Miałam CIA latającą biblioteczkę…
16 komentarzy Published 11 lipca 2025    | 
W styczniu 1956 Józef Mackiewicz wystosował list do Józefa Olechnowicza, właściciela emigracyjnego wydawnictwa Orbis, z propozycją memoriału do przedstawienia „odnośnym czynnikom amerykańskim”. Słysząc o sukcesach tzw. akcji balonikowej, proponował przerzucanie poza Żelazną Kurtynę „poważnego materiału literacko-książkowego” zamiast „balastu” ulotek. Doceniał rolę ulotek w wojnie propagandowej, ale widział też ograniczenia doraźnej propagandy. Chroniczny brak autentycznej twórczości pod sowietami tworzył lukę, którą wypełnić mogła książka emigracyjna. We wszystkich krajach pod sowieckimi rządami coraz większego znaczenia nabierał czarny rynek, a czarnorynkowe metody kolportażu nadawałyby się idealnie dla rozpowszechniania zrzucanych książek. W ten sposób emigracja mogłaby trafić do wygłodzonego czytelnika, łaknącego dobrej literatury.
O szczytnej Krucjacie Wolności i akcji balonikowej pisałem już kiedyś obszerniej, w kontekście powstania węgierskiego tu. Przez dziwny zbieg okoliczności, Darek wspomniał o tej akcji ostatnio, w tym samym czasie, gdy ja czytałem The CIA Book Club, The Best-Kept Secret of the Cold War. Napisał tę książkę Charlie English, były dziennikarz Guardiana, a jej tematem jest wieloletnia akcja CIA przemytu książek przez Żelazną Kurtynę, a głównie – do prlu.
Czytałem tę rzecz z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, autor pisze zgrabnie o sprawach, które znam w jakiejś mierze – o podziemiu lat 80. Z drugiej, czego się spodziewać po dziennikarzach z Guardiana (English był szefem działu międzynarodowego w lewackiej gazecie)? Zaczyna się złowróżbnie: „Jan Nowak, bohater wojenny, pisarz i zasłużony szef Radia Wolna Europa” (a dalej nawet „założyciel”!). Wspomnienia „weteranów walki z komunizmem” są równie złowrogie: „byliśmy rewizjonistami, chcieliśmy zrozumieć”, o czym naprawdę mówił Marks. Nagromadzenie niedorzeczności jest w górnej strefie stanów wysokich. Zdaniem autora, ubecy, podobnie jak czekiści, pukali do drzwi wieczorami, „kiedy wszyscy są w domu i można się spodziewać nikłego oporu” – w rzeczywistości, klasyczną godziną rewizji była szósta nad ranem. Dzierżyński, wedle Englisha, „wymordował tysiące swych rodaków”, gdy naprawdę był odpowiedzialny za ludobójstwo Rosjan głównie; inwazja Afganistanu była pierwszym atakiem sowietów na kraj „spoza bloku wschodniego”. Maluch (fuj!…) był tak duży, że można było w nim przewieźć pralkę, ale poruszanie się w prywatnych autach było zakazane; Archipelag Gułag przemycony został w pieluszce niemowlaka; przesyłano do prlu książki Vonneguta, Camusa, Russella, Philipa Rotha, Virginii Woolf, Günthera Grassa i Bertolda Brechta! Czy naprawdę trzeba podkreślać, że Vonnegut czy Grass byli publikowani w prlu z radością, w NOWej i w PIWie (zaczytywałem się tym chłamem przy piwie), bo byli krytyczni na temat Zachodu? (Pojedyncze prace Vonneguta czy Camusa, owszem, były na indeksie, ale nie tak to przedstawia English.) Przejrzałem z ciekawości listę publikacji NOWej z lat 1979-1981, i nie ma tam wielu tytułów zagrażających sowieckiej władzy (choć jest mnóstwo wybitnych dzieł). A ten załgany bolszewik, Brecht? Ech, szkoda gadać… Margaret Mitchell i Agatha Christie z pewnością były do nabycia w księgarniach prlu, sam je czytałem po polsku i to nie były emigracyjne wydania. Czyżbym więc był skazany na bronienie prlowskiego liberalizmu przed zakusami Guardiana? Nie, raczej bronię prawdy i zdrowego rozsądku.
Czasami nie wiem, czy English sam rozumie, co pisze. W jego ujęciu wychodzi na to, że Niemcy rozstrzelali wprawdzie setki ludzi w odwecie za zabójstwo Kutschery, ale „śmierć Kutschery radykalnie zmniejszyła ilość przypadkowych egzekucji”. Naczytał się o koszmarze lat 40. i 50., a mimo to mówi o „wyzwoleniu Warszawy przez Stalina”. Jego zdaniem, pisarze, którzy się stawiali, nie byli za karę publikowani… Nie, panie English, tak się dzieje dzisiaj w Londynie i Nowym Jorku. W latach 40. i 50. w Warszawie – nikt się nie stawiał.
Książka wyraźnie nie jest przeznaczona dla polskiego czytelnika. Autor tłumaczy rzeczy, które dla Polaka są aż nadto oczywiste, ale niestety w swych łopatologicznych wyjaśnieniach nadmiernie upraszcza. Można przybliżyć sprawy nieznane rozmaicie; Tatarkiewicz np. nazywał sam siebie „upraszczaczem”, ale w swym wykładzie historii filozofii starał się zredukować myśli wielkich filozofów do tego, co w nich najważniejsze, a w rezultacie stosunkowo niewiele utracił z tego, co istotne. Sztuczka chyba w tym, by upraszczając, nie uronić istoty. Charlie English upraszcza niekiedy tak, że nie można w jego obrazie rozpoznać rzeczywistości.
Zadumałem się nad tym, i po dłuższej chwili naszła mnie refleksja, że tendencja uproszczenia być może wcale nie wywodzi się od autora, ale płynie wprost od jego źródeł.
Głównymi prlowskimi bohaterami tej opowieści są Mirosław Chojecki i Helena Łuczywo. English przeprowadził wprawdzie wywiady z ludźmi spoza tzw. lewicy laickiej Koru, ale na zakończenie przeprasza niektórych, że nie wykorzystał ich materiałów. Można się tylko domyślać, że obraz wyłaniający się z innych źródeł, byłby mniej jednostronny.
Najbardziej zainteresowało mnie, że wg Englisha, Polacy nie lubią, by im przypominać o pomocy CIA. W pierwszej chwili wydało mi się to jasne. „W moim kraju obalono komunizm”, jak mnie przekonywał kiedyś w Londynie, nieżyjący już dziś K, uczestnik wydawniczego podziemia. „Świat się dowiedział, nic nie powiedział. Janek Wiśniewski padł” – czyli tylko my sami krwawiliśmy za wolność waszą i naszą… Poza tym istniała nachalna linia narracyjna prlowskiej propagandy, że „Kurwoń i Solikorność są utrzymankami si-aj-ej”, są na garnuszku zachodnich służb wywiadowczych, co delikatnie wyśmiewał Kelus w piosence „Hit o CIA”:
Gdy chcesz dostatnio sobie żyć,
Nie musisz zaraz szpiegiem być.
Dzisiaj wystarczy znacznie mniej.
Ułóż piosenkę, którą rząd
Wojskowy uzna za afront
I inspirację CIA.
Jednak z czasem dotarło do mnie, że niechęć może mieć także inne przyczyny, pod pewnymi względami bardziej dwuznaczne, ale jednocześnie o wyraźnym ideologicznym ostrzu. Łuczywo oskarżała CIA o „zdławienie ruchu wyzwoleńczego w Chile”, więc było jej niezręcznie brać pieniądze od ludzi, których uważała za antykomunistów (zresztą zupełnie niesłusznie, niestety! gdzież tam CIA do niecnego antykomunizmu), ponieważ z jej punktu widzenia, wszelkie przejawy antykomunizmu były obłożone anatemą.
Narracja Englisha ma dwa równoległe wątki: opór wewnątrz prlu, gdzie interesują go wyłącznie rozczarowani komuniści, oraz wysiłki CIA, by do tych rozczarowanych dotrzeć. Zaczęło się od wspomnianej na początku akcji balonikowej.
W sierpniu 1951 konwój jedenastu ciężarówek wyruszył z Monachium w kierunku granicy z csrs. 70 pracowników CIA wypuściło następnie dziesiątki balonów z napisem Svoboda – każdy niósł ulotki. Wiatry były sprzyjające, zgodnie z prognozą. Balony były dwóch typów, jedne miały tracić powoli gaz i łagodnie obniżać lot, aż do miękkiego lądowania, a drugie wznosić się do pułapu 30 tysięcy stóp i tam eksplodować. Operację pod kryptonimem „Wiatry Wolności” wymyślono w Free Europe Committee (Komitet Wolnej Europy). Pod tą nazwą kryła się agencja CIA do wojny psychologicznej z sowietami. Założona w 1949 roku, FEC miała „zmobilizować wschodnioeuropejskich emigrantów do walki”. Radio Free Europe było najsławniejszym efektem działania FEC. Fundusze CIA skrywane były za fasadową akcją, o podnoszącej na duchu nazwie, „Krucjata Wolności”, której przewodził młody Ronald Reagan.
W latach 51-57 akcja balonowa wyekspediowała pół miliona balonów i 300 milionów ulotek, a między lutym i majem 1955 (czyli na krótko przed „memoriałem” Mackiewicza), 260 tysięcy egzemplarzy Folwarku zwierzęcego Orwella.
Operacja wywołała furię po stronie komunistycznej, a mimo to nie była sukcesem. Propaganda była prostacka, metody dostarczenia zbyt przypadkowe, a balony okazały się autentycznym zagrożeniem dla lotnictwa. Próbowano zmieniać metody, wysyłano np. ulotki pod przypadkowe adresy z książek telefonicznych, bez lepszych rezultatów. Ale kiedy w ten sam sposób przesyłano książki, to niekiedy FEC otrzymywała anonimowe podziękowania lub prośbę o więcej przesyłek. Przeszłoby to bez echa, gdyby nie młody pracownik FEC, George Minden, o którym nigdy nie słyszałem, co wyznaję z zażenowaniem.
Urodzony w Bukareszcie, był synem Brytyjczyka i rumuńskiej arystokratki. Na krótko przed wojną, jako 18-latek, odziedziczył ogromne latyfundia w Rumunii, a wśród nich pola naftowe, jedne z największych w Europie. Uciekł na Zachód dopiero w 45 roku, z klejnotami zaszytymi w marynarce.
Minden rozumiał lepiej niż jego amerykańscy pracodawcy, że hasła propagandy nie trafiają do narodów ujarzmionych, gdyż operują niejako na tym samym poziomie, co propaganda sowiecka – ludność podbita była znieczulona na propagandę. Zaproponował w zamian „ofensywę wolnej, uczciwej myśli”, ponieważ „prawda jest zaraźliwa”. Powierzono mu akcję wysyłania książek za Żelazną Kurtynę, a w 1959 ufano już na tyle, że wyjawiono mu rolę CIA w programie. Nawiązał kontakty z wielkimi domami wydawniczymi oraz z emigracyjnymi organizacjami, głównie z polskiej emigracji, gdyż z prlu mieli największy odzew. Tak powstał Polonia Book Fund w Londynie, którego modus operandi było rozdawanie książek. W 1963 Andrzej Stypułkowski oddał ponoć 101 tysięcy książek w ręce 37 tysięcy prlowskich turystów, co kosztowało CIA 60 tysięcy funtów (nie potrafię powiedzieć czy w dzisiejszej walucie, czy ówczesnej). Można zaryzykować twierdzenie, że Minden działał dokładnie według planu wyłożonego w memorandum Józefa Mackiewicza. W latach 70. CIA poddana została kontroli Kongresu i fundusze na program książkowy wyszły na jaw. Stworzono wówczas International Literary Centre pod kierownictwem Mindena, które operowało „na odległość” od CIA.
Karnawał-podziemie-upadek
Sercem książki Englisha jest Solidarność. Kulminacyjnym momentem opowieści jest tzw. karnawał (czyli kilkanaście miesięcy lat 80-81), który wprowadzenie stanu wojennego przepoczwarzyło w podziemie. Działalność Chojeckiego i Łuczywo skoncentrowana była wokół tych dwóch okresów, co z kolei zdefiniowało operacje CIA. Sprzężenie zwrotne jest tu tyleż zaskakujące, co zdumiewające. English przedstawia to w taki sposób, że ogromna pomoc z Zachodu – jak dziś wiemy, dyrygowana przez CIA – zdeterminowała charakter obu tych okresów, na które swe piętno odcisnęli Helena Łuczywo, Mirosław Chojecki oraz trzecia postać, o której za chwilę.
Moja podstawowa wątpliwość co do obrazu przedstawionego przez Englisha, dotyczy rzekomej „centralizacji” opozycji (a później podziemia) w prlu. Domniemane istnienie „latających bibliotek” (na długo przed Korem) tworzy wrażenie organizacji, gdy w rzeczywistości ludzie po prostu pożyczali sobie wzajem książki przywiezione z Zachodu, ponieważ, jak to określił Mackiewicz, panował głód dobrej literatury. Tok narracji Englisha jest linearny: podziemie było kontynuacją Solidarności, a ta wywodziła się z Koru i wcześniej z rewizjonizmu. Przypuszczać należy, że taka bajka odpowiadała CIA: laicka lewica-charyzmatyczny Wałęsa-heroiczny opór narodu i komunizm pękł jak przekłuty balon. Rzecz w tym, że odpowiadała także – i odpowiada do dziś – czekistom. Nie ma więc żadnej siły zainteresowanej w przedstawieniu, jak było naprawdę.
W opowieści o podziemiu, która wydaje mi się najbardziej godną uwagi częścią książki, położenie nacisku na historię Tygodnika „Mazowsze” sugeruje istnienie hierarchicznych struktur kierowanych przez ukrywających się „przywódców związkowych”. English mówi np. że „Warszawskie Podziemie [z wielkich liter, a jakże] miało listę 300 mieszkań, służących jako skrzynki pocztowe, miejsca spotkań, magazyny” itd. Każdy składnik tego zdania jest godny pożałowania, zakwestionowania i wyśmiania. Nie było jednego podziemia w Warszawie, nie było listy mieszkań (istnienie takiej listy byłoby konspiracyjnym absurdem), a ja sam, który byłem nic nie znaczącym trybikiem w całej tej historii, zostawiałem wiadomości, spotykałem się, drukowałem, składałem książki w kilkudziesięciu mieszkaniach, więc było ich zapewne parę tysięcy, a nie 300.
Ta monolityczna wizja upraszcza opowiadanie Englisha i pozwala mu stworzyć obraz łatwy do przełknięcia dla zachodniego czytelnika; jednakże wówczas, z pewnością odpowiadał także mocodawcom z CIA, choć nigdy nie miał nic wspólnego z realiami. W rzeczywistości, podziemie lat osiemdziesiątych było archipelagiem wysp i wysepek, które nie miały żadnego kontaktu z mitycznym centrum, i nie miały prawie żadnych koneksji poza dystrybucją (kierowaną zasadami czarnego rynku, jak słusznie przewidywał Mackiewicz). Bujak nie wydawał żadnych rozporządzeń; działalność polityczna równała się – i ograniczała się do – działalności wydawniczej, a każda maleńka grupa publikowała takie książki, jakie chciała. Niebotyczne nakłady, o których pisze English, wydają mi się zupełnie komiczne i logistycznie nieprawdopodobne, ale może najbardziej znamienna jest refleksja Łuczywo, że sprzedawano Mazowsze, ponieważ „ludzie nie ceniliby pism darmowych”. Tak nie było. Bibułę na ogół rozdawano, co najwyżej, biorąc „co łaska”. Natomiast książki sprzedawaliśmy bez rabatu, ponieważ walczyliśmy z komunizmem, i wydawało nam się wówczas, jak głupkom, że praca dla zysku jest antykomunistyczna sama przez się. Był to tego samego rodzaju ciąg myślowy, który nakazywał widzieć w pędzeniu bimbru przejaw antykomunizmu, bo to obalało monopol państwowy… W podziemnych wydawnictwach zarabiało się pieniądze, choć jestem gotów uwierzyć, że redaktorzy Tygodnika „Mazowsze” nie musieli zarabiać na życie, nie musieli starać się o twardą gotówkę, dostawali bowiem pieniądze od CIA – jak mówi Łuczywo: „niesamowite, niewiarygodne ilości pieniędzy”…
Mazowsze było rzadko czytane i traktowane z mieszanką szacunku i lekceważenia. Nie było nigdy źródłem wiadomości, bo te pochodziły z radia, a na brak opinii w podziemiu nie narzekano. Niestety opinie wyrażane w Mazowszu uderzały swą mdłą deklaratywnością i pustosłowiem (Joanna Szczęsna trafnie to charakteryzuje: „musieliśmy dać znać, że żyjemy”). Generalnie, wzruszano ramionami na produkcję Heleny Łuczywo, w odczuciu, że „piszą, co muszą pisać”. Mazowsze nie było nawet najstarszym tygodnikiem podziemnym w Regionie Mazowsze… tygodnik Wiadomości (podziemna kontynuacja Wiadomości Dnia) wychodził już od 15 grudnia 1981, ale takie drobiazgi nie mącą sumienia Englisha.
O stosunku do produkcyjniaków w rodzaju Mazowsza w owych czasach pod ziemią – mam oczywiście na myśli wyłącznie Warszawę, ale English także rzadko mówi o innych miastach – najlepiej świadczy terminologia: początkowo nazywano je bibułą, ale z czasem wyparło bibułę pogardliwe określenie – kwity (słyszę jednak, że poza Warszawą, traktowano te kwity z odpowiednim nabożeństwem). Jedyne, co naprawdę miało znaczenie w podziemiu, to książki – dobrze się więc składa, że teza pracy Englisha brzmi: wydawanie książek obaliło komunizm. Za motto przyjął bowiem słowa Michnika, że to książki zwyciężyły i im należałoby wystawić pomnik. Osobiście sądzę, że zwyciężyła prowokacja i pomnika wystawiać jej nie należy, ale pozostaje historycznym faktem, że działalność podziemna była w pierwszym rzędzie działalnością wydawniczą, niezależnie od jej wyników. I tu dopiero praca Englisha staje się ciekawa.
QRBERETTA
Trzecim bohaterem książki jest Jerzy Giedroyc (którego nazwisko w owych czasach pisywało się Giedroyć). English podkreśla, że krótko po wojnie Giedroyc-Giedroyć musiał się wynieść z Włoch, bo tam rządzili czekiści, i osiadł w Paryżu, gdzie ton nadawali Sartre i Genet, wpatrując się w Stalina jak w słońce. W 1949 redaktor pożalił się Wańkowiczowi, że jeśli nie znajdzie 14 tysięcy dolarów, to zbankrutuje. Czapski szukał funduszy w Stanach i tam trafił do Josselsona, który zaproponował mu finansowanie na takich samych zasadach, na jakich później powstał sławny miesięcznik Encounter. Wedle Giedroycia, do niczego nie doszło, bo Polacy domagali się całkowitej niezależności wydawniczej.
Josselson był jednym z tych nielicznych, niemal anonimowych agentów CIA, o nieposzlakowanej antybolszewickiej proweniencji. Urodzony w Dorpacie, w imperium rosyjskim, spędził młodość w Niemczech. Mówił czterema językami i był oficerem wywiadu prawie z urodzenia. Z ramienia CIA stworzył Congress for Cultural Freedom (Kongres Wolności Kultury), który finansował następnie antykomunistyczne pisma na pięciu kontynentach. Próżno wszakże szukać Kultury na liście tych pism. W 1951 roku odbyły się tajemnicze rozmowy między Giedroyciem i CIA. Redaktor otrzymał kryptonim QRBERETTA i 10 tysięcy dolarów rocznie. W zamian miał rozwinąć szmugiel książek do prlu. Wedle historyka CIA, Benjamina Fischera, umowa z Giedroyciem była autentycznym początkiem akcji wydawniczej CIA. Agencja musiała być zadowolona ze swego współpracownika, gdyż roczne stypendium wzrosło do 60 tysięcy dolarów w połowie lat 60. W 1977, gdy budżet CIA okrojono, BERETTA otrzymał 115 tysięcy. (QR było regionalnym kodem dla prlu.) Z nielicznych odtajnionych dokumentów wynika, że BERETTA miał dobrą reputację w agencji, ale niewiele więcej.
Na polskim stoisku na targach książki w Frankfurcie w 1981 roku, wystawiano książki sześciu oficyn emigracyjnych: Polonia należała bezpośrednio do CIA, Instytut Literacki prowadzony był przez BERETTA, a PFK, Libella, Aneks i Odnowa, należały do sieci ILC Mindena – taki obraz maluje English.
Zanim wprowadzono stan wojenny – a panie Łuczywo, Szczęsna i Bikont, poczęły dawać znaki życia – Mirosław Chojecki stał się ogniskiem nowej akcji CIA. Sprowadzono go do Stanów, gdzie mógł rozmawiać z Nowakiem, Brzezińskim i Pipesem, ale zdaje się nie zrobił najlepszego wrażenia na Billu Casey’m, szefie CIA, bo ten niestety nie mówił po polsku. Chojecki malował obraz potęgi Solidarności, która w praktyce już obaliła komunizm, a tylko samoograniczała się dla przyzwoitości. Rozwijał plany publikacji w prlowskich drukarniach za amerykańskie pieniądze. CIA wiedziało na długo przed grudniem 1981 – z wielu źródeł, a m. in. od Kuklińskiego – że Jaruzelski przygotowuje stan wojenny. Mimo to, administracja Reagana była zaskoczona sprawnym przeprowadzeniem operacji 13 grudnia. Pipes przypisywał później winę za przecenienie Solidarności – Chojeckiemu.
Nic dziwnego, że Chojecki nie chciał pozostać w Stanach i wrócił do Francji, ponieważ, zdaniem Englisha, Polacy dzielą z Francuzami „wiarę katolicką i romantyczną tradycję, nakazującą walczyć z tyranią niezależnie od kosztów”. Sądzę, że jest tak zwłaszcza wówczas, gdy wszelkie koszta pokrywane są przez CIA.
Po wielomiesięcznych wahaniach, 4 listopada 1982, Reagan autoryzował tajną operację CIA w prlu, pod kryptonimem QRHELPFUL. Budżet był skromny, jak na CIA – 2 miliony dolarów. Aż 600 tysięcy przeznaczone być miało na sprzęt komunikacyjny, 300 tysięcy na sprzęt i materiały drukarskie, a pół miliona dla Solidarności na Zachodzie. W rzeczywistości, w roku 1983 wydano zaledwie półtora miliona.
Wspomniany już Benjamin Fischer, pozostaje do dziś jedynym historykiem, który miał dostęp do tajnych dokumentów operacji QRHELPFUL i napisał książkę na temat akcji CIA w prlu, ale ta książka, podobnie jak jej archiwalna baza, pozostaje nadal nieujawniona. W rozmowie z Englishem, Fischer wyraził zdziwienie, że CIA przyjęło „polskie zasady” w ramach tej operacji. Obarczeni historią komunistycznej infiltracji, wtyczek, kretów i konfidentów, Polacy odmówili zdawania sprawy, jak wydawane są pieniądze, jakie konkretne kroki są przedsięwzięte, i amerykańska strona zaakceptowała „na wiarę”, że ludzie „robią z ich pieniędzmi, co powinni robić”. W doświadczeniu Fischera było to niespotykane. Wydaje się jednak, że należy przyznać rację Chojeckiemu (kryptonim QRGUIDE), Giedroyciowi i ich konspiracyjnym intuicjom: polska emigracja, nie tylko ta solidarnościowa, przesiąknięta była donosicielami i sowieckimi agentami, ale co być może ważniejsze, nie mogli przecież ufać także CIA, tak głęboko spenetrowanej przez czekistów. Zasady konspiracji są takie same w każdych warunkach, im mniej ludzi wie, tym lepiej; im mniej wie każdy z osobna, tym bezpieczniej.
Reszta opowieści Englisha jest bardzo ciekawa, traktuje o przebiegłych metodach szmuglu, o mrożących krew w żyłach wpadkach, o prowokacji i zdradzie – tu bardzo interesująca postać zawodowego przemytnika, Jana Ostrzewskiego, który okazał się agentem ubecji – o głupocie i heroizmie, o odwadze i tchórzostwie, jak to w polskich powiastkach, ale wszystko to wykracza poza moje zainteresowania.
Może z jednym wyjątkiem. Kiedy Mirosław Chojecki miał powrócić w 1989 roku do Warszawy, to otrzymał, wedle Englisha, „»list żelazny« od ministra sprawiedliwości, Lecha Kaczyńskiego” (w rzeczywistości ministrem sprawiedliwości w rządzie Mazowieckiego był Bentkowski). Na wszelki wypadek, podano mu także numer telefonu, gdyby mimo gwarancji, napotkał na trudności na Okęciu. Został oczywiście aresztowany na lotnisku, zatem poprosił, by zadzwoniono na podany numer. Była to bezpośrednia linia do Kiszczaka – i tak wpuszczono Chojeckiego, kryptonim QRGUIDE, z honorami do Warszawy. Gdzie tu się kończy CIA, a zaczyna kgb?
***
Czy było coś nagannego w operacji QRHELPFUL? W moim głębokim przekonaniu, w samym założeniu nie było nic zdrożnego. Józef Mackiewicz był zdania, że dla zwalczenia zarazy komunistycznej należy używać wszelkich dostępnych środków. Gdyby Amerykanie zechcieli wspomóc Polaków w wyzwoleniu ich ojczyzny, to byłoby szaleństwem nie przyjąć takiego wsparcia. Rzecz w tym, że pieniądze QRHELPFUL były przeznaczone wyłącznie dla Michników i Kuroniów, dla Heleny Łuczywo, studentki profesora Brusa, i nie miały obalić komunizmu. Giedroyć tak dalece obawiał się, jak przyjęte byłyby jego źródła finansowania, że w dokumencie z marca 1982, radził odbiorcom jego „stypendiów”, by zastrzegali się, że „nie wiedzą nic o ekonomicznej stronie” interesów. Taka postawa pozostała do dziś naturalnym stanowiskiem zainteresowanych: nic o tym nie wiedzieliśmy. O ile wówczas można było się tłumaczyć konspiracją, to czy dziś nie ma w tym najniższego gatunku hipokryzji?
BERETTA udzielał szczodrze stypendiów i hojnie rozdawał nagrody (co się bardzo nie podobało Mindenowi). Np. w 1981 roku ogłosił Nagrodę im. Zygmunta Hertza dla pisarza emigracyjnego, który znajdował się w wyjątkowo trudnej sytuacji materialnej, dla Józefa Mackiewicza. I taką opatrzył ją laudacją:
Powieściopisarz, nowelista, publicysta. Odsuńmy na bok publicystykę, którą eufemistycznie określić można jako popis niepoczytalności przystrajającej się w piórka „czystego i niezłomnego antykomunizmu”, ale Mackiewicz wybitny powieścio pisarz i nowelista ma na emigracji pozycję dość osobliwą.
BERETTA sumitował się później, że wydawało mu się niezbędne podkreślenie, iż nie zgadzał się z publicystyką Mackiewicza, jakkolwiek niezręcznie to wyszło. Niezbędne, z jakich przyczyn właściwie? Czyżby dla zachowania absolutnej niezależności redaktorskiej, na której tak mu zależało? Zachował zaiste olimpijską niezależność wyniosłej pogardy wobec niezłomnego pisarza, który nie mógł liczyć na dolarowe stypendia, ponieważ trzymał się prawdy i odrzucał propagandowe mrzonki; odrzucał fikcję, która jednała koncesjonowaną opozycję z emigracją, rewizjonistów z ubekami, a wszystko przy cichym poparciu CIA i kgb.
Zaiste, gdy chcesz dostatnio sobie żyć, nie musisz zaraz szpiegiem być…
Prześlij znajomemu
Panie Michale,
jak zwykle, bardzo ciekawy artykuł, wiele informacji.
Czy wie Pan może w jakiej wersji językowej wysłano te 260 tys. Folwarku zwierzęcego. Jeśli w oryginale, to było raczej strzelanie kulą w płot, znajomość języka angielskiego chyba nie była aż tak powszechna w tych czasach. No i dokąd miały trafić spod granicy cssr, bo gdzie wylądowały tego zapewne nikt nie wie. Jak poszukałem, pierwsze polskie tłumaczenie ukazało się w Londynie w 1947 r. przez wydawnictwo Światopol, nie wiem jak z czeskim (czechosłowackim) tłumaczeniem Nawet jak dobrze poszukać to chyba nadal można kupić te egzemplarze, choć trochę drogo.
Drogi Panie Przemku,
English nie jest bardzo ścisły. Fakt, o który Pan pyta, podany jest w następujący sposób:
One of their late operations, which ran between February and May 1955, carried 260,000 copies of Orwell’s political fable „Animal Farm”, specially printed on lightweight paper.
Z mglistego kontekstu wynika, że te tysiące kopii były w różnych językach, ale muszę podkreślić, że nie jest to powiedziane wprost. Zależnie od kierunku wiatru, wysyłano balony ku Czechom, Węgrom, Słowacji i Polsce, domyślam się zatem, że były w tych językach. Gdzie lądowały, można było przewidywać – i to ze zdumiewającą ścisłością – ale nie determinować. Generalnie, byli zadowoleni z technicznej strony operacji.
Na pewno nie wysyłano książek w takich ilościach w oryginale, bo to byłoby śmieszne. Nie mogę jednak wykluczyć, że posyłano także przekłady niemieckie lub rosyjskie, a to ze względu na dobrą znajomość niemieckiego w Bohemii i na chęć trafienia do komunistów. Niestety nie sposób rozstrzygnąć takich kwestii na podstawie lektury Englisha, choć nie wątpię, że można znaleźć więcej na temat działalności FEC (i akcji balonowej) w sieci.
Dopiero akta o wiele późniejszej akcji QRHELPFUL pozostają utajnione.
Panie Michale,
To bardzo ciekawa historia „akcji balonowej”. Przepraszam za pewną nieskładność tekstu.
Trochę poszukałem i mam zupełnie różne dane. Raz 800 tys. balonów, raz 800 tys. ulotek.
Co ciekawe wydawnictwo RWE wydało Folwark zwierzęcy dopiero w 1956, no może jeszcze wtedy balony latały.
Jak poniżej, była też wersja „czerwona” na cienkim papierze, może o tym pisze English, no ale podaje rok 1955.
Zastanawia mnie też nakład 260 tys. egzemplarzy. Waga i balony, co są w stanie unieść. Może p.Jacek jako specjalista się wypowie (przepraszam za wywołanie do tablicy).
Znalazłem też na stronie jednego z antykwariatów fragment listu syna tłumaczki p. Teresy Jeleńskiej do J. Iwaszkiewicza.
„Pierwsze polskie wydanie w tłumaczeniu Teresy Jeleńskiej ukazało się w Londynie (Wydawnictwo Światowego Związku Polaków z Zagranicy, Światpol) w r. 1947 pod tytułem „Zwierzecy folwark” (na stronie tytułowej, z literą „e” zamiast „ę”). Atoli na okładce tytuł zapisany jest już w wersji stosowanej w większości przyszłych wydań: „Folwark zwierzęcy”.
Drugie polskie wydanie pochodzi z r. 1956 – to wydawnictwo specjalne „Wolnej Europy”, za zgodą Światowego Związku Polaków z Zagranicy, pojawia się w dwóch wersjach: z okładką czerwoną bądź żółtą, przy czym wersja „czerwona” legitymuje się gorszą jakością papieru (p. cienki, prześwitujący).
Z wydaniem tym wiąże się ciekawa, zakulisowa, literacka historia:
Jeszcze przed powstaniem RWE, już od poł. 1951 r., Amerykanie wysyłali nad Europę Wsch. balony z ulotkami i broszurami propagandowymi. Od 1955 r. „wojna balonowa” objęła także Polskę. W wyniku akcji „Spotlight” („Reflektor” – nawiązanie do nazwiska słynnego komunisty – uciekiniera, Józefa Światły) nad Polską wypuszczono 800 tysięcy balonów z podczepionymi broszurami „Za kulisami partii i bezpieki”. Potem wysyłano także inne materiały: wydane w Monachium biuletyny „Wolna Europa”, tajny referat Chruszczowa wygłoszony na XX zjeździe Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, wyznanie „Wybrałem prawdę” innego uciekiniera z PRL – Seweryna Bialera, tudzież niedostępne w kraju polskie wydanie „Folwarku zwierzęcego” Orwella…
W tym kontekście o wydaniu „Wolnej Europy” z 1956 r. wypowiada się Konstanty A. Jeleński w liście do Jarosława Iwaszkiewicza: „[Mama] Jest bardzo niezadowolona, bo bez jej pozwolenia Free Europe pod jej nazwiskiem wydało tłumaczenie Animal Farm Orwella na zrzuty do Polski. Tłumaczenie, które zrobiła w r. 1945 w Londynie i wydała w Światpolu. Ja też jestem wściekły. Co to za sens teraz zrzucać Orwella do Polski? A przytem Mama chciała może na przyszłą wiosnę pojechać z wizytą do Polski, i zaprosiła właśnie do Rzymu ciocię Magdzię Skarżyńską. Dowiaduję się w dodatku, że radio Kraj mówiło o tym i to w związku ze mną — że nie wiedzą czy to matka, czy ciotka p. Jeleńskiego, niezależnego pisarza z „Kultury” za ciężkie dolary tłumaczy Orwella dla Free Europe na zrzuty. Biedna Mama… widziała z tego 30 funtów dwanaście lat temu…”
Jednak akcja musiała zrobić duże wrażenie, skoro tak poczytny w tym czasie Przekrój no i taki świetny grafik takie coś zrobili. (Przy okazji przypomniał mi się Kryzys, Brygada i Tilt)
https://przekroj.pl/archiwum/artykuly/18831
Panie Przemku,
Jeden balon niósł tysiące ulotek, ale jak wiemy, niekiedy niosły także broszury lub książki, więc pół miliona balonów i 300 milionów ulotek wydaje mi się zrozumiałe.
Radio Free Europe było agencją Free Europe Committee, a nie na odwrót.
Jak pisałem powyżej, balony były dwóch typów. Jedne traciły powoli powietrze i lądowały łagodnie, a inne (przezwane ‚goomies’ czyli gumowe balony) wznosiły się na wysoki pułap, gdzie wiatry były silniejsze i stałe, i pękały na wysokości 30 tysięcy stóp, skąd rozsypywały ulotki nad rozległym terenem. To te właśnie były skierowane do prlu, bo musiały pokonać większy dystans. Pozwolę sobie zacytować fragment z artykułu o węgierskim powstaniu, choć nie wypada:
„Każdy balon miał około metra średnicy i niósł do 3 tysięcy ulotek. CIA używała skomplikowanej, ale skutecznej metody wypełniania pojemników z ulotkami odpowiednio dobraną ilością suchego lodu, który wyparowuje w przewidywalnym czasie. Znając prędkość sprzyjających wiatrów, można w ten sposób było wyliczyć moment, w którym ulotki wysypią się z pojemnika.”
O akcji Spotlight też tam była mowa.
No, ale biedna pani Jeleńska, rzeczywiście. Chciała się wybrać do prlowskiej ojczyzny, pod bolszewicką okupację, a tu jej si-aj-ej takiego psikusa wycięło. Aż synalek musiał się poskarżyć tow. Iwaszkiewiczowi. Ileż się ludzie nacierpieli, tego nigdy nie będziemy wiedzieli do końca. Serce Iwaszkiewiczowi krwawiło w dworku w Stawiskach, a Jeleński lał rzewne łzy nad rozlanym Chateau Petrus.
Michał,
Przekonujesz, że peerelowscy pisarze nie bywali karani zakazem druku za „stawianie się”. Nie wydaje mi się to słuszne. Owszem byli, na co jest wiele przykładów. Kisiel stawiał się już w l. 40., a nie był człowiekiem odważnym ponad miarę, raczej przeciwnie. Zresztą, o ile dobrze pamiętam, był narażony bardziej na cenzurę ze strony arcybiskupiej kurii aniżeli ube. W przeciwieństwie do piszących współcześnie w Londynie i Nowym Jorku, na ogół wiedział, mniej więcej, kto stoi za zakazem druku jego felietonów.
Nie czytałem książki Englisha, nie miałem jej w rękach. Zastanawiam się, czy, a jeżeli tak, to w jaki sposób, dokumentuje stosownymi przypisami bzdury, które zdarza mu się wypisywać, na przykład na temat listy 300 mieszkań, przeznaczonych na cele konspiracyjne w Podziemnej Warszawie? Zakładam, że z palca tego nie wyssał, więc skąd to zaczerpnął, kto mu to podrzucił? Słusznie przekonujesz, że podziemie nie było jednorodne. Choć nie było także zantagonizowane w tym stopniu, w jakim być powinno, biorąc pod uwagę błądzące po jego korytarzach skrajnie przeciwstawne idee. Ale z pewnością nie przypominało monopartii, wypełnionej skoszarowanymi rewizjonistami.
Pipes, jak piszesz, przypisywał winę za przecenienie Solidarności Chojeckiemu. Może i tak uczynił, ale nie miał racji. Z pewnością nie jeden Chojecki przekonywał Amerykanów o potędze S. Reagan wiedział od Kuklińskiego o przygotowaniach do stanu wojennego. To przekonujące, bo Kukliński od początku uczestniczył w tym procederze. Ale… z jakiego powodu, przy okazji, nie przekazał Amerykanom informacji o prowokacyjnym charakterze „Sierpnia”, „Solidarności”, „Bolka”? Nie miał stosownej wiedzy, bo co…? Pracował w innym dziale? – Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to jakoś szczególnie interesowało, ale ta dysfunkcja super-agenta Kuklińskiego zdaje mi się znamienna.
Ciekawi mnie kwestia amerykańskich pieniędzy dla Giedroycia, ściśle dla jego poczynań wydawniczych. Wielokrotnie czytałem, że Giedroyc musiał dostawać pieniądze od Amerykanów, ale nigdy nie zetknąłem się z dowodem. English podaje szczegóły. Zdaje się jednak sugerować (a Ty podzielasz jego punkt widzenia), że Giedroyc miał całkowicie wolną rękę, jeżeli chodzi o dobór autorów, tytułów, profilu „ideowego”. Chętnie wierzę, ale… jak rozumiem, dysponentem środków był rzetelny antykomunista George Minden. Nie przeszkadzało mu, co od października 1956 roku, przez kolejne dekady, wyczyniał redaktor Kultury?
I na koniec, laudacja Giedroycia, w związku z nagrodą dla JM. Za tekstem stoi chyba Herling, który darzył Mackiewicza żarliwą nienawiścią, ale ważniejsze w tym przypadku, kto tekst opublikował. Przyjmuję, że Giedroyciowi istotnie mogło bardzo zależeć na tym, aby odciąć się od Mackiewiczowskiego antykomunizmu, a może nawet – ośmieszyć. Niezależny (czy ciut jednak od kogoś zależny), wciąż przecież stawiał na ewolucję.
Darku drogi,
Odpowiem obszerniej wieczorem, ale nie wiem kiedy dokładniej. Na razie wyrażę tylko zdziwienie, nie po raz pierwszy, z jakiego powodu co-po-niektórzy czują się zobowiązani bronić Kisielewskiego, a napadać np. na Przyborę (pod Przyborę można podstawić innych prlowskich tuzów).
Jeremi Przybora był członkiem kompartii, ale zachował jasną wizję tego, co się wokół niego działo. Jego członkostwo w polskim związku piłki ręcznej było hańbiące, jego twórczość służyła partii, bo tworzyła obraz prlu jako „normalnego państwa”, w którym można było sobie drwić, jak się na Marsie ustosunkują do człowieka, gdy w ankiecie personalnej wpisze „były Ziemianin”. Ale jego twórczość pozostaje mimo to na najwyższym poziomie.
Kisielewskiego nie znam i znać nie chcę. Nie wątpię, że się stawiał, skoro Ty tak mówisz. Ale całe to stawianie się jest nic niewarte wobec jego dyspozycyjności. Atakował Mackiewicza w Kulturze, jak mu kazano. A jeżeli nie kazano, to zasugerowano. A jeżeli nawet nie sugerowano, tylko on tak sam z siebie obsnarował emigranta? Czy w takim razie wykonywał brudną robotę z własnej nieprzymuszonej woli?! Gratuluję wyboru przykłądu „stawiania się”.
Nie rozumiem zupełnie, co masz na myśli, pisząc, że wiedział, kto stoi za zakazami, co jakoś usprawiedliwia prl. Czy człowiek zakazany (cancelled) w Londynie lub Nowym Jorku, nie wie, kto stoi za zakazem? Czyżby to była jakaś anonimowa koteria? Zresztą ci ludzie w większości – nie wszyscy, ale większość – znajdują miejsce do publikacji. To są jeszcze nadal wolne kraje. Coraz mniej wolne, ale jednak.
Ty natomiast zdajesz się mówić, że prl w latach 40. i 50., to był raj, bo Wielki Kisiel się stawiał, mimo że „był narażony na cenzurę”.
Michał,
Nie wiem, skąd to Twoje upodobanie do nadinterpretowania wypowiedzi innych osób. Raczyłeś napisać, że w peerelu nikt się nie stawiał, co jest niezgodne ze stanem faktycznym. Uznałem, że to nie powinno przejść bez komentarza, dlatego podałem przykład człowieka, który uprawiał ten proceder bodaj najdłużej spośród wszystkich peerelowskich „stawiaczy”.
Formułujesz zarzut, że nie był rycerzem be skazy? Ależ?! Czy mogłoby być inaczej, skoro działał od wewnątrz totalitarnego monstrum? Taki ktoś, z definicji, musi mieć duszę unurzaną w… piekielnej smole. Musi mieć także nieźle wymieszane w głowie. Kisielewski jest tu cennym przykładem oddziaływania komunizmu na człowieka nie całkiem spętanego przez system.
Przekonany jestem, że tego rodzaju przypadki należy gruntownie studiować (choć nie ma komu tego robić).
Anonimowa koteria? Wyborne sformułowanie, trafiające w punkt. Bo czy można z należytą precyzją określić, kto stoi za pełzającą bolszewizacją życia publicznego na Zachodzie? Sam nie potrafię, ale z chęcią oddam pałeczkę Tobie.
Przyszło w końcu stopniować zachodnie wolności polityczne, ale dokądże ta droga prowadzi?
Upodobań ci u nas dostatek, ale upodobanie do nadinterpretacji?? Nigdy. Używając Twojej logiki, nadinterpretacją – i to pierwszą w szeregu! – byłoby twierdzenie, że postawa Stefana Kisielewskiego w latach 40. była jakimś „stawianiem się”. Jednak moja główna wątpliwość odnosi się do samego określenia – „nadinterpretacja”. Co to właściwie ma znaczyć? Jeżeli powiesz „Michał bredzi”, to czy wówczas nadinterpretujesz? Podinterpretujesz? Czy może po prostu interpretujesz moje słowa? W którym momencie interpretacja staje się NADinterpretacją?
Rzecz jasna, fakt, że nie rozumiem różnicy, dałby się łatwo wytłumaczyć moimi intelektualnymi niedostatkami, ale ja nawet nie wyczuwam różnicy. Czy Święci Pańscy nadinterpretowali Ewangelię? Czy Ojcowie Kościoła nadinterpretowali Pismo? Czy żydowscy uczeni nadinterpretują hebrajską Biblię? Zmierzam do tego, że określenie „nadinterpetacja” zawiera w sobie sugestię, jakoby ten kto je wypowiada, znał granicę interpretacji, poza którą interpretacja staje się NAD, staje się czymś niedopuszczalnym. Nie widzę, w jaki sposób można taką granicę wyznaczyć.
Będąc wielkim erudytą, odpowiesz może, że Święty Augustyn wyznaczył taką granicę, mówiąc, iż każda interpretacja jest dopuszczalna tak długo, jak jest niesprzeczna z tekstem. Tylko że Augustyn nie mówił nic o NADinterpretacji. Interpretacja niezgodna z tekstem jest po prostu błędem.
Nigdy w życiu nie nazwałem nikogo rycerzem bez skazy (posypię głowę popiołem, jeśli okaże się to nieprawdą). Ale Kisiel?? Zwykły poputczik, jakich wielu. Nigdy by mi przez myśl nie przeszło, że będę debatował na temat stopnia poputniczestwa Kisiela z Dariuszem Rohnka. Mam nadzieję, że nie rozumiesz tego w taki sposób, że mam coś przeciwko Twoim studiom nad Stefanem Kisielewskim. Nigdy w życiu. Niech Ci czerwona gwiazdka przyświeca w Twoich zbożnych badaniach. I niech się strzeże niecna arcybiskupia kuria, która gnębiła biednego Kisiela bardziej niż ubecja.
Darek,
A teraz co do meritum Twego komentarza z 7:28.
Czy English wysysał z palca, czy skądinąd, a także czy w ogóle wysysał, tego nie wiem, co nie oznacza oczywiście, żeby nie „dokumentował przypisami”, jak się domagasz. Zaczerpnął – co za śliczne słowo! – z rozmów z członkami prlowskiego podziemia.
Czy podziemie był „zantagonizowane”? Założę, że masz na myśli dyskurs wewnętrzny, a nie osobiste antagonizmy. Jeśli tak, to tego rodzaju dysputy istniały wewnątrz podziemia, często bez antagonizmów, a niekiedy z nimi. Kwestionowałbym natomiast, czy Tygodnik Mazowsze, który English widzi jako centrum podziemia, brał w takich dyskusjach udział. Moim zdaniem nie brał, ponieważ – niemal z definicji – tego rodzaju debaty kwestionowałyby rzekomo bezdyskusyjną dominację owego mitycznego centrum. Jeśli mam rację, to książka Englisha jest częścią tej mitologii. Co rzekłszy, rzadko czytywałem Mazowsze. Wydawało mi się nudne jak flaki z olejem.
Co do Pipesa i „wiedzy” CIA, określiłbym to ciut inaczej. Chojecki był na miejscu I dotarł do najważniejszych osób, nic więc dziwnego, że to jego właśnie obarczono odpowiedzialnością za przecenienie Solidarności. Ale masz oczywiście rację, że nie on jeden był winien.
To nie English sugeruje wolną rękę Giedroycia, ale raczej rzadkie dokumenty, które jakoś przeszły blokadę. Potwierdza swobodę Giedroycia także Fischer, który poznał wszystkie dokumenty, ale nie wolno mu o tym mówić w szczegółach.
Minden nie by dysponentem środków przynależnych Gidroyciowi. Co więcej, jak chyba wspomniałem w tekście, Minden składał zażalenia do CIA na temat tego, jak Giedroyć dysponował tymi funduszami.
Autorem laudacji był Herling – nie chyba, ale na pewno. Nie zmienia to w niczym odpowiedzialności Giedroycia. Kto (niejako „fizycznie”) napisał słowa, wydaje mi się bez znaczenia. Rację ma Wacław Lewandowski, gdy pisze, że „jeśli nawet chodziło o osobiste urazy, to na pewno nie tylko o nie”. Chodziło o meritum, o sponiewieranie wrogiej koncepcji politycznej.
Michał,
Czyli członkowie podziemia powiedzieli Englishowi o liście 300 nielegalnych mieszkań? Musiał chyba źle zrozumieć informatorów. Nie bardzo chce mi się wierzyć, żeby ktoś podsunął mu konkretnie taką informację.
Oczywiście, istniał, jak go nazywasz – dyskurs, ale w połączeniu z gestem wzajemnego poklepywania się po plecach, bo – wszak – wszyscy walczymy z komuną, czyż nie? W 89 spory nieco się zaostrzyły, ale jednocześnie nastał czas klękania wobec okrągłostołowej koncesji, więc nic z tego wyjść nie mogło.
Również nie brałem do ręku Tygodnika…, ale nie mogę wykluczyć, że go kolportowałem. Nie pamiętam. Tyle tego było, a brało się wszystko, jak leci. Może nie należało? Trudno jest sobie odpowiedzieć po tylu latach. Na pewno brakowało wyobraźni.
Zadziwiające, że tak bardzo ufano jednemu człowiekowi (mam na myśli Chojeckiego). Ale tak to się pewnie odbyło, za sprawą zaraźliwego optymizmu, który wlewał się do uszu.
Zrozumiałem z tekstu, że Minden protestował przeciwko sposobowi, w jaki Giedroyc rozdawał pieniądze, gdzieś w okolicach początku lat 80. Skoro postanowił protestować wówczas, dlaczego nie zrobił tego w 1956, gdy G. otwarcie począł wspierać Wiesława?
Aha, Twój wywód na temat nadinterpretacji, wybacz, przemilczam.
Darek,
Wybaczam (wielkodusznie).
Nie sądzę, żeby Chojeckiemu ufano bardziej niż innym. To chyba było inaczej. Wydaje mi się, że na oskarżenia, że przecenił Solidarność, Pipes odpowiadał, że wszyscy byli pod wrażeniem Chojeckiego. Chojecki po prostu dotarł dalej niż inni w Waszyngtonie.
Czy należało robić rzeczy, które robiliśmy w tamtych latach? Pewnie nie, ale to łatwo powiedzieć z perspektywy czasu. Wówczas Mazowsze nie wydawało się wrogiem, byli przecież po tej samej stronie.
Co do szczegółów, postaram się znaleźć odpowiednie cytaty w książce i przytoczę Ci je verbatim.
Michał,
Ha, ha.
Cóż znaczy, że Pipes był pod wrażeniem Chojeckiego. To ciut aintelektualne. Nie powinien się tak tłumaczyć.
Nie jestem pewien, czy „Mazowsze nie wydawało się wrogiem”. Przynajmniej od połowy 1987 nawet do Poznania docierał drażniący swąd dogadywania się z komuchami. Problem polegał na familiarności środowiska. Patrzono krzywo na wszelkie przejawy stawiania kanciastych granic.
Darek,
Zajęło mi to zdumiewająco dużo casu, żeby znaleźć, gdzie jest wzmianka o Mindenie, składającym zażalenie na Giedroycia do CIA. Już, już myślałem, że mi się przywidziało, ale Pan Bóg się zlitował.
Przypis do strony 138 jest na s. 315. Mowa o tym, że Giedroyć rozdawał poważne sumy:
At one moment Minden, who had a sometimes spiky relationship with the Editor, complained to the CIA about the way he dispensed money, writing in his trip report in June 1982, „How can Giedroyc give prizes to the friends of Kultura out of the money he receives to help Poland?”
W odpowiedzi na Twoje pytanie: w 1956 roku nie istniała jeszcze operacja QRHELPFUL, więc Minden i Giedroyć działali osobno.
Fragment o 300 mieszkaniach w Warszawie jest na s. 128 i brzmi, jak następuje:
Eventually the Warsaw Underground would build up a roster of 300 apartments, to be used as post boxes, meeting rooms, storage units and workshops for parts of the print process.
Nie ma przypisu i źródła do tej konkretnie informacji, ale narracja na tej stronie pochodzi z wywiadu z Joanną Szczęsną z 2022 roku.
Na tej samej stronie jest także następujący fragment:
One home Szczęsna hid out in, had a near-complete set of Kultura, which her host stored on behalf of the Warsaw Flying Library.
Być może nie zdołałem przedstawić wystarczająco jaskrawo, jak bardzo English propaguje obraz jednego jedynego Podziemia, które składało się z triumwiratu Szczęsna-Bikont-Łuczywo i operowało WARSZAWSKĄ LATAJĄCĄ BIBLIOTEKĘ.
Miałam CIA latającą biblioteczkę, i żyłam CIA dostatnio…
Michał,
Dziękuję za niełatwe dotarcie do wypowiedzi, które przytaczasz. Zastrzeżenie Mindena, dotyczące poczynań bardziej chyba CIA aniżeli Giedroycia, zdaje się sugerować, że przynajmniej jeden człowiek zdawał sobie sprawę, że coś jest nie tak jak być powinno, że operacja pomocy ma zbyt jednostronny przebieg. Z fragmentu wynika, że nie darzył redaktora nadmiarem zaufania. Zakładam, że niewiele więcej wiadomo. Przed momentem przeczytałem nekrolog Mindena z 2006 roku, gdzie napisano, że nie zwykł opowiadać o swojej działalności. Napisano tam także, że wśród tytułów słanych do bloku, w ramach zapoznawania tamtejszych mieszkańców z owocami kultury zachodniej, przemycano m.in. Lolitę. Z całym szacunkiem dla wybitnego dzieła Nabokova, to dość egzotyczny pomysł, mimo wszystko.
Wracając do tematu, pieniądze szły do reformatorów, konstruktywnej – jak mawiano później – opozycji, w istocie do tych, co nie chcieli obalać komunizmu. To logiczne. Bo wszystkim (prawie) to w gruncie rzeczy pasowało. Nawet legendarny Reagan parał się głównie opowiadaniem dowcipów o Gorbim i bajaniem o gwiezdnych wojnach, zamiast zająć się „wyzwalaniem”. Dlatego pewnie tak bardzo wszyscy byli ukontentowani przebiegiem sierpnia 91. Obalono zło, nie naruszając strukturalnej istoty rzeczy.
Co do wypowiedzi p. Szczęsnej z 2022, zdaje mi się, że English mógł ją zinterpretować po swojemu, no bo jak to niby obalono komunizm… skoro nie było homogenicznej struktury obalaczy. Wydaje mi się, że Twoje przedstawienie nie ma słabych stron. Obnaża ideologiczne uwikłanie ludzi jak English. Dramat nie polega na tym, że ludzie jak on istnieją w przestrzeni publicznej, ale na tym, że ich narracja jest łykana jak ostrygi pod schłodzoną oleistą wódkę, zapijaną szampanem z truskawkami… przez cały polityczny establishment, zdeklarowanych konserwatystów nie wyłączając.
Na koniec, wstydliwa kwestia dostatniego życia. Niektórym lewakom, krypto- i jawno- bolszewikom to całkiem nie przeszkadza, inni odbierają sobie z nadmiaru mamony życie. Zabawne, że p. Łuczywo wspomniała o „niewiarygodnych” pieniądzach…, w istocie o skromnych, liczonych ledwie w tysiącach, dolarach. W zestawieniu z majątkiem wybiórczej gazetki i całego konglomeratu najróżniejszych szyldów od 89 począwszy to miedziaki były.
Hmm, nie bardzo rozumiem, dlaczego uważasz, że słowa Mindena odnoszą się bardziej do CIA niż do Giedroycia. Oczywiście widzę, że CIA musiała na to pozwalać, ale jednak w pierwszym rzędzie krytyka dotyczy postępowania Giedroycia.
Zakładasz słusznie, niewiele więcej wiadomo, bo dokumenty są zastrzeżone. Chciałbym jednak podkreślić coś, co może niewystarczająco uwypukliłem w tekście: CIA bezwzględnie ufała Giedroyciowi i miała o nim jak najlepszą opinię.
Nie wydaje mi się słuszne, że „English mógł zinterpretować po swojemu”. Pisałem o tym w tekście, że i mnie się początkowo zdawało, że może on po prostu źle zrozumiał, że może tak było mu wygodniej, bo obraz jest prostszy i jednolity. Jednak teraz jestem przekonany, że taki obraz mu podsunięto, więc odrzucał następnie to wszystko, co mogło ten obraz skomplikować.
Tysiące dolarów w Warszawie w latach 80. – a o tym mowa w tekście – to były ogromne pieniądze. Butelka wódki kosztowała mniej więcej dolara i ta cena utrzymywała się przy rosnącej inflacji złotówkowej i spadku złotówki na czarnej giełdzie. 100 zł za flaszkę i tyleż za dolara, a po paru latach 250 za flaszkę i za dolara też 250. W zabiedzonej Warszawie 1000 dolarów, to był majątek. To nie była niemiecka okupacja, kiedy warszawiacy we wszystko opływali. Nie wykluczam, że w Warthegau było zupełnie inaczej.
Oczywiście, że po 89 roku było inaczej. Ale o tym nie było mowy.
Michał,
Giedroyc miał bez wątpienia silną pozycję u Amerykanów. W listach do… (nie pamiętam w tej chwili do kogo), pisanych w latach 70. opowiadał jak to amerykańscy dziennikarze czy też „dziennikarze” odwiedzali go w drodze do wschodnioeuropejskich placówek, aby zasięgnąć informacji na temat stosunków w Moskwie np. Miał się i uchodził za wielkiego eksperta.
Bardzo ciekawe, co piszesz o „podsuniętym obrazie”. Zastanawiam się jak to określić. Czy „mazowiecka polityka historyczna” byłoby trafnym sformułowaniem?
Dobrze znałem wartość dolara w latach 80. Za 20-30 baksów można było skromnie przeżyć kilka tygodni. 1000 to był majątek, ale nadal kwota nie pozwalająca na nazbyt wiele, na przykład na stworzenie propagandowego molocha, z którym do czynienia mieli peerelczycy lat 90. Gdyby kabotyński szef agory nie ślizgnął się na Rywinie, kto wie, czy hossa nie trwałaby po dziś dzień. Ale… to rzeczywiście dygresja zbyt daleko idąca.