Europa się wędzi, niby łosoś królewski
W dymie gazów bojowych wbita na złoty hak,
Żre się kucharz francuski z szefem kuchni niemieckiej
Z ryby tak smakowitej co przyrządzić i jak.
Jacek Kaczmarski,
Epitafium dla Brunona Jasieńskiego
Europa, niby królewski łosoś, wędzi się ponownie. Tym razem wbita na złoty hak w kształcie €uro, w dymie bojowego Gazpromu. Europa ma niespożyte bogactwa, wielką kulturę i starożytne tradycje, więc uwędzenie ryby tak smakowitej zajmie jakiś czas (na szczęście dla „strażnika z twarzą Kałmuka”, Europejczycy sami rozrywać się będą na strzępy). Złoty hak €uro wbity w żywe ciało gospodarki europejskiej jest tylko znakiem większych rzeczy, znakiem brukselskiego sownarkomu, który uparcie niweluje i konsoliduje, prostuje ścieżki i banany, integruje i cementuje, stapia w jedność i ujednolica – by żądz moc móc wzmóc. Złoty hak jest przydatnym narzędziem, ale ani w połowie nie tak groźnym jak doktryna, niepodważalny dogmat związku socjalistycznych respublik europejskich, dogmat demokracji jako najwyższej wartości i praw człowieka jako świeckiej religii ludzkości.
€uro jest projektem tak absurdalnym z ekonomicznego punktu widzenia, że nie warto nawet przeprowadzać jego rzeczowej krytyki. Stworzenie jednolitego systemu finansowego, obejmującego państwa tak różnorodne jak Grecja i Niemcy, bądź Francja i Irlandia, jest równoznaczne z przyczepieniem zdezelowanej rykszy do wielotonowej ciężarówki, pędzącej po autostradzie. Pasażerom rykszy podoba się szybka jazda, a kierowca ciężarówki nie zauważy nawet, że ma pasażerów – ale wszystko jest pięknie tylko tak długo, jak ciężarówka porusza się gładko w kierunku pożądanym dla pasażerów rykszy. Nie ma oczywiście żadnego sposobu na wysiadkę albo zmianę kierunku. Nie można zatrzymać się na siusiu w lasku, ani pójść na pyfko; nie można dokonać naprawy rozpadającej się rykszy, można tylko pędzić w siną dal, aż nastąpi kraksa.
Jednak nie mają wcale racji ci krytycy €uro, którzy pokładają nadzieję w „niewidzialnej ręce” rynku jako samoregulującym się mechanizmie. Wedle owych optymistów rynek sam sobie poradzi z tym absurdem, tak jak z każdą socjalistyczną próbą zaprzeczenia rzeczywistości: You can’t buck the market, mawiała pani Thatcher. W moim przekonaniu, wolnorynkowi krytycy €uro nie doceniają iście leninowskiej woli politycznej, jaką brukselscy komisarze wraz z całą klasą polityczną współczesnej Europy, zainwestowali w swój ukochany projekt. Od ostatniego kwartału ubiegłego roku począwszy, rynki finansowe wyżej cenią niemieckie obligacje rządowe, niż greckie lub włoskie, co wydaje się na pierwszy rzut oka dość oczywiste i zrozumiałe, ale tylko do momentu, gdy zdamy sobie sprawę, że teoretyczną konsekwencją takich różnic powinna być zróżnicowana wartość „greckiego €uro” wobec „niemieckiego €uro”! Nic takiego się nie dzieje, ponieważ dziać się nie może. Jednak zanim napięcia stworzone przez wolne finansowe rynki mogłyby doprowadzić do rozpadu €uro, a tym samym do zdjęcia europejskiej gospodarki ze złotego haka, ukrócona zostanie wolność tych rynków.
Jaką bowiem wartość mieć może wolny rynek, stojący na straży swobodnego przepływu kapitału, jeśli cały świat poprzez usta socjalistycznych polityków, oskarża tenże wolny rynek o stworzenie najgorszego w dziejach kryzysu finansowego? W imię czego mieliby brukselscy komisarze poświęcić €uro na ołtarzu wolności, zamiast ukrócić wolność w imię obrony €uro? Nie ma więc żadnych szans na to, że królewski łosoś zsunie się jakoś ze złotego haka. A wisząc na haku, wędzić się będzie dalej w oparach demokratycznej doktryny. Demokracja, nie jest bowiem żadną wartością, a wyłącznie jednym z wielu możliwych systemów władzy. Co więcej, współczesne demokracje są bardzo mało demokratyczne, są wyłącznie zinstytucjonalizowaną metodą wyłonienia rządu spośród nielicznych akceptowalnych partii politycznych, gdy o akceptowalności decydują same partie, a nie wyborcy. Rządy manipulują elektoratem bez litości i władza wykonawcza całkowicie kontroluje legislaturę, podczas gdy sądy z najwyższym tylko trudem bronią swej niezawisłości (a i to nie wszędzie). Demokracja znakomicie nadawałaby się do podejmowania w miarę prostych decyzji w stosunkowo małych grupach społecznych, np. mieszkańcy danego miasta mogliby zdecydować, czy wolno palić papierosy w autobusach; albo grupa partnerów w kancelarii adwokackiej może zadecydować czy mają nosić krawaty w biurze. Jest ponurym paradoksem współczesnej Europy, że tego rodzaju trywialna demokracja jest zupełnie niedopuszczalna w ultra-demokratycznych państwach, gdzie elektorat ma prawo wybrać rząd, a rząd już wie lepiej, czego wyborcom potrzeba. Przykładem niech służy kara śmierci, której domaga się większość wyborców europejskich, wbrew preferencjom większości polityków europejskich.
Po co pytać nieoświeconych, czy życzą sobie dalszej integracji Euro Niuni, kiedy w zamian można dać im wybór pomiędzy dwiema partiami politycznymi, które obie pracować będą na rzecz coraz bliższego związku pomiędzy bratnimi krajami socjalistycznymi. (Nie, żebym ja osobiście chciał pytać nieoświeconych o cokolwiek, ich opinie są mi szczerze obojętne.) Warto jednak zaznaczyć, że alternatywa wobec wszech obejmującego entuzjazmu dla PanEuropy nie jest bardzo pociągająca. Wedle ojców wspólnoty europejskiej zacieranie różnic narodowych miało zmniejszyć tarcia pomiędzy państwami i uniemożliwić przyszłe wojny. Jednak od wielu lat jest już oczywiste, że doprowadzić musiało do przeciwnego rezultatu, do odrodzenia nacjonalizmów. I tak, poza nawiasem europejskiej demokratury podnoszą głowy i szczerzą się ohydnie, ugrupowania nacjonalistyczne, które prezentują się (z wielu względów niebezpodstawnie) jako jedyna siła polityczna przeciwna permanentnemu dążeniu do paneuropejskiej integracji.
Dylemat zaiste diaboliczny: z jednej strony, niwelatorzy z brukselskiego sownarkomu wraz z klasą polityczną Europy, która pod postacią bożka demokracji przemyca ścisłą integrację; a z drugiej, chamskie partykularyzmy narodowe, które nie bez powodu, używane są przez demokraturę jako straszak na wyborców. Bruksela prostuje ścieżki dla moskiewskiego mesjasza, ale nacjonalizm nie jest bolszewikom straszny, bo od Lenina nauczyli się jak wygrywać jeden egoizm narodowy przeciw drugiemu. Mamy tu niestety jak w soczewce, pozorną alternatywę zarysowaną przez Józefa Mackiewicza w Zwycięstwie prowokacji. Dokładnie ten sam tragiczny wybór, który opisywał w Nie trzeba głośno mówić, kiedy wobec strasznego ponadnarodowego zagrożenia armii czerwonej, „narody o których decydowano bez ich udziału i bez ich wiedzy, rozpoczęły między sobą krwawą walkę. O miedzę, o wykładnię historyczną, o teoretyczne pretensje do tego lub innego miasta. Rzuciły się sobie we włosy, targając niemiłosiernie i bez tego okrwawione głowy.”
Czy to właśnie nas czeka? Czy królewski łosoś będzie miał po raz kolejny rozprute podbrzusze? I popłynie „z głębi jam rodnych czarny kawior narodów politykom na stół”?
Wobec takiego zagrożenia, działalność sowieckiego Gazpromu jest doprawdy drobną irytacją. Niemniej jednak jest niezwykle pouczająca jako próbka sowieckich metod. Zacznijmy od faktów. Gazprom wyłonił się z chaosu lat 90. jako potęga. W 2003 roku, oprócz 27% światowych zasobów gazu (a także 8% zasobów ropy) Gazprom był w posiadaniu 20 sowchozów, 67 fabryk konserw, 31 mleczarń, był armatorem, bankierem i menadżerem funduszy, miał hotele i plaże, 24 gazety i 14 stacji telewizyjnych bądź radiowych. W ciągu ostatnich lat wiele z tych przedsięwzięć zamknięto bądź sprzedano, ale w 2006 roku Gazprom zatrudniał nadal 330 tysięcy ludzi, z czego niewiele ponad 120 tysięcy miało cokolwiek wspólnego z gazem. Firma jest sprawnie zorganizowana, zobowiązuje pracowników do lojalności, wynagradza ich znakomicie. Robotnicy na polach naftowych zarabiają świetnie, ale nie mają na co wydać pieniędzy, bo wszystko jest dostarczone: świeże pomidory, samochody, wódka i rozrywki. Kiedy mają dość bezustannej kontroli, ale także dość gotówki w kieszeni, wracają do swoich wiosek, gdzie rozpijają się, bo nie potrafią żyć. Po jakimś czasie wracają do Gazpromu. Jak każdy dobry homosos. Coś na kształt sowietyzacji przez gaz?
W koszmarnej książczynie niejakiego Kruczkowskiego pt. Kordian i cham, jest taki opis zamkniętej ekonomii. Pan Hrabia zatrudnia chłopów na swoim folwarku. Płaci im papierowymi banknotami, które sam drukuje i których nie uznaje nikt oprócz karczmarza i folwarcznego sklepiku. Sklepikarz i szynkarz (zapewne Żydzi, bo jakże inaczej w takich opowiastkach?), kupują towar od pana, płacąc za niego papierowymi banknotami, którymi on następnie opłaca folwarcznych roboli, i tak dalej, w koło Macieju. Chłopi są rzecz jasna zupełnie wolni, mogą nie pracować, mogą pójść gdzie indziej, jeśli im się nie podoba. – To jest model komunistycznej gospodarki. Tak właśnie postępuje Gazprom. Gaz jest tu narzędziem kontroli. Pieniądze są narzędziem kontroli, a Gazprom jest przyszłością komunizmu. Towarzysz Putin napisał był ponoć w akademickiej publikacji w 1999 roku, że trzeba zastosować kapitalistyczne metody w eksploracji naturalnych zasobów, by odbudować i wzmocnić potęgę państwa.
Gazprom kładzie rurociągi za zachodnie pieniądze, by uzależnić Europę od swych dostaw i nie być zależnym od kapryśnych „rządów” w krajach ościennych. Zachodni komentatorzy dostrzegli wreszcie, że Gazprom jest także narzędziem polityki zagranicznej Kremla, choć rzecz jasna nic się pod tym względem ostatnio nie zmieniło. Innymi słowy, produkcja i dostawy gazu są narzędziem w rękach polityków Gazpromu, a nie sama organizacja narzędziem w rękach Putina. Do kolektywnego przywództwa, które zawsze jest tak trudne do zidentyfikowania (kto naprawdę rządził Sowietami pod Breżniewem, a kto rządzi Chinami dziś?), należy zarówno gebista Putin, jak gazpromowiec Miedwiediew. Zarówno Gazprom, jak i cały ten ichni „kapitalizm”, są wyłącznie narzędziami polityki sowieckiej – i wewnętrznej, i zagranicznej – ale nikt nie zamierza wyciągnąć z tego jakichkolwiek wniosków, bo rzekomo „ludziom żyje się lepiej”… Jak to ładnie powiedział Lenin: „kapitaliści sprzedadzą nam sznur, na którym ich powiesimy”.
Kolejny kapitalista od sznura, Dmytro Firtasz, multimiliarder i przyjaciel niejakiego Siemiona Mogilewicza, szefa sowieckiej mafii, kontroluje dostawy gazu z Turkmenistanu (m.in. do prlu) poprzez firmę, RosUkrEnergo (czy oni nigdy się nie pozbędą sowieckiego feblika do takich nazw?), której jest współwłaścicielem wraz z … Gazpromem. Mamy tu kolejne znamię sowieckiego modus operandi. Otóż sowieciarze najwyraźniej wolą mieć do czynienia z pojedynczymi kapitalistami swojego własnego chowu. Jakkolwiek ogromne fortuny dają tym ludziom trudną do przełknięcia władzę i potęgę, to jednocześnie Firtasze, Deripaski i Abramowicze mają wiele do stracenia; są o wiele bardziej skłonni robić, co im się każe, byle tylko bajka mogła trwać nadal. A gdyby mieli jakieś głupie pomysły, to los Chodorkowskiego świeci przykładem. Samo ich istnienie dostarcza listka figowego wobec krytyków na Zachodzie, zresztą wobec domowych krytyków także: „Chcieliście kapitalizmu, no to macie, na!…”
Jednak w najnowszej aferze zakręcenia kurka dla Ukrainy, Firtasz nie gra roli „złego kapitalisty”. Na pierwszy rzut oka, spór pomiędzy Putinem a ukraińską demokraturą jest niezrozumiały. Ukraina godzi się płacić za gaz cenę zbliżoną do rynkowej, ale w zamian żąda podniesienia opłat za tranzyt na poziom dyktowany przez rynek. Nie wygląda to na nierozwiązalny problem, ale tylko do czasu, aż zrozumiemy, że do RosUkrEnergo należą prawa do tranzytu przez Ukrainę. Julia Tymoszenko twierdzi, że RosUkrEnergo jest kontrolowana przez Mogilewicza, a Firtasz zdaje się być człowiekiem Juszczenki i Putina jednocześnie. Nieprzeniknione mroki osłaniają bizantyjskie rozgrywki pomiędzy Kijowem i Kremlem, ale jest zupełnie możliwe, że Putin interweniuje w ten sposób w wewnętrznych ukraińskich porachunkach. Rytualne zakręcenie kurka odbywa się każdego roku w okolicach Bożego Narodzenia. Gdyby Putin był Wallenrodem i chciał ostrzec Europę przed uzależnieniem od Gazpromu, to nie mógłby tego zrobić lepiej. Ale też Putin widzi lepiej niż inni, że Europa, jak każdy narkoman, nie chce dostrzec swego uzależnienia i nie zamierza zrobić niczego, by się uwolnić od nachalnego handlarza narkotyków. Wręcz przeciwnie, Niemcy finansują gazociąg pod Bałtykiem, by uczynić swe uzależnienie bardziej bezpośrednim.
I tak to, bojowe gazy Gazpromu będą powoli wędzić królewskiego łososia, na przemian uzależniając i obiecując, destabilizując i oferując „jedyne wyjście”.
Prześlij znajomemu
Wszystko to prawda, ale przyznac musisz, ze to wszystko jest tak dalekie od Katynia i od Workuty, ze nazywanie tego „związkiem socjalistycznych respublik europejskich” jest duza przesada.
Odpowiedz mi na to pytanie: Czy gdyby komunizm w Rosji naprawde upadl, i gdyby Rosjanie stali sie prawdziwymi, szczerymi kapitalistami, to czy ty naprawde myslisz ze sprzedawaliby swoj gaz za bardzo niska cene i nigdy by sie nie targowali? To wlasnie, ze Gazprom uzywa takich brutalnych metod jest dla mnie dowodem, ze im chodzi tylko o pieniadze. Rosyjski kapitalizm dzisiaj przypomina amerykanski z 19 wieku – jest chamski, bezwzgledny i mysli tylko o zysku. Ale to kapitalizm, nie komunizm.
Komunisci by sprzedawali gaz za wysoka cene bogatym, a dawaliby za darmo biednym, by ich sklocic nawzajem (tak jak to robi, bardzo nieudolnie i bez efektu, Chavez w Ameryce). Putin przeciwnie, chce sprzedac za ta sama cene krajom bogatym, jak Niemcy, a trudnosci robi krajom biednym, jak Ukraina (ktora chca placic taniej).
A twoj przyklad Kruczkowskiego pt. „Kordian i cham” opisuje kazda ekonomie, zarowno kapitalistyczna jak i komunistyczna.
Nie. Kruczkowski opisuje ekonomię zamkniętą. Bolszewikiem będąc, pewnie wcale nie zauważył, że opisał komunistyczny ideał. On chciał tylko skrytykować przeszłość. Dla przykładu, amerykańska gospodarka nie działa wedle tego modelu, bo jest otwarta, np. więcej niż bilion (polski bilion czyli amerykański trylion) dolarów papierowych jest poza kontrolą Fed. Ameryka stoi na straży wolnego przepływu kapitału, tylko Bóg raczy wiedzieć na jak długo. Bardzo możliwe, że Obama ukróci tę wolność, bo skądś musi wziąć pieniądze na swą „fiskalną stymulację”. Pieniądze nie rosną na drzewach, o ile wiem.
Zaczynam rozumieć, że uważasz Katyń i Sołowki, kazamaty czeki i Biełomor Kanał, za istotę komunizmu. Ale to nie jest istota rzeczy. Ani nigdy nie była. Powtórzę raz jeszcze, co już kiedyś tu pisałem: różnica pomiędzy rokiem 1952 a 1956 była o wiele większa niż pomiędzy 1988 a 1992, a przecież Twoim zdaniem komunizm upadł w 1989, nie? Nie upadł i trzyma się doskonale.
Spróbuję odpowiedzieć na Twoje pytanie tak: po pierwsze, Gazprom nadal różnicuje ceny bardzo radykalnie. Ukraina płaci o wiele mniej niż Niemcy, a Białoruś połowę tego co Ukraina. Nawet formuła ugodzona między Tymoszenko i Putinem (wyższa od poprzedniej) jest nadal niższa niż ceny rynkowej. Za dawnych sowieckich (w odróżnieniu od nowo-sowieckich) czasów było dokładnie tak samo. Jedna cena na rynek wewnętrzny, inna dla demoludów, a inna na Zachód. Czy się targowali? O ile pamiętam, jak najbardziej.
Cechą amerykańskiego kapitalizmu z XIX i pierwszej połowy XX wieku była bezwzględna i chamska – jak słusznie zauważasz – wolna konkurencja. W sowietach (które nazywasz Rosją) nie ma żadnej konkurencji. W XIX wieku wielcy kapitaliści pragnęli w wolny sposób najbrutalniej zniszczyć opozycję (tu jest jedyne miejsce na interwencję państwa w sprawy rynku, obrona wolności konkurencji). W sowietach tymczasem, państwo rozdaje koncesje, które może w każdej chwili odebrać. Tu nie ma żadnej analogii, tylko przeciwieństwo.
różnica pomiędzy rokiem 1952 a 1956 była o wiele większa niż pomiędzy 1988 a 1992
Jedyna roznica pomiedzy 1952 i 1956 rokiem polegala na tym, ze zapasy, jakie zrobil car, bardzo sie uszczuplily. W 1988 roku, zapasy te sie skonczyly. Trzeba bylo zaczac pracowac na nowo.
Masz racje ze istota komunizmu nie sa „Katyń i Sołowki, kazamaty czeki i Biełomor Kanał”. Istota komunizmu jest zjadanie zapasow, ktore pozostawia „ancien regime” (zapasow przede wszystkim duchowych: etyka ciezkiej pracy, uczciwosc, sumiennosc, poczucie odpowiedzialnosci, itd.). Kiedy zapasy sie koncza, nastepuje zderzenie z rzeczywistoscia i trzeba zaczac pracowac naprawde.
Sam Mackiewicz przyznal, ze choc komunizm nie moze sie zmienic, moze jednak ZGNIC. Komunizm zgnil w 1989-1991. To co mamy teraz, to przygotowania do kolejnego cyklu, do nastepnej rewolucji… Putin, jak car, robi zapasy.
Soniu,
To jest świetnie powiedziane! Rozwińmy zatem Twoją analogię. Zapasy duchowe społeczeństwa są pochłaniane w procesie, który ja (za wieloma innymi) nazywam sowietyzacją. Twoja metafora wydaje mi się bardzo trafnie opisywać sam proces, ale na końcu, mówisz, kiedy już nic nie zostało, wtedy komunizm upada! Ot, tak. Sam z siebie. I co się dzieje dalej? Nowy car przychodzi, tym razem prosto z kgb, i odtwarza zapasy duchowe: zapasy etyki ciężkiej pracy, uczciwości, sumienności, poczucia odpowiedzialności. I jak już je odnowi, to będzie można sowietyzować na nowo. Czy tak?
W moim przekonaniu, proces sowietyzacji ma na celu wyczepranie tych zapasów, bo społeczeństwa, w których one istnieją zrzucić z siebie mogą tę skorupę. Otrząsnąć się mogą z zarazy i przegnać bolszewię won. Dlatego właśnie, we wczesnej fazie, krótko po zdobyciu władzy, komuniści są zazwyczaj brutalni, nie mogą obejść się bez Workuty i czeki. Natomiast po wyczerpaniu się zapasów, można „oddać władzę” w ręce koncesjonowanej opozycji, ale stworzyć „szereg dramatycznych wydarzeń, wskazującyh na upadek komunizmu” i ogłosić urbi et orbi, że komunizm upadł. Ot, tak. Po wyczerpaniu się zapasów, można przejść do następnego etapu, bo nie ma już czego się bać..
Różnica pomiędzy nami polega chyba na tym, że w Twoim przekonaniu owe zapasy utrzymują ich przy władzy, a jak się wyczerpią, to komuniści muszą odejść. Gdy w moim mniemaniu, zapasy są dla nich największym zagrożeniem: im szybciej się wyczerpią, tym lepiej. A kiedy już ich nie ma, nie trzeba nikogo się obawiać, bo zsowietyzowane stado nie obali komunizmu, w którego istnienie nie wierzy. Przecież nawet sami komuniści mówią, że komunizm upadł – więc co niby obalać? Ta sztuczka nie przeszłaby wobec niezsowietyzowanego społeczeństwa wyposażonego w duchowe zapasy.
we wczesnej fazie, krótko po zdobyciu władzy, komuniści są zazwyczaj brutalni, nie mogą obejść się bez Workuty i czeki. Natomiast po wyczerpaniu się zapasów, można “oddać władzę” w ręce koncesjonowanej opozycji.
Tymczasem bylo (i jest) dokladnie na odwrot. Kraje slabe (Pln. Korea, Albania, Kambodia, Rumunia) padly ofiara najgorszego i najbardziej brutalnego komunizmu, mimo ze o zadnych zapasach, ani duchowych ani materialnych, w ich przypadku nie mozna bylo mowic. Przyklad Polski jest rowniez znamienny. Najgorszy terror – lata 1944-1956 – to czasy gdy polskie zapasy byly najbardziej zatrute antyniemieckim jadem. Gdy Polacy wreszcie wyleczyli sie z najgorszego szowinizmu, terror powoli zanikl. A Rosja – najgorszy terror to lata 1917-1922, 1932-1941, 1946-1953 – jakos to nie pasuje do wyczerpania sie „carskich zapasow”, natomiast doskonale pasuje do postaci Lenina i Stalina, i do sytuacji miedzynarodowej – Lenin (logicznie) stosowal terror gdy byl najbardziej zagrozony, a Stalin (jak psychopata) gdy byl najmniej zagrozony.
Soniu,
Nie rozumiem ani słowa!
Soniu,
Nie miałem wcześniej czasu na obszerniejszą odpowiedź, pozwoliłem sobie zatem wyrazić tylko zdziwienie co do powyższego. Albo zupełnie nie masz racji, albo ja tu czegoś nie rozumiem. Czy chcesz powiedzieć, że w krajach „biednych” w sensie materialnym, nie ma „zapasów duchowych” do walki z komunizmem? To jest chyba w oczywisty sposób niesłuszne, więc domniemywam, że masz coś innego na myśli. Rumunia np. miała wysoce rozwiniętą kulturę, kiedy wpadła w ręce Stalina. Mircea Eliade, Dinu Lipatti czy Gheorghe Enescu nie pojawili się w próżni, wręcz odwrotnie, byli częścią złotego wieku rumuńskiej kutury. Kultury, która, dodajmy, ma więcej bezpośrednich związków ze starożytnym Rzymem i Konstantynopolem niż dzisiejsze Włochy Turcja, które są bardziej wytworem barbarzyńskich najazdów z wczesnego średniowiecza i później. To samo da się powiedzieć o starożytnych kulturach Ilirii, Korei czy Kambodży.
Być może po prostu źle zrozumiałem Twoją alegorię „zapasów duchowych”. Polskie zapasy były nadwerężone nie tylko wojną, ale także strasznym etatyzmem Międzywojnia. Polska niepodległa była mitem naszych rodziców i dziadków, ale poczytaj Bunt rojstów albo inne teksty ze Słowa, a zobaczysz, jak kulturtraegerzy prostowali ścieżki dla Stalina. Czym zatem są te zapasy, jeśli terror był potrzebny tylko tak długo, jak Polacy byli chorzy na szowinizm? Czyżby o zapasach w Twoim ujęciu stanowił po prostu nacjonalizm?! W takim razie, istotnie źle Cię zrozumiałem.
Mnie się wydaje, że nikt nie pokazał tak trafnie jak Mackiewicz, że tradycyjne społeczeństwo ma najwięcej siły do walki z zarazą, a pierwszym elementem, który rozkłada tradycyjne społeczeństwo jest nacjonalizm. Kiedy polski nacjonalizm pojawił się na wielokulturowym wschodzie Polski, to jedyną odpowiedzią nań musiały być inne nacjonalizmy, najpierw ukraiński, potem litewski, białoruski itd. A skłócone narody bolszewicy biorą gołymi rękami.
Jeszcze raz: proszę o wyjaśnienie, bo chyba Cię źle zrozumiałem.
Nie chodzi o zle zrozumienie. Chodzi o twoja wrazliwosc, ktora mimowolnie podraznilam. Nie chcialam obrazac Rumunii. Chodzi mi tylko o to: NIE ZGADZAM SIE Z TWOJA TEZA, ZE KOMUNIZM JEST BRUTALNY GDY NARODY MAJA „ZAPASY”, A JEST MNIEJ BRUTALNY GDY ZAPASOW TYCH JUZ NIE MAJA.
Podalem wiec przyklady, ktore ty zinterpretowales jako atak na kulture rumunska lat 40.
Moim zdaniem, nie ma zwiazku miedzy tymi sprawami, czasem jest tak jak twierdzisz, a czasem nie. Moim zdaniem, zagadka komunizmu tkwi gdzie indziej. Komunizm to choroba, ona atakuje narody o wysokiej kulturze i narody bez kultury. Czasami komunizm niszczy dorobek kulturalny, a czasami nie.
NATOMIAST KOMUNIZM ZAWSZE NISZCZY EKONOMIE i ETYKE PRACY.
Czy chcesz powiedzieć, że w krajach „biednych” w sensie materialnym, nie ma „zapasów duchowych” do walki z komunizmem?
Nie. Przyklad Chile jest tu znamienny. Chile w 1973 roku bylo biedniejsze (i kulturalnie i materialnie) od Rosji w 1917, a mimo tego okazalo sie bardziej odporne na komunizm.
Czym zatem są te zapasy, jeśli terror był potrzebny tylko tak długo, jak Polacy byli chorzy na szowinizm?
Nie wiem czy terror „byl potrzebny”. To byl tylko przyklad, ktory podwaza twoja teze. „Duchowo”, Polska byla silniejsza w 1980 roku niz w 1945 roku (mniej antysemityzmu, mniej antygermanizmu, itd.). Natomiast, etyka pracy w 1980 roku byla duzo gorsza niz w 1945 (pamietasz okreslenie, „stare budownictwo” ? Jak dom byl przedwojenny to byl solidny, a jak powojenny, to sie walil).
Czyżby o zapasach w Twoim ujęciu stanowił po prostu nacjonalizm?!
Nie. Chodzil mi tylko o to, ze w 1945 polskie „zapasy duchowe” byly dosc „zatrute”, wiec twoja teoria ze komunizm niszczy „zapasy duchowe” nie zawsze jest prawdziwa….
Nie. To nie jest tak. Ani nie podrażniłaś mojej wrażliwości, ani nie czuję się obrażony w imieniu rumuńskiej kultury. Nie czułbym się obrażony nawet gdybyś powiedziała to o polskiej kulturze, więc co mi tam rumuńska.
Nieporozumienie wzięło sie chyba z Twego określenia: „zapasy duchowe”. Kultura jest bez wątpienia częścią zapasów duchowych, nie? Ja rozwinąłem tylko Twoją metaforę, bo mi przypadła do gustu. Teraz jednak twierdzisz, że komunizm nie zawsze niszczy duchowe zapasy. Rzecz w tym, że Twoja analogia raczej potwierdza moją tezę, niż ją podważa.
Zapasy duchowe, to dla mnie zapasy oporu, jaki społeczeństwo może stawiać zarazie komunistycznej. Rosjanie mieli tych zapsaów moc i dlatego poddani być musieli strasznemu terrorowi; gdyby nie czeka, to bolszewików naprawdę powywieszaliby na przydrożnych latarniach. W Polsce po wojnie terror był konieczny, bo byli nadal Pileccy i Łupaszkowie, a nawet gdyby ich nie było, to „strzeżonego Pan Bóg strzeże” (jeśli wolno mi w tym kontekście użyć tego powiedzenia). Kambodża jest przykładem starej kultury i tradycyjnego społeczeństwa, które musiało być zdemontowane i skąpane we krwi – bardzo podobna sytuacja do Rosji pod wieloma względami. W Korei natomiast terror jest koniecznością ze względu na bliskość Korei niekomunistycznej (nawet jeśli my wiemy, że ona nie jest antykomunistyczna). Tu analogią byłoby chyba enerde, gdzie represje w latach 70. i 80. były gorsze niż w prlu w stanie wojennym.
Wydaje mi się, że rozwinęliśmy Twoją metaforę duchowego magazynu w przeciwnych kierunkach (oba chyba są uprawnione), stąd spór. Zaczęło się od mojego stwierdzenia, że życie pod komunistami zmieniło się o wiele bardziej pomiędzy 1952 rokiem a 1956, niż w latach wokół tzw. „upadku komunizmu”. A przecież nikt nie twierdzi, że komunizm upadł wraz ze śmiercią Stalina czy wraz z tajną mową Chruszczowa. Zmiany z lat 1989-91 były jakościowo znacznie mniejsze, ale cały świat był przygotowany na upadek. Ot, i wszystko.