czyż nie?
Natomiast groźba Trumpa, jeżeli będzie wprowadzona w życie, co z tym bucem nie jest wcale oczywiste, to będzie miała niezwykle poważne strategiczne konsekwencje. To Niemcy były zawsze centrum wszystkich amerykańskich operacji militarnych na Bliskim Wschodzie i, jak sądzę, także w Jugosławii. Bez baz w Niemczech Ameryka byłaby poważnie osłabiona strategicznie. Sądzę, że Putin to widzi.
(Że się wetnę.) Łał, od tej geostrategicznej strony jeszcze Pana bie znałem! Można coś więcej na temat tego, dlaczego muszą to być akurat Niemcy, a nie np. tańsza i dziko proamerykańska Polska?
Bardzo mi przykro, że nie dałem się poznać od tej strony, ale chyba było o tym bardzo wiele na niniejszej stronie. Kilkaset artykułów?
Dlaczego wojska amerykańskie muszą być w Niemczech a nie w prlu? Dlaczego nie można ich po prostu przenieść do dziko proamerykańskiego prlu? Founding Act on Mutual Relations, Cooperation and Security z roku 1997 na to nie zezwala. To wszystko.
Co stawia w całkowicie innym świetle „zabiegi” tutejszych „Kaczyńskich” i ich „geopolitykę”.
Przypadek Orbana jest niewątpliwie ciekawy ale czy uważa Pan, Panie Michale, że i on uprawia tylko „geopolitykę” podobną do „Kaczyńskich”? Moim zdaniem on tylko (chwilowo) zarządza. Skoro niunia go nie bardzo chce, przymila się do „ojców założycieli”.
Ja po prostu nie wiem, Panie Andrzeju. Orban nie jest pierwszym, który miesza konserwatyzm z nacjonalizmem. Tego rodzaju konserwatyzm jest głęboko zakorzeniony w polskiej tradycji i nie mam tu wcale na myśli Prezesa Wielomskiego.
Michał,
Wkładanie głowy w paszczę potwora (nawet jeśli to gardziel bolszewika) niekoniecznie wynikać musi z naiwności. Decydować mogą względy innej natury: może chodzić o sprawy materialne albo też o konieczność powstrzymania przed wypłynięciem informacji, które zniszczyłyby imponującą polityczną kartę. Może chodzić o chęć zachowania życia, albo jeszcze bardziej prozaicznie – o wspieranie bolszewizmu, bo stało się to naszą życiową powinnością.
Orban nie wyssał antykomunizmu z mlekiem matki (ma na życiowym koncie jakieś epizody związane z komunistyczną młodzieżówką), ale miał szczęście popadnięcia w stosowne środowisko, dzięki czemu już bodaj w 1989 roku dał się poznać jako orędownik radykalnych poczynań (wzywał między innymi do wycofania wojsk sowieckich z ludowych Węgier). Bez bardziej szczegółowych dociekań trudno stwierdzić ile w tym jego ówczesnym wizerunku późniejszej legendy, ile faktów. Ale to bez większego znaczenia. Ważniejsze, że dość wcześnie (już w liceum) miał możliwość zetknięcia się z węgierskim antykomunizmem. Jego pierwszym przewodnikiem po tych niewdzięcznych ścieżkach był wieloletni przyjaciel, jeden z założycieli i szara eminencja Fideszu, „najsprytniejszy z nas wszystkich” jak mawiał Orban, Lajos Simicska.
Może Simicska był fatalnym nauczycielem, albo też wszystko, od początku do końca, co robili i mówili ci ludzie pod koniec lat 80. było dęte. Wszak ich nazwiska wypłynęły w kontekście wielkiej prowokacji „upadku komunizmu”. Nie zmienia to w niczym mojego przekonania, że człowiek zdolny wdrapać się na same szczyty nominalnej władzy i utrzymać się w tym miejscu równie długo co Orban, ma dostatecznie dużo oleju w głowie, aby wiedzieć, że wysokiej rangi oficer kgb, nie kryjący przywiązania do bolszewickich „idei” na zaufanie raczej nie zasługuje.
Orban uznał w którymś momencie, że jego najlepszym politycznym sojusznikiem zostanie bolszewik z Kremla. Niedawny przyjaciel, Lajos Simicska, zareagował impulsywnie (najwyraźniej nie miał problemu z wywąchaniem czym pachnie przyjaźń z Putinem) i wypowiedział Orbanowi wojnę. Zaczął odgrażać się, że ujawni wszystko co wie na temat Orbana i kompanionów, ale nie odważył się na zbyt wiele, zwinął interesy (był w grupie 10 najbogatszych węgierskich oligarchów) i udał się na emigrację.
W jednym z wywiadów wypowiedział czytelną aluzję:
Lajos Simicska: I had somebody openly approaching me, saying “Look, Lajos, the situation is that I am supposed to report on you.” I said to this person, that, okay, I am not angry, it is good that he let me know, we will figure out together what to write. I believe at this point you have realized, who I am talking about.
AS: Viktor Orbán?
LS: Yes. When we left the army, however, we were waiting together in a restaurant, already wearing our civilian outfits. He was then taken away from us. We were heading home with the train, with Viktor not accompanying us. Every soldier starts partying after leaving the army, so this is what we did. There he suddenly showed up. “How come you are here?” I asked. He answered that they wanted to force him to sign something, but he refused. “I believed for thirty years, that this is what happened that day.”
AS: And now you don’t?
LS: I don’t know what to think about it now.
AS: Did you request the reports prepared about you?
LS: I have commissioned a search. As far as I know, there is nothing about me in the archives. This is very strange, because I saw my file with my own eyes when I was 22, and I have heard the reports about me from the major with my own ears.
AS: Many files disappeared in 1989-1990…
LS: From Budapest, yes. There is another city, however, where all of them could still be preserved.
AS: Moscow?
LS: Exactly.
AS: So you are trying to suggest that the reports the prime minister submitted are there, and that this is what Putin is blackmailing him with?
LS: Well, if these would still be there and became public, this could turn this country upside down. This is certain. In light of what happened over the past year, I don’t know what to think of who any more.
Darek,
Wkładanie głowy w paszczę potwora wydawało mi się dotąd przejrzystą metaforą, ale jeżeli jest możliwe interpretować ją tak, że „może chodzić o sprawy materialne albo też o konieczność powstrzymania przed wypłynięciem informacji, które zniszczyłyby imponującą polityczną kartę”, to ja wymiękam.
Ja bym powiedział, że można włożyć łeb w paszczę lwa z kilku zaledwie powodów. Po pierwsze z nadmiaru odwagi, który to nadmiar zwykło się nazywać zuchwałością, a po drugie z głupoty. Głupota może się przejawiać różnie, może być naiwnością lub niewiedzą, lekkomyślnością lub bezmyślnością, może być wreszcie fałszywym przekonaniem o własnej wyższości. To ostatnie jest zapewne najczęstsze. Zuchwałość może być wynikiem każdego z powyższych przejawów głupoty, ale może także się pojawić pomimo wiedzy. I wreszcie ostatnią możliwością jest przekonanie, że potwór jest na tyle obłaskawiony, na tyle wytresowany, że można to uczynić bezkarnie; inaczej mówiąc, nie jest taki straszny, jak go malują.
Sprawy materialne, ratowanie karier itp. majś się do tej metafory jak pięść do nosa, natomiast włożenie łba w paszczę lwa dla uratowania życia, to już chyba jakieś nieporozumienie. Równie dobrze, można by dla uratowania życia rzucić się z okna na 80 piętrze. Don’t commit suicide, you may live to refret it…
Co do reszty, musisz mnie oświecić w terminach „tak-tak, nie-nie”, jak Pan Jezus przykazał, bo ja nie bardzo rozumiem, o co poszło między tym małym Szymeczkiem i małym Urbankiem.
Panie Michale,
Wydaje mi się, że czyny ludzkie w sytuacji śmiertelnego zagrożenia nie muszą być podyktowane logiką. Dlaczego ludzie wyskakiwali z okien płonących wież WTC? Czy nie z desperacji, nie widząc innego wyjścia? A może niektórzy ratowali się w ten sposób? Z nadzieją na cud? Przecież znane są przypadki gdy w wyniku katastrofy lotniczej w powietrzu, osoby przeżywały upadki z wysokości kilku tysięcy metrów. Był taki głośny wypadek (przypuszczalnie zamach bombowy nacjonalistów chorwackich w 1972 roku), którego nie wymieniłem w tekście o Jugosławii, gdy stewardessa przeżyła upadek z ponad 10 kilometrów (znajdowała się w kadłubie).
@ michał
No dobra, już pędzę wierzyć, że z Pana strateg najczystszej wody, ale po prawdzie to właśnie ten przed chwilą objawiony legalizm (Act Strzelisty z Roku 1997, wow!) bardziej mi jakoś do Pana pasuje.
Drogi, Szanowny Panie Andrzeju! Czy to jest a propos wkładania głowy w lwią paszczę? Czy sugeruje Pan zatem, że można, w celu uratowania życia, włożyć głowę w paszczę potwora? Na pierwszy rzut oka, to się wydaje niedorzecznością.
Ja oczywiście doskonale pamiętam jugolską stewardessę, która przeżyła katastrofę samolotu. Była ona zawsze używana jako przykład cudu, jako naoczny przykład, że wszystko jest w ręku Boga. Dobrze. Zastanówmy się nad tym wspólnie. Czy przypadek cudownego przeżycia stewardessy da się porównać z przypadkiem tego rodzaju: oto ja, w celu wypróbowania Bożej Łaski wkładam głowę w paszczę głodnego lwa, by udowodnić moją wiarę w cudowny ratunek. Albo: w desperacji, nie widząc innego wyjścia, wobec śmiertelnego zagrożenia, postanawiam podbić bębenek Panu Bogu i zwiększyć zagrożenie, wkładając niniejszym mój zakuty łeb w paszczę lwa. Czy tak? Czy to mają być przypadki równoważne uratowaniu Chorwatki?
Ale może wróćmy do oryginalnego przykładu. Użyłem metafory, by wskazać na absurdalność postępowania Orbana, który zdaje się flirtować z Putinem. Czyżby Orban był w śmiertelnym zagrożeniu? W desperacji tak skrajnej, że nie widzi innego wyjścia i – flirtuje? Ratuje się Putinem, bo jest w śmiertelnym zagrożeniu ze strony – niuni?
Bóg mi świadkiem, nie jestem wielbicielem niuni, nie znoszę tych wszystkich Tfusków, Barnier, Junckersów czy jakkolwiek się oni teraz nazywają. Ale uciekać pod skrzydło Putina w śmiertelnym zagrożeniu ze strony Tfuska, toż to chyba komedia, czy nie?
Proszę mi wierzyć, że bliższy jest mi Orban niż ogromna większość niuniowych polityków – choć nie podoba mi się jego nacjonalizm, to przyznaję, że w maleńkich Węgrzech zanurzonych w słowiańskim morzu, żaden polityk nie przetrwa bez dozy nacjonalizmu – ale nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla flirtu z Putinem, czy nazwiemy to wkładaniem głowy w paszczę potwora, czy nie.
Cha, cha! To jest MÓJ legalizm, Panie Triariusie? Mój?! Chyba nie. Ja byłbym za tym, żeby Ameryka zerwała wszystkie układy z bolszewikami. Jestem tak dalece przeciw temu, co mi Pan imputuje, że mogę się tylko śmiać, bo jakikolwiek układ z sowdepią jest zaprzaństwem.
Moja uwaga dotyczyła tego, że z ostatnich pięciu prezydentów, z których żaden nie zasługiwał na wiele szacunku, Trump akurat jest najmniej skłonny do zerwania aktu z 1997 roku. Obym się mylił. Jeżeli go zerwie, to wznieśmy modły dziękczynne. Ale czy Pan poważnie sądzi, że się na to zanosi? Bo ja nie.
Drogi Panie Michale,
Moja uwaga odnosiła się do Pańskiego stwierdzenia: „Równie dobrze, można by dla uratowania życia rzucić się z okna na 80 piętrze.”. Tylko tego dotyczyła.
Oczywiście Orbán nie jest w desperacji. Darek wskazał na możliwą przyczynę jego prosowieckiej „polityki”. Proszę pamiętać, że kiedy Orbán tworzył FIDESZ był radykalnym „liberałem”, anty-nacjonalistą i antyklerykałem (i deklarował antykomunizm). Po dwóch nieudanych próbach odzyskania „władzy” (był już premierem „postkomunistycznych” Węgier w końcu lat 90.), „zreformował” swoją partię i stał się nacjonalistą i „konserwatystą”. Moim zdaniem ta wolta świadczy o jego wiarygodności i dlatego uważam, ze jest on typowym „postkomunistycznym” politykiem.
To najmniej ważne w tym przypadku ale gwoli ścisłości Vesna Vulović była zdaje mi się Serbką.
Panie Andrzeju,
Porównanie wkładania głowy w paszczę lwa w celu uratowania życia ze skokiem z okna w tym samym celu, jest tak oczywiście sardoniczne, że tylko tym mniej rozumiem teraz, o czym Pan mówił. Kiedy porównanie jest nieudane, to zawsze wydaje mi się, że najlepiej byłoby to przyznać. Ale mniejsza o to.
Orban, jak zdaje mi się wszyscy się zgadzamy, jest akurat ciekawy, toteż jego metaforyczny akt wkładania łba w putinowską paszczę, może okazać się pouczający.
A Vesna Vulović, Serbka czy nie, może i jest zapomniana, ale nie przeze mnie.
Michał,
Nie wiem z jakiego powodu Orban wydaje Ci się aż tak bardzo interesujący? Czy równie interesujący jest Kaczyński, czy jakoś inaczej?
Obaj zdają mi się bardzo do siebie podobni. Nie ma dla nich obu rzeczy niemożliwych, niemal. Obaj zdolni są do wykonania każdej wolty. Andrzej słusznie zwraca uwagę, że Orban, podobnie jak Kaczyński, jest przede wszystkim politykiem „ustrojowej transformacji”, na micie której wyrósł. Jest produktem komunistycznej prowokacji. Czy agenturalnym czy nie, nie ma wielkiego znaczenia (choć może wyjaśniać np. Twoje zdumienie jego determinacją). Cała jego kariera wskazuje dość jasno, że nie ma określonych poglądów politycznych ani idei politycznej, której chciałby się trzymać dłużej aniżeli wymaga tego koniunktura.
Orban stawia na Putina. Cóż w tym dziwnego? Przecie „komunizm upadł”, a Putin jawi się dziś masom europejskim jako obrońca tradycyjnych wartości. Dla populisty jakim jest Orban, to ważne wsłuchiwać się w głos ludu.
Gdyby nie silnie zakorzeniona antyrosyjskość w peerelu może i Kaczyński postawiłby dziś na Putina. Współpracą z „postkomunistami” różnej maści nie brzydzi się od wielu lat. W czym problem? Lud da się przecie przekonać do wszystkiego. Więc jedyna przeszkoda tkwi być może w wielkiej polityce. Być może Putin potrzebuje wroga nie tylko u siebie, ale też w bliskiej zagranicy. I do tej roli peerel nadaje się najlepiej.
Poprawka do wczorajszego komentarza z 10:33. Napisałem, że „z ostatnich pięciu prezydentów, z których żaden nie zasługiwał na wiele szacunku, Trump akurat jest najmniej skłonny do zerwania aktu z 1997 roku”. Co za brednia!
Trump, podobnie jak jego TRZECH poprzedników, Obama, Dubya i Clinton, nie będzie chętny do zrywania układów z sowietami, co jest tylko dowodem, że nie należy pisać w zamroczeniu alkoholowym.
Darek,
Orban wydaje mi się ciekawy, ponieważ mało o nim wiem. Kiedy nie wiedziałem nic o krykiecie, to pragnąłem się dowiedzieć. A ponieważ niewiele wiem o Orbanie, to się dopytuję.
Warto jednak zaznaczyć, że Węgrzy także nie są „tradycyjnie prorosyjscy”. Być może ich antyrosyjskość nie przybiera tak groteskowych postaci, jak w Polsce, ale ich stosunek do Rosji jest podyktowany poczuciem wyższości wobec otaczającego Węgrów morza słowiańskiego. Historycznie, jest to naród tzw. „szlachecki” (jedyne, co go łączy historycznie z Polską i jedyne uzasadnienie dla rzekomej „przyjaźni między narodami”), ale inaczej niż Polacy, Węgrzy czuli się zawsze rasowo odrębni od ludności podbitej, bo była to w większości ludność słowiańska. Tymczasem w Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, ogromna większość ludności na wschód od Korony była ruskiego pochodzenia, a tylko maleńka grupa Litwinów trzymała się na Żmudzi.
A druga rzecz, że Węgrzy są bardzo małym narodem, który zawsze odgrywał historyczną rolę o wiele powyżej swego znaczenia i siły. Są to wszystko składniki interesujące, ale żaden z nich nie sprawia, żeby wkładanie orbanowego łba w putinowską paszczę mnie nie dziwiło.