„Niespodziewany koniec lata” część V Król i wszy
0 komentarzy Published 1 lutego 2023    |
Niespodziewany koniec lata wygnał z domów Pawlikowskiego, Woyniłłowicza, Zdziechowskiego. Stali się polskimi emigrantami wewnątrz Polski. Inni, zwłaszcza Rosjanie, jak Nabokow i Bunin, uciekali przed bolszewizmem, gdzie pieprz rośnie lub jeszcze dalej, jak Czarnyszewicz (nie przymierzając ich talentów literackich). Ale warto pamiętać także o tych, którzy nie mieli okazji lub po prostu nie chcieli opuścić rodzinnej ziemi. Jedna z głównych bohaterek Nadberezyńców Czarnyszewicza, śliczna Karusia, mówi otwarcie, że nie zamierza uciekać, że jej dom jest w Smolarni i tu pozostanie. Ogromna większość ludności na ziemiach zagarniętych przez żulików Lenina wybierała „własne wrzosy, na własnej miedzy”, choćby nawet przyszło na nich kark położyć. Z oczywistych względów, wiemy o wiele mniej na temat losów tych, których niespodziewany koniec lata zastał w sowdepii i nie znaleźli sobie miejsca w nieprzytulnym pensjonacie międzywojennej Polski.
Aleksander Oziębłowski urodził się ponoć w Janówce. Znamy go z relacji córki, Sofii Masłowej, urodzonej już w sowietach jako Sofia Ozembłowskaja. Wsi i majątków o nazwie Janówka było na Rusi co nie miara. Do dziś można zobaczyć satelitarne zdjęcia białoruskiej wioski o takiej nazwie, a obok oznaczony „panski majontak” (Панскі маёнтак): niewielki gaj zamiast parku, ani śladu dworu, i cień czegoś, co mogło było być stawem w czasach pańskiego wyzysku. Nie sądzę, żeby tam właśnie urodził się Aleksander Oziębłowski. Podejrzewam raczej, że urodził się w Janówce w pobliżu Oreszkowicz (lub Orzeszkowicz) nad Świsłoczą, w prastarych puszczach między Mińskiem i Bobrujskiem, gdzie spędzał radosne dzieciństwo Michał Pawlikowski, gdzie bili się o swą polskość Nadberezyńcy. Być może Janówka była chutorem, a Oreszkowicze zaściankiem, do którego przenieśli się z czasem Oziębłowscy, podobnie jak rodzina Stacha Bałaszewicza przeniosła się do Smolarni. Dość, że po nastaniu bolszewików, stracili swą ziemię, ale pozostali w Oreszkowiczach. Aleksander zamierzał emigrować do Ameryki, ale Serafima, jego małżonka, nie chciała opuszczać rodzinnych stron.
W 1928 stworzono w Oreszkowiczach kołchoz. Oziębłowski oddał żywiołę i maszyny rolnicze, ale sam nie przystąpił do kołchozu. Kolektywna uprawa była jeszcze wtedy dobrowolna. Na wiosnę 1930 został aresztowany, a w kilka dni później całą rodzinę wywieziono do Komi. Po paru latach nędznej egzystencji na dalekiej północy, rodzice zdecydowali uciec, ale choroba najmłodszego syna zatrzymała Aleksandra w Komi. Serafima wraz córkami, Sofią i Eleną, przebyły 3 tysiące kilometrów, ukrywając się w lasach i żywiąc jagodami. W desperacji, Serafima wyrywała sobie złote zęby, by nabyć kawałek chleba. Dotarły do Puchowicz, gdzie mieszkali nadal rodzice Serafimy, ale starsi państwo Łazarewiczowie radzili jej oddać się w ręce milicji. Serafima zostawiła córki na Białorusi i wróciła do Komi, by odnaleźć męża i synów. Aleksandra aresztowano w 1934 i skazano na ciężkie roboty w kopalni. Starszy syn został donosicielem, a młodszy był słabego zdrowia. Serafimę aresztowano i także zesłano do kopalni, ale – niewiarygodnie! – uciekła i powróciła na Białoruś. W 1937 roku powrócili także mężczyźni. Starszy syn nadal pracował dla gpu, a mimo to aresztowano ich ponownie w 1939, tym razem nie jako kułaków, lecz jako Polaków, i zesłano na „specjalne osiedlenie” pod Permem, skąd zwolnieni zostali dopiero w 1946, ale bez prawa powrotu do domu.
Młoda Sofia pragnęła wstąpić do pionierów, ale nie przyjmowano wrogów ludu. Ukryła swe kułackie pochodzenie i zapisała się do szkoły medycznej, gdzie po kilku miesiącach została wezwana na rozmowę z czekistami. Zgodziła się chętnie na propozycję współpracy i została doktorem pod opieką nkwd. Wyszła za mąż za syna enkawudzisty. Trzykrotnie składała podania o przyjęcie do kompartii, ale bezskutecznie. Jej rodzicom odmówiono prawa powrotu na Białoruś i oboje zmarli w Permie.
W latach 90. postanowiła opowiedzieć dzieciom i wnukom, którzy nie mieli pojęcia o jej pochodzeniu, swą niezwykłą historię. Nie miała nigdy żadnych wyrzutów sumienia. Ofiary jej donosów nie ucierpiały bardziej niż ona sama i jej rodzina. Dzieci wyraziły dumę ze swej matki. [1]
Oziębłowscy są tylko przykładem, ale też być może przykładem mało reprezentatywnym. Wiadomo bowiem, że prześladowano polską szlachtę zaściankową na ziemiach zabranych na długo przed 1928 rokiem i „dobrowolną kolektywizacją”. Aresztowano i maltretowano księży katolickich, deportowano ludność do Karelii i Kazachstanu, a tych, którzy walczyli przeciw bolszewikom w latach 1918-21 – mordowano na miejscu.
W pensjonacie
Zdać by się mogło, że naigrawam się z cierpień młodej szlachcianki, jak to przez kułackie pochodzenie nie mogła przyłączyć się do pionierów ani komsomołu, i nawet kompartia, w której karierę zrobili Mołotow i Malenkow (obaj z potomstwiennych dworian), nie chciała jej w swych szeregach. Łatwo podrwiwać dziś z kariery sowieckiego wcielenia mickiewiczowskiej Zosi, ale przejścia Oziębłowskich były jawną konsekwencją zdrady ryskiej. W porównaniu, życie Michała Pawlikowskiego było usłane różami. Polował sobie „z krykuchą” na pińskich błotach i dochodził do przekonania, że „endecja to nie program polityczny, ale pewien uraz mózgowy”. Życie było wprawdzie „o parę oczek niższe od przedwojennego”, ale można było polować na głuszce na mszarach jelniańskich, a to przecież tuż za miedzą – od domu. Tylko że miedza umajona drutami kolczastymi i strach pomyśleć, co się wyprawia po drugiej stronie ryskiej granicy.
I tylko czasem – jak ostra błyskawica bólu – przeszywała głowę myśl, że nie jest u siebie, że jest naprawdę emigrantem, że Baćkowa nie ma, nie ma…
Choć bale trwały, huk strzałów rozbrzmiewał w oczeretach, niewinne romanse przeplatane były erotycznymi podbojami – Polska była daleka od wyczekiwanego ideału. Kiedy przyjacielowi skradziono sakwojaż i oznajmił, że zrobiono mu „reformę rolną z walizką”, to żandarm spisał protokół przeciw okradzionemu, zamiast szukać złodzieja. Na szczęście, było to przed wprowadzeniem ustawy o „lżeniu narodu polskiego”, więc przyjaciel uniknął przykrych następstw.
Lektura Pawlikowskiego może nasunąć wątpliwość: czy nie nazbyt wiele tego rozpamiętywania? Ach, jak pięknie drzewiej bywało na własnej ziemi, we własnym dworze, ze swoją nalewką i konfiturami, gdy obok, na mogiłkach, spoczywały pokolenia przodków… Pawlikowski interesująco broni wartości wspomnień. Najwyraźniej już w 1948 roku krytykowane było emigracyjne wspominkarstwo; już wówczas wołano, że należy patrzeć w przyszłość, bo przecie „trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe, a nie w uwiędłych…” itd. Pawlikowski odpierał, że przyszłość jest zawsze nieznana, a przeszłość bywa bogatą skarbnicą. Wspomnienia z umarłej przeszłości Wielkiego Księstwa mają jędrny rumieniec i wigor, gdy cała ta młodzieńcza przyszłość jest mętna i blada, cierpi na uwiąd nieokreśloności. Rozmyślania o przyszłości – w postaci przewidywań lub planów, albo jeszcze gorzej: wielkich wizji – są jałowe, przemieniają się prędko w oderwane od rzeczywistości marzycielstwo, gdy w tym co było, mamy do czynienia z twardymi faktami. Najlepiej zatem zachować skarby przeszłości, żyjąc uczciwie w teraźniejszości, a przyszłość zostawić, niech się sama ułoży.
Ale wspomnienie ma też inny walor, zwłaszcza na takim poziomie, na jakim snuje swe refleksje Michał Pawlikowski. Pamięć zachowuje bowiem pewną prawdę, ochrania nie istniejący już aspekt rzeczywistości. Są np. ludzie, do których nie przemawia wspomnienie „słoika konfitur, z patetycznym napisem na przykrywce z papieru woskowego: «porzeczki 1916»… (bo już w roku następnym nie było nastroju do smażenia porzeczek).” Są tacy – niżej podpisany, dla przykładu – którzy bez pomocy Pawlikowskiego, nie wiedzieliby, do czego służyła skóra łosia. A była to ogromna płachta grubego zamszu, który kładło się na materacu, pod prześcieradłem, jako źródło miłego chłodu w upalne noce oraz dodatkowe ocieplenie w zimie. Pisma Pawlikowskiego (a także Józefa Mackiewicza) są zatem skarbnicą wiedzy o życiu na wschodnich ziemiach Najjaśniejszej Rzeczpospolitej.
Inny myśliwy z tamtych ziem, Franciszek Wysłouch, Poleszuk z dziada pradziada, pisał, że wszystkich łowców, niezależnie od szczebla społecznego, „łączyła tęsknota do oderwanych od Polski obszarów puszczańskich po tamtej stronie granicy”. Z niespodziewanym liryzmem opisywał ciszę letniej nocy na Polesiu, „świętą ciszę, której zakłócać nie można”; przyznawał nawet, że strzał „był zawsze dysonansem w lesie”. Mówił także o powszechnej wśród chłopów pamięci pańszczyzny i „pańskiej wojny” czyli powstania styczniowego. Opowiada między innymi o przeklętym dworze w Bałandyczach. Majątek skonfiskowano po powstaniu, pod pretekstem fałszywych oskarżeń, mimo że właścicielowi nie udowodniono udziału w powstaniu. Odtąd ludność okoliczna nie chciała mieć nic wspólnego z przeklętymi nabywcami Bałandycz i ich spadkobiercami, których co chwila spotykały nadprzyrodzone nieszczęścia. Raziła chłopów niesprawiedliwość odebrania ziemi i nadużycie władzy – robiła też wrażenie klątwa rzucona przez ostatniego prawowitego właściciela – podczas gdy konfiskaty majątków autentycznych uczestników pańskiej wojny, nie wydawały się wcale Poleszukom niesprawiedliwe.
Wysłouch zwraca uwagę na pewien element świata na wschodnich ziemiach Rzeczypospolitej. Nie dość, że życie toczyło się swoim niezmiennym torem, ale świat cały zasadniczo pozostawał niezmienny. Mszary Białej Jelni, na których polował także Pawlikowski, uderzały go swą pozaczasową, pierwotną stałością.
Miejscowi ludzie znali mszary, ale dla nich nie było w nich nic ciekawego, wiedzieli, że nie przynoszą żadnej korzyści i są zupełnym nieużytkiem. Przywykli zresztą do nich od wieków i do ich niezmienionej postaci.
Cały świat wokół pozostawał odwiecznie taki sam, z tą różnicą, że wciśnięto kraj rodzinny w ciasny worek. Powrócę jeszcze do tego motywu stałości, bo największego piewcę kraj ów znalazł w Józefie Mackiewiczu. Ale zanim Mackiewicz sportretował Wielkie Xięstwo na chwilę przed zagładą, pisał o dziwaczności tego pensjonatu, jakim okazała się dla „tutejszych” wolna Polska.
Pytał chłopa u źródeł Berezyny: „Kali lepsz była żyć ciapier ali za Ruskim?”, a chłop odpowiadał z pobłażliwym uśmiechem, „Za Ruskim, panok!”
A przecież za „tym Ruskim” też byli panowie, i bogatsi nawet niż dziś. Nie w „panach” więc należy szukać przyczyny niezadowolenia, a w ogólnym stanie niezrozumiałych dla chłopa tutejszego rządów demokratycznych, zbiurokratyzowanej administracji, obcych urzędnikach, niezrozumiałych okólnikach, reformach (nie mówiąc już o podatkach!), w tej niesamowitej granicy, rżnącej, przepoławiającej żywe ciało kraju, amputującej odwieczne trakty, odcinającej dorzecza rzek, burzącej miasteczka i lokalne ośrodki gospodarcze!
Chłop uważał pana za swego, za „tutejszego”. Potwierdzają to rozliczni obserwatorzy, a w każdym razie ci, którzy odmawiają poddania się narzuconej propagandzie. Prawdziwym wrogiem była polska administracja ze swymi nakazami malowania wychodków na biało, wrogiem chłopów i panów na równi. Obcy byli tylko przyjezdni osadnicy, którym nadano ziemię, gdy tutejsi nie otrzymali nic.
„Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy, aż do samego środka, do jądra gęstwiny?” Mackiewicz próbował, i miał czasem wrażenie, jakby „kartki z Pana Tadeusza obracał”. Jeździł po swej rodzinnej ziemi, „wycałowanej poezją, wypieszczonej fantazją, w cieniu drzew i ruin”.
Pewnie, że dostojniej by było kałamaszką, z tomem Pana Tadeusza w ręku, rozglądając po horyzontach, słuchając przy samowarze wieczorem opowiadań. A po herbacie we dworze, ze świecą w ręku, szedłby człowiek po skrzypiącym parkiecie do gościnnego pokoju, a rankiem wypatrywał w zamkniętej okiennicy wyciętego serca i tych samych promieni, co budziły Tadeusza.
Pod Ejszyszkami natrafiał na zaścianki szlacheckie, „zwane jak wszędzie na Litwie – okolicami”. Wymienia te cudne nazwy, które brzmią w moim uchu, jak baśniowe zakątki w mitycznym kraju, gdzieś za morzami, za lasami: Montwiliszki i Wiszkuńce, Korkuciany i Bujwidy. Wielka ilość zaścianków powoduje, że dominuje tam język polski. Litewski został wyparty, a chłopi mówią „językiem prostym”, ni to ruskim, ni to polskim, zmiennym między jednym siołem i drugim.
Cóż poradzę, że pięćdziesiąt procent mówi „znaju”, a tylko drugie pięćdziesiąt „wiedaju”…
Tylko nacjonaliści wszystkich krajów łączyli się w nienawiści i pragnęli przemienić nazwę Marcinkańce na „czysto polskie Marcinkowice”, gdy jednocześnie na Litwie prowadzono brutalne „odsłowiańszczanie nazwisk”. A wszystko to tuż obok strasznej granicy, za którą kołchozy i obozy, doprosy i pierestrełki.
W upalny dzień letni znalazł się w dworze nad granicą sowiecką, podczas sianokosów. Po obu stronach „te same twarze, ten sam ubiór, ta sama mowa”, ale tam – „wo, kałchozniki”. I sosny młode wyrosły po tamtej stronie granicy, a właściciel patrzy, ale nawet dotknąć nie może.
Dziś wyrosły nie na chwałę Bożą, ale na własność Kominternu.
W odległości 50 kilometrów od Mińska, Mackiewicz stał na starym trakcie, wiodącym teraz donikąd, przedzielonym zasiekami, choć łąki, lasy i bociany tej granicy nie uznawały. Nikt jej nie uznawał, „tylko ci ludzie, którzy piętnaście lat temu zasiedli w dalekiej Rydze do stołu konferencyjnego”.
Właścicielom granicznego majątku, przykro było patrzeć na ich ziemie w rękach bolszewików, ale żyło im się nadal słodko, lato trwało. Pensjonat międzywojennej Rzeczypospolitej nie był jednak równie błogi dla innych. Pan Kłujszo był w gorszej sytuacji:
Traktat Ryski wyrzucił poza granicę Rzeczypospolitej nieruchomy majątek p. Kłujszy, a on sam znalazł się bez środków do życia w wytęsknionej wolnej ojczyźnie.
Ale miał także pieniądze złożone w rosyjskim banku, który posiadał nieruchomości w Polsce, a zatem proces likwidacji przyznał mu poważną sumę. Niestety ani grosza nie wypłacono do 1937 roku, kiedy to pan Kłujszo, żyjący z zasiłku dla ubogich, obarczony został kosztami sprawy przeciw komitetowi likwidacyjnemu, który nadal zalegał z wypłaceniem mu należnej sumy.
Kiedy na Brasławszczyźnie zapanował głód i majątki musiały sprzedawać ziemię, by kupić paszę, a następnie sprzedawać bydło, by kupić ziarno na siew, to reportaże Mackiewicza na ten temat zostały skonfiskowane przez cenzurę. Słowo było najczęściej konfiskowanym pismem w Polsce. We wrześniu 38, ukazał się w dzienniku przekład opowiadania Sałtykowa-Szczedrina pt. „Z «historji pewnego miasta»”, gdzie nowy gubernator miasta Głupow, o nazwisku Aistow, oraz jego wierny policmajster Waniuszkin, konfiskują dzień po dniu cały nakład dziennika Głagoł, którego sterty wypełniły pałac gubernatora, a potem główny plac miejski, aż wreszcie Aistow znikł pod lawiną papieru gazetowego i pozostał po nim tylko zegarek „i nocny pantofel z lewej nogi”. Albo wileński cenzor z lenistwa nie przeczytał przekładu „z jakiegoś kacapa”, albo w ogóle nie znał rosyjskiego. Pawlikowski, wspominając po latach kawał redakcji Słowa, wyjaśniał, że aist to po rosyjsku bocian, więc był to w istocie przejrzysty falsyfikat, pióra Jerzego Wyszomirskiego, o wojewodzie Bociańskim i jego szefie urzędu bezpieczeństwa, Jasińskim (Wania, to Jaś). Po kilku dniach, Wyszomirski wyjawił żart na łamach Słowa – wykładając punkt po punkcie, znaczenie nazwisk i dlaczego „głagoł” oznacza nie tylko czasownik, ale także „słowo”. Następny wstępniak Cata został już skonfiskowany. [2]
Jak już pisaliśmy tu wiele razy, redaktorzy Słowa bawili się przednio, ale był w tej zabawie niezbywalny osad goryczy. Bo jakże to? Czy taka miała być ta wymarzona Polska? Mackiewicz odwiedził stary drewniany dwór, „przy trakcie z Wasyliszek do Sobakińców”. We dworze mieszkała biednie właścicielka, samotna staruszka, żyjąca wspomnieniami, jak prowadziła tajną polską szkółkę i uczyła dzieci „Boże coś Polskę…” A przy dworze, na prywatnej ziemi, mogiłki, i kamienny krzyż na grobie siostry zmarłej podczas Wielkiej Wojny. Ale ot, nie spodobał się przejeżdżającemu dygnitarzowi i kazał „w ciągu trzech dni znieść ten pomnik!” Jakim prawem? Staruszka broni się, pisze skargi, przyjeżdżają komisje i fotografują krzyż nagrobny na prywatnym cmentarzu…
Z wielką goryczą, z wielką niewątpliwie przesadą, ironizuje sama z siebie na temat przedwojennych swoich marzeń. Dziwić się jej nie można, bo stara jest i tylko ten siostrzany cmentarzyk pozostał jej w sercu.
Nierówność stanów była ogromna w carskiej Rosji, ale była niczym wobec przywilejów dostojników w wolnej Polsce. Nikt nie ośmieli się zatrzymać limuzyny „w jej dostojnym biegu”, bo każdy wie, że ci, którzy ograniczają wolność obywateli, sami są „szorstcy i niecierpliwi”, gdy chodzi o ich swobody.
Odrodzenie Rzeczypospolitej przywróciło normalne warunki rozwojowe tylko Koronie, zaś akt traktatu ryskiego dokonał na ciele Wielkiego Księstwa Litewskiego nowego i największego w jego dziejach rozbioru, przerąbywując go w poprzek na trzy, izolowane kolczastymi drutami, kawałki. Część kadłuba, z Wileńszczyzną (często porównywaną do wyrostka robaczkowego), która pozostała przy nas, przechodzi zatem normalny kryzys chorobowy, jakim ulega każdy okaleczały organizm.
Niespodziewany koniec lata przyniesiony przez Wielką Wojnę i bolszewicki przewrót, wygnał wielu na emigrację, tylko że niektórzy, jak choćby Florian Czarnyszewicz, uciekali z Polski. Nie zabrakło wszakże i takich, którzy dostosowali się do nowej rzeczywistości, choć ich majątki pozostały po złej stronie ryskiej bariery.
Każdy reżym, choćby najbardziej niemądry i „schyłkowy”, musi mieć swego barda. Miał go więc system panujący w Polsce w latach 1935-1939. Bardem tym był Melchior Wańkowicz…
Pawlikowski nawymyślał mu w Słowie i nie on jeden. Józef Mackiewicz naraził się na niechęć ze strony reżymowego autora, gdy kontrastował skazanie starosty Robakiewicza za to, że „obwoził starościńskim samochodem Hankę Ordonównę czy Osterwę, po Huculszczyźnie”, z „urzędowym literatem” wożonym starościńskimi autami po Wileńszczyźnie. Tym państwowotwórczym autorem był Wańkowicz. Uderz w stół, a Mel nadeśle sprostowanie. Wańkowicz utrzymywał, jakoby używanie aut starościńskich było niedogodne, a i tak musiał „pokryć koszta materiałów pędnych”. Jak przystało na rasowego reportera, Mackiewicz wykrył w sprostowaniu Mela rewelację:
Oto dowiadujemy się, że literat w Polsce, dobrze widziany w sferach rządzących, może dla prywatnych celów literacko-wydawniczych otrzymywać zlecenia M. S. Wewn. na korzystanie z aut starościńskich za zwrotem materiałów pędnych.
Fakt, że jeden urzędnik został skazany za to, „co czynią inni zupełnie jawnie – rzuca ponure światło na naszą rzeczywistość”, konkludował Mackiewicz. Ale tak radził sobie z końcem lata, nie tylko jeden Mel. Inną autorką dobrze widzianą w sferach rządzących, była Maria Dąbrowska.
W 38 roku, pod osłoną nocy i pod czujnym okiem policyjnych tajniaków, sprowadzono do Polski jeszcze jednego uciekiniera z sowdepii: Stanisława Augusta Poniatowskiego. W kościele wołczyńskim, zrujnowanym, ale tak cudnym, że Mackiewicz wahał się, czy zaliczyć go „w poczet dzieł tylko, czy arcydzieł sztuki”, złożono w tajemnicy szczątki ostatniego króla Polski.
W kasztanach śpiewała wilga, a na trawie leżał robotnik. Prawą ręką wydął na piersi zgrzebną koszulę jak żagiel, a lewą szukał w niej wszy. – Z wrodzonego lenistwa nie chciało mu się podnieść, ani by łatwiej złapać wesz, ani by ze mną gadać.
Wzruszyłem ramionami: o dziesięć kroków od niego, za murem kościoła, leży król – i poszedłem dalej.
Tak wyglądała wymarzona Polska. Pawlikowski tymczasem, włóczył się z fuzją po mszarach i łęgach, krył się w oczeretach lub uroczyskach, i obserwował tokujące głuszce rządzącej kliki, wsłuchiwał się w zacietrzewione cietrzewie endecji, i dreszcz go przejmował na dźwięk diabelskiego chichotu pardwy, która zwiastowała, że to co spotkało Baćków, to jeszcze nie ostateczny koniec. Raziła go „dziejowa niesprawiedliwość”, że jedni stracili wszystko, a dla innych lato trwało.
Ale nie przewidywał, że dzień 17 września 1939 roku wyrówna tę „niesprawiedliwość”.
________
- Historię rodziny Oziębłowskich zaczerpnąłem z książki Orlando Figesa, pt. The Whisperers. Private Life in Stalin’s Russia, Londyn 2007
- Por. Słowo 1938 nr 243-47
Prześlij znajomemu
0 Komentarz(e/y) do “„Niespodziewany koniec lata” część V Król i wszy”
Prosze czekac
Komentuj