Na okładce jednego z licznych wydań „Zwycięstwa prowokacji” możemy podziwiać ilustrację Andrzeja Krauzego: mały nieobuty człowieczek w kombinezonie i robotniczym kasku dźwiga na barkach gigantycznej postury funkcjonariusza. Stopą dotyka cienia usadowionego na swoich plecach kolosa, sam zdaje się być dla promieni światła przeźroczysty; dla spraw tego świata jakby nie istniał. Umundurowany gigant uśmiecha się szeroko, naiwnie, z wyrazem bezbrzeżnej bezmyślności w małych świńskich oczkach. Zdaje mi się, że Krauze uchwycił intencję zawartą w tytule. Taka jest natura prowokacji opisana przez Mackiewicza: zwycięska nieuchronnie, bo przecież nie ma na swojej drodze godnego adwersarza, jedynie ofiary: szarego małego człowieczka bez cienia, na równi z kolosem o spojrzeniu wsiowego głuptasa, który przenigdy nie pojmie, dlaczego akurat jemu przypadł laur zwycięzcy. Dramatyzm zasadzony w prowokacji polega właśnie na tym: ta prowokacja nie ma autora. Nie był nim w pełni ani Lenin, ani Trocki, Stalin, Chruszczow, plejada pozostałych bolszewickich strategów. Permanentna prowokacja bolszewizmu, targająca ziemską mizerią, nie ma jednego świadomego ojca. Mackiewicz pisał: bolszewicy to żadni geniusze, a Nikicie Ch., za którego czasów inicjowano dzisiejszą strategię, kazał biegać w kukurydzę…
Andrzej Dajewski w kolejnym gigantycznym odcinku swojej jesiennej sagi, poświęconym tym razem krainom bałtyckim, daje przestronną panoramę powszechnego pobratymstwa w ogromnym dziele pierestrojkowej prowokacji. U jej genezy stali obok siebie: ludzie dobrzy, pełni zapału, dobrych intencji, ludzie ideowi i ludzie źli. Z biegiem zdarzeń wszyscy umorusali się pierestrojkowym kompromisem. Z benedyktyńską skrupulatnością, fałd przysiadując, podaje nam autor przykłady współudziału w prowokacji liczone w setkach ludzi, znanych z imienia i nazwiska, a także bezimiennych, liczonych w miliony, połączonych w niemal niekończący się łańcuch ludzkich dłoni i serc bałtyckich, zespolonych w jednym smętnym celu – konstruowania prowokacji.
Nic tak dobrze nie kamufluje bolszewickich intencji jak nadmierne przywiązanie do własnej nacji. Podszyty grubą watoliną nacjonalizmu bolszewizm staje się niezwyciężony. Tym więcej im bardziej nacjonalizm bywa antykomunistyczny. Zawsze do czasu. Bo gdy nacjonalizm poczuje korzyść za cenę wyzbycia się drugorzędnej dla siebie idei, nigdy nie waha się przy wyborze: naród czy walka z bolszewizmem. Pozostaje wówczas tylko fałszywa antykomunistyczna retoryka, świetnie torująca drogę prowokacji. Bałtycka przebudowa stanowi pod tym względem wzorzec.
Nieprzypadkowo „restrukturyzacja” w tej części sowietów była przygotowywana z najwyższą starannością. Pisze o tym na wstępie Andrzej Dajewski w śmiało stawianych tezach. Przekonuje, że wydarzenia z lat 86-91 w krajach bałtyckich miały zdecydowanie kluczowe znaczenie dla całej strategii. „republiki bałtyckie” spełniły jego zdaniem najpierw rolę pioniera „liberalizacji”, a następnie stały się głównym narzędziem, przy pomocy którego dokonano „rozpadu” sowieckiego imperium, wnikając w konsekwencji gładko w struktury polityczne i militarne Zachodu.
Z oczywistych powodów nie będę relacjonował, punkt po punkcie, wszystkiego co autor ma do powiedzenia na temat genezy, przebiegu oraz skutków ogromnej bałtyckiej operacji. Każdy, kogo ciekawią kulisy gigantycznej prowokacji „upadłego komunizmu”, powinien sięgnąć wprost do tekstu, skonfrontować swoje wyobrażenia o tamtych czasach z ogromną ilością suchych faktów, dowodów, przekonywujących poszlak, które zgromadził autor Jesieni demoludów. Chciałbym zatrzymać się jedynie nad nielicznymi fragmentami.
Ruina
Stada sowietologów wszelkiej maści (z przewagą koloru różowego) w najbardziej obrazoburczych snach nie wyobrażały sobie upadku sowieckiego imperium, przynajmniej za swojego życia. Gdy tenże sczezł był jakoby w białowieskiej puszczy w grudniu 1991 roku za podpisami bolszewików: Jelcyna, Krawczuka, Szuszkiewicza (pierwszego „przywódcy Białorusi”, znanego z wybielania zabójcy Kennedy’ego, Oswalda), spece przyszli do jedynego słusznego wniosku, że sowieckie imperium upadło z przyczyn ekonomicznych. Tę wierutną bzdurę wziął na cel swoich rozważań Andrzej Dajewski, stwierdzając jakże słusznie, że gospodarka sowiecka, w jakiej nie byłaby kondycji, pełni niezmiennie rolę służebną wobec strategii politycznej, na co w historii sowieckiego monstrum przykładów nie brakuje. „Niedostatek – pisze słusznie – od samego początku był trwałym elementem komunistycznego ‚ustroju’”:
[Kryzys] przedstawiony światu jako załamanie sowieckiej „gospodarki”, pozwolił nie tylko uzyskać kredyty potrzebne na „transformację” (zapewne niemała część z nich została następnie przetransferowana na Zachód w celach „inwestycyjnych”), wiążąc „nową” gospodarkę sowiecką z instytucjami gospodarczymi Zachodu, ale też, last but not least, pozwolił sowietom uzasadnić fałsz upadku komunizmu. Większość dzisiejszych elit tzw. Zachodu (ale też w krajach „postkomunistycznych”, co jednak nie dziwi, biorąc pod uwagę ich genezę) identyfikuje bowiem komunizm przez pryzmat „gospodarki nakazowo-rozdzielczej”, nie chcąc zaakceptować tego, że jest to jedynie narzędzie, którym równie dobrze może być pozorowana gospodarka kapitalistyczna, o czym dobitnie świadczy przypadek ChRL.
Ten ostatni argument, dotyczący chińskiej gospodarki, należałoby uznać za przygważdżający. Niestety, obowiązująca narracja brzmi odwrotnie: chiński sukces gospodarczy nie jest dowodem elastyczności komunizmu, ale klarownym sygnałem porzucenia przez rządzącą tym krajem partię komunistycznych „ideałów”. Nie inaczej było w przypadku „zrujnowanego” doszczętnie związku sowieckiego i jego republik. Rzeczowe argumenty nie miały znaczenia. Liczyły się jedynie „fakty”, uzasadniające aktualny przekaz. Nieważne, że sowieci dysponowali potężną flotą łodzi podwodnych, ważne, że na kadłubach niezwykle zaawansowanych technologicznie okrętów odnaleziono ślady rdzy; zbudowanie pierwszej na świecie stacji kosmicznej to fraszka, istotne były tylko występujące na niej awarie, omawiane do znudzenia przez stacje tv całego świata.
W związku sowieckim Gorbaczowa zastosowano wypróbowany wzorzec peerelu. Rok 1981 w tutejszowie nie przeleciał jak można by mniemać pod znakiem Solidarności, ale w scenerii octu na półkach sklepowych. Czy ktokolwiek zastanawiał się wówczas nad idiotyzmem tej prowokacji? Wedle relacji Andrzeja Dajewskiego identyczne zjawiska poczęły się pojawiać w krajach bałtyckich w okolicach roku 1989. W czerwcu, na Łotwie, rozpoczęło się racjonowanie mydła. Czyżby brud, w intencji wodzów, miał stygmatyzować wrogów komunizmu i sowieckiej ojczyzny? Sięgnięto następnie po środki nierównie bardziej drażliwe: pojawiły się kartki na cukier, papierosy, alkohol. Narody bałtyckie zapewne z trudem przyjęły ten cios, podobnie jak pozostali obywatele całego rozluźniającego się związku, skazani na produkcję bimbru i palenie samosiejki. Czy ktokolwiek zastanawiał się wówczas, dlaczego akurat cukier, dlaczego tytoń, dlaczego wódka? Raczej nie. Liczył się tylko jeden przekaz – brakuje wódki, a zatem związek sowiecki popada w ruinę, a koniec jego bliski.
Nacjonalizm
Przekonując do idei Wielkiego Księstwa Litewskiego jako jednej ojczyzny Litwinów, Polaków, Białorusinów, Ludwik Abramowicz pisał, że o ile nacjonalizmy stanowią aktualnie przeszkodę na drodze pojednania, przyjdzie taki czas, gdy dojrzeją w swoich politycznych, kulturowych aspiracjach, i wówczas będzie można realniej myśleć o nawiązaniu do wielkiej tradycji. Po upływie kolejnych kilkudziesięciu lat te polityczne kalkulacje na ucywilizowanie nacjonalizmów nie sprawdziły się, a nacjonalizm stał się motorem napędowym „upadku komunizmu”.
Nacjonaliści bałtyccy z animuszem przystąpili do działania, że aż strach. Już w maju 1989 roku litewscy działacze ogłosili „deklarację samostanowienia oraz przywrócenia państwowej suwerenności”. Jak stwierdza Andrzej Dajewski, na ponad trzystu „posłów” lokalnego sowietu przeciwko było zaledwie ośmiu. Niejako przy okazji uznano także, że „inkorporacja” Litwy do zsrs była nielegalna. Co więcej, litewski „najwyższy sowiet” ustalił, że jego prawa są nadrzędne wobec „praw” sowieckiej centrali. Wprowadzono też litewskie obywatelstwo.
Jeszcze szybciej zadziałał „parlament” w sowieckiej Estonii, który, zgodnie z nacjonalistycznym aksjomatem, nadał językowi estońskiemu status języka „państwowego”, przywrócił też święto niepodległości Estonii… w nieodgadniony sposób komunizm spłynął był z Estończyków jak woda z gęsi. I nie był to ewenement. W tym samym mniej więcej czasie podobny wirus dopadł komunistów wszystkich krain sowieckiego związku: Mołdawian, Białorusinów, Ukraińców… reprezentantów Azji Środkowej itd. itd.
Nacjonalizm ponad wszystko, rzecz jasna – byle własny. Dobrym przykładem jest nacjonalizm resztek ludności polskiej, skupionej głównie wokół Wilna. Dla nich, zdaje się, w zdecydowanej większości, „niepodległość Litwy” nie była absolutnie wartością – w swojej masie, ponad obcą sobie niepodległość, przełożyli spółkę z bolszewicką Moskwą.
Pluralizm socjalistyczny
Nie pamiętam dokładnie, w którym to mogło być roku (okolice 90-91?), gdy w ręce wpadł mi artykuł Jerzego Targalskiego, opisujący sytuację na Bałkanach, ogarniętych taką samą, jak w innych demoludach, modą na upadający komunizm. Roiło się w tym tekście od przykładów różnorodnych partii politycznych wszelkich odmian (od lewicy, poprzez liberałów, po konserwatystów), a mnie nie mogła opuścić jedna myśl – skąd u tych biednych pod komunizmem żyjących ludzi taka różnorodność postaw i wyrobienie polityczne? Wyjaśnienie jest, oczywiście, proste: „polityka” nie znosi próżni. Skoro jedynowładztwo partii przechodzi do historycznego lamusa, na jej miejsce musi się pojawić wielopartyjna alternatywa. Popyt kształtuje w tym wypadku podaż. Po latach, ciekawy przykład tego zjawiska, powstania nowych lub też przywracania do życia dawnych partii politycznych, odnalazłem w omawianym tu tekście. Łotewska Socjaldemokratyczna Partia Robotnicza została rozbita w 1934 roku, a od 1940 roku kontynuowała działalność na emigracji. W dobie pierestrojki ujawnili się kolejni „wskrzesiciele” w osobach komunistycznych „reformatorów”, których liderem został „pomysłodawca” łotewskiego „frontu ludowego”, geograf Valdis Šteins. Co ciekawe w tej historii, to dalsze losy Šteinsa, który zaledwie trzy lata później założył (dla pluralistycznej odmiany zapewne) partię konserwatywną.
W pierestrojkowym pluralizmie tworzenie nowych partii było z pewnością istotnym punktem, a jednak nierównie ważniejsze było godzenie rozbieżnych politycznie stron i… solidarne działanie. Na Litwie, w ramach nowej taktyki, w połowie 1989 roku doszło do sojuszu miejscowych komunistów sprawujących władzę z pierestrojkową opozycją w postaci Sąjūdisu, litewskiego frontu ludowego. Powołano wówczas wspólnie nową „premier”, której zadaniem było opracowanie „nowego modelu gospodarczego”. Co ciekawe, zbiegło się to niemal dokładnie w czasie z decyzją moskiewskiej centrali o „niezależności gospodarczej” republik bałtyckich.
Jak widać z powyższego, sowiecki duch pojednania dominował ponad niesnaskami, a organizacja przebudowy przebiegała sprawnie. Poszczególne fronty ludowe: litewski, łotewski, estoński, skutecznie rozwijały działalność, dogadując się z przedstawicielami tradycyjnej, sowieckiej administracji. Koordynacją działań zajmowała się tzw. rada bałtycka – coś na kształt ludowego oberfrontu. Za sprawą jej aktywności, w sierpniu 1989 roku doszło do niebywałego w dziejach sowietów wypadku – utworzenia przy udziale dwóch milionów ludzi ponad sześciuset kilometrowego „łańcucha bałtyckiego”. Jego pierwsze „ogniwa” połączyły się w Tallinie, ostatnie w Wilnie. Ckliwa manifestacja miała interesujące korzenie organizacyjne: kto mógł, przyjeżdżał na trasę samochodem wraz z rodziną i znajomymi, pozostałych uczestników spektaklu dowożono autobusami i nawet ciężarówkami. W organizacji tej, no… chyba jednak antysowieckiej manifestacji?, udział wzięły sowieckie władze gmin i miast, przez które przebiegał „żywy łańcuch”. Gdy wszystko było zapięte na ostatni guzik, trzymając się za ręce zademonstrowano „bałtyckie zjednoczenie” i wolę odzyskania niepodległości. Zabawne.
Ale nie całkiem. „Łańcuch”, organizowany, jak pamiętamy, przy udziale władz lokalnych, spotkał się ze stanowczą krytyką komitetu centralnego kpzs. Dawniej poturlałyby się czyjeś głowy. Tym razem było inaczej. Wezwani do Moskwy na rozmowy z Gorbaczowem lokalni przywódcy partyjni, po spotkaniu z gensekiem sprawiali wrażenie odprężonych. Nie powinno zatem dziwić, że zmiany nabrały pierestrojkowej dynamiki. Na Łotwie np. komsomolska „młodzież sowiecka” zmieniła nazwę na „młodzież łotewską”. W Estonii powstała partia monarchistów. A na Litwie litewska partia komunistyczna została przemianowana na „niezależną litewską partię komunistyczną”. Podobnie „niezależna” partia powstała także na Łotwie.
Ku „niepodległości”
Zgodnie z duchem pierestrojki, z początkiem 1990 roku wszczęto działania zmierzające w stosownym kierunku. Nieco przed szereg wysforowali się towarzysze litewscy z przewodniczącym Landsbergisem na czele, uchwalając w marcu „deklarację niepodległości”, co spotkało się z niezadowoleniem centrali, a Gorbaczow zagroził „poważnymi konsekwencjami”. Nie żartował, zajmując (przy pomocy wojsk desantowych – bardzo widowiskowo!) kilka ważniejszych budynków w Wilnie. W Estonii i na Łotwie poczynano sobie nieco mniej śmiało, ale zasadniczo prowadzono podobne działania. W obu sowieckich republikach uchwalono „prawo”, pozbawiające partię komunistyczną jej „kierowniczej roli”. Nie minęły nawet trzy miesiące „niepodległości”, a litewscy aktywiści poczuli się zmuszeni do ogłoszenia 100-dniowego „moratorium na niepodległość”. W tym samym mniej więcej czasie Łotysze (mimo równie poważnych co na Litwie ograniczeń w dostawach żywności) zadeklarowali proces „secesji”. Ale i tu śmiałe działania zostały, na jakiś czas, przyhamowane, bowiem już w czerwcu łotewska „najwyższa rada” ogłosiła powstrzymanie się od „niepodległościowych” działań na sto dni. Jak trafnie zauważa Andrzej Dajewski przy okazji bardzo podobnych „manewrów” w Tallinie: „’suwerenność’ wciąż miała swoje nieprzekraczalne granice”. Oczywiście były to granice jedynie taktyczne i czasowe – towarzysze odpowiedzialni za operację „upadek komunizmu” dbali zarówno o koordynację działań jak nienaruszalność pierestrojkowego „rozkładu jazdy”. Póki co, w lipcu 1990 roku, na ostatnim zjeździe kpzs, Jelcyn z pogardą podarł legitymację i opuścił szeregi partii. Owa niezwykła manifestacja miała zapewne duże znaczenie. Skoro powstać miały: „niepodległe” Litwa, Łotwa, Estonia, trzeba było jakoś przygotować „niepodległość” Rosji.
Faza teatralna
Ciekawe w czyjej głowie zrodził się pomysł, żeby ubogacić pierestrojkę widowiskami scenicznymi. Po co ten cały sztafaż i draperie? Gruzja, Czechosłowacja, Rumunia, Litwa, wreszcie Moskwa – szalone logistycznie operacje, które bodaj że nie wnosiły żadnej nowej wartości. Z nimi czy bez nich, „upadek komunizmu” był dokładnie tak samo zaskakującym dziejowym zdarzeniem, dokładnie taką samą prowokacją. Czyżby dramatyzm owych zdarzeń miał definiować nieprzekraczalność pewnych granic? Może. Ale z perspektywy lat wydaje się, że przede wszystkim przyczynił się znacząco do zdemaskowania prowokacji. Pierestrojkowa „rewolta” w krajach bałtyckich jest dobrym przykładem.
Wielki spektakl rozpoczął się niewinnie, od drobnego incydentu: od wysadzenia dwóch pomników na Łotwie i dwóch w Estonii. „pierestrojkowcy-niepodległościowcy”, jak ich nazywa Andrzej Dajewski, odczytali ten incydent jako zapowiedź przyszłej konfrontacji. Wygotowywano instrukcje na wypadek „godziny X”, opracowywano scenariusze oporu. Aktorzy poczęli zbierać się w garderobie. Już w grudniu 1990 roku omon przeprowadził likwidację litewskiego „posterunku granicznego”, a po ulicach na poły „niepodległych” bałtyckich miast zaczęli spacerować czerwonoarmiści, legitymując młodych ludzi i sprawdzając czy podlegają poborowi do armii (podobnie było w Mołdawii, Gruzji, Armenii). Wprowadzone na Litwie w styczniu 1991 roku „urynkowienie”, w efekcie gigantyczna drożyzna, zapewne także mocno wychłodziła „niepodległościowy” zapał. To było 7 stycznia. Trzy dni później uchylono trudny do przełknięcia dla ludności dekret, a „premier” Prunskienė, w charakterze kozy ofiarnej podała się do dymisji. Dwa dni później rozpoczął się bałtycki akt dramatu zatytułowany „upadek komunizmu”:
Kilka minut po północy 11/12 stycznia – opisuje te wydarzenia Andrzej Dajewski – jednostki „ministerstwa spraw wewnętrznych” ZSRS zajęły budynki lojalnych wobec władz „Republiki Litewskiej” struktur milicyjnych, m.in. oddziałów specjalnych litewskiego „ministerstwa spraw wewnętrznych”. Ich dowódca, wraz z ok. 30 funkcjonariuszami przeszedł na stronę Kremla. W tym samym dniu, do Wilna przybył „wiceminister obrony” ZSRS gen. Aczałow celem osobistego dowodzenia „manewrami” (wcześniej „nieoficjalnie” przebywał w Rydze), a wraz z nim dotarł tam oddział „antyterrorystycznej” jednostki specjalnej KGB „Alfa”. Późnym wieczorem 12 stycznia, z garnizonu w północnej części Wilna wyruszyła kolumna wojska, która skierowała się w stronę położonej w zachodniej dzielnicy miasta wieży telewizyjnej, otoczonej przez obrońców „niepodległości”…
Inscenizacja sprawiała poważne wrażenie: zgromadzeni nader licznie (informacja o niespodziewanym ataku była tajemnicą poliszynela) demonstranci palili ogniska, trzymali się za ręce, śpiewali piosenki, trochę też popijali. Postawiono barykadę z samochodów, którą dzień później rozjechały sowieckie czołgi. Rozpoczął się szturm, w wyniku którego zginęło 13 osób, było wielu rannych. Wojsko zajmowało kolejne obiekty (dworzec, drukarnię, nawet radio). Podobnie jak kilka miesięcy później w Moskwie, nie zablokowano połączeń ze światem, zezwalano także na obecność zagranicznych mediów. W ten sposób cały świat, który dotychczas nie miał pojęcia, w jakiej jego części leży Wilno, dowiedział się o „niepodległościowych” aspiracjach Bałtów. Dalsza demonstracja zbrojna (jej prowokacyjny charakter został ujawniony po latach, o czym pisze Andrzej Dajewski) nie była już potrzebna. „Komunizm upadł” nad sowieckim Bałtykiem, otwierając przed bolszewikami nowe widnokręgi.
Propaganda „upadłego komunizmu” przybiera wiele kształtów i wyrazów, ale z grubsza biorąc obowiązują dwie, pozornie niespójne, narracje: komunizm upadł bezapelacyjnie, a towarzyszom bolszewikom należą się za to owacje na stojąco oraz druga: może i początki transformacji nie były w pełni wolne od komunistycznych wpływów, ale… w końcu odzyskaliśmy „niepodległy byt”… – Narracja nierównie bardziej bzdurna, swoim nonsensownym bezwstydem paraliżująca w zarodku szczere dociekanie tego jak było, w istocie – o wiele groźniejsza. Czy Wałęsa w peerelu, albo Landsbergis na Litwie, uznani zostaną za obalaczy komunizmu w podręcznikach do historii, nie ma wielkiego znaczenia. O wiele ważniejsze, czy ich synowie, wnukowie, pociotki będą działać w warunkach ukształtowanych przez pierestrojkową prowokację, jako przedstawiciele uwolnionych od komunizmu krajów i społeczeństw. Aby zerwać z fałszem „antykomunistycznej” narracji trzeba sięgać do źródeł, wydobyć na powierzchnię fakty, tropić zaskakujące koincydencje zdarzeń. Pytać i starać się znajdywać odpowiedzi. Żaden z nas nie potrafi zrobić tego w pojedynkę. Andrzej Dajewski powziął ambitny plan dopomożenia nam w naszych wysiłkach, gromadząc gigantyczny materiał dowodowy na temat kluczowych lat pierestrojkowej prowokacji. Do tej pory opracował wielką ilość materiału: peerel, Węgry, Czechosłowację, Rumunię, Niemcy, Bułgarię, Jugosławię, Albanię, i teraz – trzy bałtyckie sowieckie republiki. Wypada mu wyrazić wdzięczność, pogratulować dotychczasowych dokonań i liczyć na to, że swojej pracy nie omieszka doprowadzić do końca.
Prześlij znajomemu
0 Komentarz(e/y) do “Bałtycka prowokacja”
Prosze czekac
Komentuj