Wołodia Putin – aparatczyk z gutaperki (I)
4 komentarzy Published 6 września 2012    | 
Wczoraj rano powiedziała mi dziewczyna,
Że za mało przypominam jej Putina.
A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz:
Niech żyje nam Wołodia Wład’mirycz!
Wszyscy mówią „Putin, Putin”, od każdego to słyszę, ale kto to jest ten Putin? Przeczytałem książkę o Putinie, od krańca do krańca, i na ukos, i jak popadło, ale choć wiele się dowiedziałem o Putinie, to Putina tam nie znalazłem. Więcej niż o Putinie, dowiedziałem się o autorce, Maszy Gessen. Kończy ona swą książkę* Epilogiem, który składa się z zapisów dziennika z „tygodnia w grudniu”. Dowiedziałem się z niego między innymi, jaką bieliznę nosiła w sobotę, 10 grudnia, ale o Putinie nie za dużo, a właściwie ani słowa. Ów tydzień w grudniu, to nie był byle jaki tydzień, ale ten tydzień, od 3 do 10 grudnia 2011 roku, czyli tydzień śnieżnej rewolucji w Moskwie. Dla Putina – pestka; ale dla Gessen był to czas, gdy – niemal wbrew sobie samej – przeżyła odnowienie nadziei na demokrację w Rosji. Był to czas burzliwych emocji, kiedy z początku martwiła się, że „gotująca się rewolucja nie miała żadnego jednoczącego symbolu ani sloganu”, by wybuchnąć radością na wieść, że ktoś wykuł miano „śnieżnej rewolucji”. Najważniejszy jest slogan: pomarańcze dobre, ale welwet lepszy; śnieżna biel – może być. Gnębiło ją, że jakaś demonstracja została przeniesiona ze „świetnie nazwanego Placu Rewolucji” na miejsce zwane Bołotnaja… Śmieszył ją każdy dobry żart opowiedziany w tłumie manifestantów; radowało ją, gdy „głupki wypluwające propagandę” z ekranów telewizyjnych „zaczęły nagle mówić ludzkim głosem”, ale potem przypomniała sobie, że ci sami dziennikarze brzmieli jak ludzie 12 lat wcześniej, zanim stali się marionetkami Putina.
Wybór fragmentów dziennika, które wyglądają jak blog, na zakończenie książki o Putinie, powinien być niespodzianką, ale nie jest, ponieważ najbardziej żywe części jej książki dotyczą lat 90., ery jelcynowskiej „demokracji”, a ów tydzień w grudniu wzbudził w niej nadzieje na więcej tego samego: więcej ultra-demokratycznych zebrań, gdzie ludzie z doktoratami i dobrymi intencjami mogą debatować w nieskończoność, jaki by tu system głosowania wybrać dla podejmowania swoich super-demokratycznych decyzji. Nie ma żadnych wątpliwości, dlaczego Gessen uważa ten okres swego życia za najbardziej fascynujący. Mówi wprost: „zyskałam wszystko w latach dziewięćdziesiątych”. Każdy uczestnik wydarzeń wczesnych lat 90. był w jej oczach „wybitny”, każdy działacz miał doktorat, każdy polityk był „aktywistą” (i na ogół miał także doktorat). Czytałem te wspomnienia Gessen – w książce poświęconej Putinowi, o czym musiałem sobie przypominać co chwilę – z nieomylnym odczuciem déjà vu: widzieliśmy to już gdzieś. Przeżyliśmy to samo podniecenie, te same namiętności, te same ultra-demokratyczne idiotyzmy, które pozostawiały nas na granicy ekstazy. To był rok 1980 w ludowej Polsce. I my myśleliśmy, że naszym obowiązkiem było wynaleźć na nowo demokratyczny proces; my też walczyliśmy przeciw złu; i my także karmiliśmy się nadzieją i wierzyliśmy w ludzi, którzy nie byli godni naszego zaufania – nie byli godni w ogóle. Nie byliśmy wcale pierwsi. Przed nami tę samą euforię przeżywali mieszkańcy Pragi w roku 1968 i Budapesztu w 1956, ów niespotykanie intensywny proces duchowej odnowy, intelektualnego odrodzenia; podniecające odczucie, że skorupa została zrzucona i świat wokół jest w stanie permanentnego wrzenia. I tak samo jak Masza Gessen, nie mogliśmy przyjąć do wiadomości, że nasze autentyczne i spontaniczne reakcje były przedmiotem cynicznej manipulacji. Paradoks naszej sytuacji polegał bowiem na tym, że im bardziej spontaniczne były manipulowane masy, tym lepszy był rezultat dla manipulatorów.
O dziwo, książka Gessen pełna jest przykładów ilustrujących powyższą zasadę, co jest oczywistym hołdem dla intelektualnej uczciwości autorki. Gessen jest inteligentną obserwatorką i odważną osobą, więc jej książka jest bogata w fakty, ale niestety uboga w rozumienie. Gessen rozpoczyna swą opowieść zabójstwem Galiny Starowojtowej. Starowojtowa nabiera wagi symbolu w oczach autorki. To właśnie ona wiodła tłumy w „pięcio sylabowym skandowaniu, które rozbrzmiewało po ulicach miasta: ‘Ro-sy-ja! Jel-cyn!” Była później kandydatem na stanowisko ministra obrony, co Gessen widzi jako symptom przemian, zważywszy pacyfizm i feminizm Starowojtowej. W 1992 roku Starowojtowa dowiedziała się, że kgb odbudowało wewnętrzne struktury partyjne i doprowadziła do publicznej konfrontacji z Jelcynem, który zbył ją chamskim żartem. I wreszcie w 1994 roku przewidziała, że wojna czeczeńska zakończy się „pewną klęską i będzie największym zagrożeniem dla rosyjskiej demokracji”. Galina Starowojtowa została zastrzelona w 1998 roku na klatce schodowej swego bloku mieszkalnego. Gessen widzi te wydarzenia i udział w nich Starowojtowej, jako punkty ogniskowe ówczesnej sytuacji, co rzecz jasna mówi więcej o niej samej niż o sytuacji. Postanowiła zająć się bliżej morderstwem swej przyjaciółki, ale nie zdołała dociec, kto wydał rozkaz zabójcom. Samo dochodzenie doprowadziło ją jednak do przekonania, że
„w ciągu lat dziewięćdziesiątych, gdy młodzi ludzie, tacy jak ja, budowali nowe życie w nowym kraju, równoległy świat istniał obok nas. Petersburg zachował i udoskonalił wiele kluczowych cech sowieckiego państwa: był to system rządów skierowany na zniszczenie swych wrogów – paranoiczny, zamknięty system, którego celem była kontrola wszystkiego i wymazanie tego, co nie dało się kontrolować.” [wszystkie podkreślenia moje – MB]
Brzmi znajomo? Tak, czytelniku, wielokrotnie czytałeś podobne kawałki na niniejszej stronie. „System, którego celem jest kontrola wszystkiego i wymazanie tego, co nie da się kontrolować, system rządów skierowany na zniszczenie swych wrogów” – to jest definicja sowietów, definicja Metody. A zatem bez dalszej zwłoki, pójdźmy śladami Gessen i szukajmy Putina, przyglądając się karierze Władymira Władymirowicza, przypadkowego prezydenta, człowieka bez twarzy, który przyszedł znikąd, nieznany nawet swoim przyjaciołom; człowiek, który pozostaje zagadką, pomimo że od 12 lat sprawuje niepodzielną władzę nad największym krajem na planecie. Gdzie ten Putin?
Gessen wyraża zdziwienie „niespodziewanym wzlotem” Putina więcej niż raz. Opowiada o nerwowych poszukiwaniach następcy przez tak zwaną „Rodzinę Jelcyna”, grupę doradców, w której skład wchodziła między innymi córka Jelcyna, a także wszechpotężna szara eminencja tamtych czasów, Borys Berezowski. „Rodzina” tak bardzo obawiała się prześladowań ze strony następnej ekipy, że jej członkowie pragnęli znaleźć możliwie najbardziej przyjaznego sobie kandydata. Zważywszy meandry sowieckiej historii, nie był to z ich strony bezpodstawny lęk. To właśnie Berezowski przedstawił im Putina. Młody czekista był z pewnością przyjazny, pomocny i nade wszystko lojalny. Gessen wylewa wiadra żółci na raczej mało istotny fakt, że maleńka klika uważała za stosowne decydować, kto ma być następnym przywódcą rzekomo „demokratycznej Rosji” – korciło mnie w tym miejscu, żeby zapytać, czy Gessen nie słyszała nigdy o politbiurze? – zamiast zadać bardziej odpowiednie pytanie: w jaki sposób Putin został im tak wygodnie podany jak na tacy? Putin był tak szary i pozbawiony jakichkolwiek cech charakterystycznych, że każdy mógł z powodzeniem projektować na niego wszelkie zestawy życzeń. Ale jak znalazł się w takiej pozycji? Skąd ten Putin?
Putin pozostaje tajemniczą postacią. Gessen cofa się w swej książce do jego rodziców, ale zapomina wspomnieć, że dziadek, Spirydon, był osobistym kucharzem Lenina, potem Krupskiej, Stalina, aż wreszcie został przydzielony jako kucharz do jednej z dacz moskiewskiej jaczejki. Oficjalni kucharze w sowietach zawsze mieli związki z tajną policją, ze względu na to, że zajmowali ważną pozycję opartą na zaufaniu: mogli zarówno wykonać zadanie, jak donosić, mogli formować ochronną palisadę wokół przywódcy, jak i być narzędziem przeciw niemu.
Według Gessen, rodzice Putina żyli w komunalnym mieszkaniu, w biedzie tak wielkiej, że matka musiała podejmować się ciężkiej fizycznej pracy, pomimo zaawansowanego wieku, podczas gdy ojciec był inwalidą. Ale jednocześnie zajmowali największy pokój w dzielonym mieszkaniu, mieli telewizor, telefon i daczę – nieomylne znaki luksusu i uprzywilejowanej pozycji w przytłaczającej biedzie powojennego Leningradu. Mieli oboje po 40 lat, kiedy Putin się urodził i istnieją uporczywe pogłoski, że mały Wołodia był adoptowanym dzieckiem (pogłoski podsycane przez bardzo dziwny szczegół, że nikt nie pamięta młodego Putina przed ósmym rokiem życia, co jest zaiste trudne do zrozumienia w warunkach dzielonego mieszkania). Gessen zupełnie słusznie zbywa takie sugestie jako niedowiedzione i w zasadzie nieistotne. Więc z kogo ten Putin?
Co wszakże wydaje się dowiedzione, to że Putin był od dziecka przygotowywany do kariery w kgb. Jako chłopiec, miał na swoim biurku w daczy portret Jana Bierzina, założyciela gru. Bierzin jest jednak bardzo mało znaną postacią poza kołami czekistowskimi. „Trzeba być prawdziwym miłośnikiem kgb, by nie tylko znać jego nazwisko, ale także zdobyć jego fotografię”, komentuje Gessen, ale pomimo to, oczywista sugestia, że intencja posłania chłopca do kgb pochodziła wprost od jego ojca, jest także trudna do dowiedzenia. Co więcej, oprócz rozmaitych poszlak, nie ma żadnych bezpośrednich dowodów na pracę starszego Putina w nkwd. Wydaje się prawdopodobne, że po tym jak został ciężko ranny w akcji na tyłach wroga podczas wojny, pozostał w tak zwanej aktywnej rezerwie, gigantycznej grupie oficerów służb bezpieczeństwa, którzy dla niepoznaki zajmowali najrozmaitsze pozycje w życiu cywilnym, ale jednocześnie byli informatorami kgb, skąd także pobierali stałą pensję. „To może wyjaśniać, dlaczego Putinom żyło się względnie lepiej niż sąsiadom: dacza, telewizor i telefon – zwłaszcza telefon,” pisze Gessen z ironią, ale nie bez słuszności, bo któż mógł mieć telefon w Leningradzie? Czyli z czekistów Putin.
Pozwolę sobie w tym miejscu uczynić pewną dygresję. Otóż Sonia Bellechasse zwróciła moją uwagę na inne uporczywe plotki; a mianowicie, że ojciec Wołodii dostał się podczas wojny do niewoli, po czym walczył w armii Własowa. Mam wrażenie, że intencje ludzi, którzy powtarzają takie pogłoski, są jasne: pragną oni zdyskredytować Putina przy pomocy sloganu: „rosyjski prezydent jest synem hitlerowskiego kolaboranta”. Jest to zabieg typowy dla pewnego typu mentalności, której hitleryzm jawi się jako zło absolutne, najniższy możliwy poziom. A zatem, żeby zmieszać z błotem Stalina, nazywa się go „czerwonym faszystą”. Jednak w rzeczywistości porównanie takie powinno być bardziej obraźliwe dla faszystów. Stalin i Putin to bolszewicy, a nie żadni „faszyści”. Co rzekłszy, i wracając ciupasem do starszego Putina, walka w szeregach armii Własowa nie była żadną kolaboracją, ale rzetelną próbą obalenia bolszewickiej władzy, o czym wielokrotnie pisał Józef Mackiewicz, między innymi w powieści Nie trzeba głośno mówić. Gdyby więc starszy Putin rzeczywiście walczył w ROA, to należałoby się raczej dziwić, dlaczego jego syn wyrodził się na bolszewika. Niestety, nie wydaje mi się możliwe, żeby było to prawdą. Ogromna większość repatriowanych własowców zginęła na szafocie albo w łagrach. Jest zupełnie nieprawdopodobne, żeby ojciec Putina powrócił do sowietów z armii Własowa, zamieszkał spokojnie w Leningradzie i zażywał wywczasów we własnej daczy.
Wedle oficjalnej biografii, w wieku lat 16 Putin poszedł do kwatery głównej kgb, by zapisać się do służby, ale poinformowano go, że nie przyjmuje się ochotników… W końcu skontaktowano się z nim, kiedy był na czwartym roku studiów i odtąd uradowany Wołodia otwarcie mówił o swojej roli w służbie bezpieczeństwa. Nie ma oczywiście żadnych dokumentarnych dowodów jego kariery w kgb. Takie dokumenty pojawią się dopiero wówczas, gdy będzie to na rękę następnym władcom sowietów, gdy doczekamy się de-putinizacji, która nastąpi z tą samą pewnością, z jaką noc idzie po dniu. Było jednak wiele sugestii, że w pierwszej fazie współpracy z kgb, pracował w piątym dyrektoriacie, czyli monitorował dysydentów. Następnie posłano go do szkoły szpiegowskiej, po czym wysłano do enerdowa. Gessen komentuje z ironią, że enerde było martwym polem dla szpiegów, i że prawdziwie obiecujących agentów posyłano do Republiki Federalnej, ale trudno mi się z nią w tym punkcie zgodzić. Po pierwsze, posyłanie niewypróbowanych agentów na Zachód było niebezpieczne dla kgb, ze względu na oczywiste pułapki związane z konfrontacją człowieka sowieckiego z bogactwem normalnego świata; konfrontacją, która mogła istotnie nadwerężyć lojalność niedoświadczonego agenta. Ale być może ważniejszy jest inny punkt: podejrzewam, że umiejętności wymagane od agentów wysyłanych na Zachód – łatwość nawiązywania kontaktów i osobisty urok, pokazywany tak często przez wybitnych sowieckich szpiegów – nie były nigdy mocną stroną Putina. A jednocześnie rola spełniana przez niego w Dreznie była nie mniej ważna. Oficjalnie, Putin zbierał dane na temat wroga czyli zachodnich Niemiec, ale takie dane można zbierać zza biurka w Moskwie równie skutecznie jak w Dreznie. W rzeczywistości jednak, Putin rekrutował przyszłych agentów spośród lewicowych studentów południowoamerykańskich, których tysiące zjeżdżały do demoludów na tanie studia, i prowadził także niektórych członków Rote Armee Fraktion czyli niedobitki terrorystycznego gangu Baader-Meinhoff. Gessen przeprowadziła wywiady z byłymi członkami RAF i jest przekonana, że Putin nie był nawet pośrednio zaangażowany w działania terrorystyczne – czy ściślej, prowadzenie terrorystów – co pozostawia otwartym pytanie, dlaczego miał w ogóle do czynienia z terrorystami? Co to za Putin?
I tak dobrnęliśmy do wschodnioeuropejskich „rewolucji ‘89”. U Gessen znajdujemy mnóstwo łzawych historyjek na temat pierestrojki i głasnosti, a Putin ma do opowiedzenia równie komiczne bajki w swej oficjalnej biografii. Opowiada na przykład, jak to osiedle stasi w Dreznie zostało otoczone przez demonstrantów, ale ochrona nie mogła nic zrobić, bo czekała na rozkazy z Moskwy. „A Moskwa milczała,” mówi Putin, wyraźnie wskazując, że Rosja nie może sobie pozwolić na kolejny paraliż władzy. To właśnie „paraliż władzy” miał być winny wszystkim nieszczęściom; taka przynajmniej jest przyjęta wykładnia wyjaśniająca wydarzenia od mniej więcej roku 1985 do 2000. Przyznaję z rozkoszą, że Gessen nie przyjmuje takiej wykładni. Nie, ona woli widzieć w latach dziewięćdziesiątych czas sławy i chwały, czas wprowadzania „zasad radykalnej demokracji” w życie. Nie muszę dodawać, że nie przyjmuję żadnego z tych punktów widzenia.
Kluczowym momentem kariery Putina było przyłączenie się do administracji Anatolija Sobczaka, przewodniczącego leningradzkiego sowietu w owych latach. Gessen radzi sobie znakomicie z obalaniem mitów i bajek, którymi obrosła historia mianowania Putina zastępcą Sobczaka. Sobczak wiedział doskonale, że Putin został przysłany z kgb i to dokładnie było jego zaletą. Sobczak miał kredyt zaufania w oczach demokratów, jako „czołowy polityk pro-demokratyczny”, więc trzeba mu było budować twarde podstawy swej władzy tam, gdzie ich nie posiadał, czyli w kgb. Gessen podsumowuje kwaśno, że mądrzej było wybrać sobie własnego oficera prowadzącego w kgb, niż mieć go narzuconym z góry i bez pytania. A jednak cytuje także uciekiniera nazwiskiem Segiej Bezrukow, który jednoznacznie utrzymuje, że Putin spotkał się z generałem kgb Drozdowem w lutym 1990 roku w Berlinie, i że jedynym sensownym celem takiego spotkania musiało być przekazanie podwładnemu następnego zadania.
W międzyczasie sprawy wyglądały kiepsko w sowieckim raju krat. W czerwcu 1989 roku herbata i mydło musiały być racjonowane w Leningradzie. W sierpniu 1990 miały miejsce zamieszki na tle braku papierosów i cukru, od października 1990 cukier, wódka i papierosy stały się przedmiotem racjonowania, a w listopadzie wprowadzono kartki na podstawowe produkty. „Demokratyczny” leningradzki sowiet Sobczaka był odpowiedzialny za zaopatrzenie w żywność drugiego co do wielkości miasta w światowym supermocarstwie, który to fakt sam przez się mówi wiele o idiotyzmie sowieckiego systemu, co oczywiście nie mąci sumienia Gessen. Skoro jednak byli odpowiedzialni, a żywności nie było, to z miejsca powstały podejrzenia o sabotaż, co w końcu też jest w sowieckim stylu. W maju 1991 roku, Marina Salie – jedna z wielu barwnych postaci tego okresu, postaci którym Gessen składa zasłużony hołd swymi znakomitymi portretami – udała się do Berlina w celu podpisania kontraktów na dostawy mięsa i kartofli, ponieważ po latach socjalizmu żyzna ziemia rosyjska nie mogła już więcej wyżywić połowy Europy, jak to miała w zwyczaju robić w latach carskiego ucisku – teraz nie mogła wyżywić nawet miejscowej ludności. Ku jej nieopisanemu zdziwieniu, Salie nie mogła spotkać się ze swymi niemieckimi kontrahentami, ponieważ byli zajęci „pilnymi negocjacjami z leningradzkim sowietem w sprawie dostaw mięsa”. Salie z miejsca skontaktowała się z Sobczakiem, który „nie miał pojęcia o niczym”. W ciągu następnego roku Salie zdołała zbudować sobie obraz tego, co wydarzyło się w Berlinie. Sowiecki premier, Pawłow, nadał leningradzkiej firmie pod nazwą Kontinent, koncesję na podpisywanie kontraktów handlowych w imieniu sowieckiego rządu. Kontinent przejął z miejsca wszystkie negocjacje i przesłał wszystkie dostawy żywności do moskiewskich magazynów rządowych, co Gessen komentuje jako przygotowania do pewnego „wydarzenia w sierpniu”. Negocjacje były prowadzone w imieniu Kontinentu przez niejakiego Władymira Putina, a prowizja płatna Kontinentowi wahała się między 25 a 50%.
W ten sposób zajechaliśmy do tzw. sierpniowego puczu. Zdarzyło mi się pisać o tym wiekopomnym wydarzeniu na krótko potem w Soviet Analyst** i wyznać muszę, że wiele z twierdzeń Gessen potwierdza moją opinię, że pucz był niczym więcej jak kiepsko przećwiczonym przedstawieniem. Niektóre z zakulisowych manewrów opisywanych przez Gessen są bezcennie komiczne: Sobczak, zabraniający Salie nazwania przepychanek „militarnym puczem”, w obawie, że może to spowodować panikę; Jelcyn wzywający „wszystkich demokratów” do swej daczy pod Moskwą, pomimo „okrążenia przez agentów kgb”; Sobczak i inni, odlatujący oficjalnymi samolotami do swych włości „w celu koordynacji oporu”; Sobczak, blokujący dostęp do leningradzkiej stacji telewizyjnej członkom swego własnego sowietu miejskiego, po to tylko by spotkać się z puczystowskim generałem Samsonowem, po czym wygłosić płomienną mowę w telewizji „w obronie demokracji” i czym prędzej czmychnąć do podziemnego bunkra wraz z Putinem. Przemożna farsa, z jaką mieliśmy wówczas do czynienia, składałaby się na groteskowe przedstawienie commedia dell’arte dla mas, z tym jednym zastrzeżeniem, że wszyscy do dziś zdają się brać to na serio…
Po „upadku puczu i zwycięstwie demokracji”, Salie złożyła raport w sprawie swoich dochodzeń na temat machinacji Putina. Przesłała swoje wnioski wraz z materiałem dowodowym do leningradzkiego sowietu, do burmistrza Sobczaka i osobiście do Jelcyna. Nie otrzymała rzecz jasna żadnej odpowiedzi. W wywiadzie przeprowadzonym z Salie, Gessen zadała rzeczowe pytanie: „Ale czy nie działał on [Sobczak] po prostu jak jakiś partyjny kacyk?”
„Tym razem, to było co innego,” odparła Salie. „Tym razem było inaczej, ponieważ on dobrze mówił. Wiedział, że musiał przedstawić inny obraz na zewnątrz i udało mu się to przeprowadzić. Grał demokratę, kiedy naprawdę był demagogiem.”
Ręce mi opadły i wymiękłem po przeczytaniu tych słów. I znowu ta niemożność. No, bo niby jakże to? Podziwiam ludzi takich jak Salie, Starowojtowa, Politkowskaja, Juszenkow, a także Masza Gessen. Podziwiam ich oddanie sprawie, mam ogromny szacunek dla ich odwagi, oddaję cześć ofiarom, jakie ponieśli, ale nie mogę powstrzymać zdumienia wobec ich dziecięcej naiwności. Czyżby nie nauczyli się niczego z historii sowietów? Czy mało mieli demagogów udających demokratów? Czyż samo pojęcie „władzy rad” nie jest już groteskową farsą, prześmiewczą karykaturą „radzenia” czyli podstawowej funkcji demokracji? A iluż było w 95 latach władzy rad „inteligentnych ludzi z doktoratami”, co to myśleli, że zdołają przechytrzyć tępych czekistów? Historia sowietów pełna jest „gier”, w których jednostki „przedstawiały inny obraz na zewnątrz”, po to tylko by wypełnić przeznaczoną im rolę, a kiedy już odegrali tę rolę, to zostali brutalnie usunięci ze sceny. Sobczak został usunięty po wypełnieniu roli „demokratycznego burmistrza”, tak samo jak na wiele lat przed nim usunięci zostali Zinowiew i Kamieniew, kiedy wypełnili przeznaczone im zadanie. Z tą różnicą tylko, że nie został zamordowany w pseudo-sądowym procesie, ale raczej otruty w szpitalu, co Gessen opisuje szczegółowo za Arkadym Waksbergiem. Waksberg dowiedział się, że dwaj goryle z ochrony Sobczaka – zdrowi, silni, młodzi ludzie – cierpieli na oznaki zatrucia po śmierci szefa, wysunął więc hipotezę, że kgb użyło techniki wypracowanej w sławnym Laboratorium 12 (znanym również jako Kamera), gdzie czeka produkowało niewykrywalne trucizny i metody ich zastosowania od 1921 roku: spryskuje się trucizną żarówkę w lampie przy łóżku chorego. Włączenie lampy i rozgrzanie żarówki powoduje powolne rozpościeranie się trucizny, która u chorego człowieka może wywołać atak serca. Wedle oficjalnych danych Sobczak umarł na atak serca w szpitalu. A samochód Waksberga wyleciał w powietrze kilka miesięcy po opublikowaniu jego rewelacji. Na szczęście, sam Waksberg był wówczas gdzie indziej.
*Masha Gessen, The Man Without Face, The Unlikely Rise of Vladimir Putin, Granta Books, London 2012
**Polska wersja tego artykułu znajduje się na niniejszej stronie: Składany komunizm, Część II, Moskiewski pucz, http://wydawnictwopodziemne.com/2007/12/13/skladany-komunizm-czesc-ii-moskiewski-pucz/
Prześlij znajomemu
- Chwileczkę – panie Michale – jestem wprost wstrząśnięty pańskim rozmachem, to znaczy, oczywiście, wierzę panu jak bratu, ale poraża mnie pańskie zainteresowanie Putinem!
Pan, który przeczytałeś całą książkę o Putinie wzdłuż i wszerz,( trzeźwy i naprany) – ani razu nie znalazłeś tam Putina, ale czy w poszukiwaniu Putina też zawsze pan trafiałeś na „Kurski”? -A jeżeli, to może niech już i tak zostanie, bo Wienia w końcu jednak zobaczył ten Kreml…
Zostawiając na boku nieśmiertelne cytaty z Jerofiejewa, ja, podobnie jak Wienia Kremlem, nie podzielam, w najmniejszym stopniu, fascynacji Putinem – cóż, czekista jak to czekista. Czytelnicza publika dowie się o nim tylko tyle ile czekiści uznają za potrzebne. A i tak większość idiotów będzie w najgłębszym przekonaniu twierdziła iz oto proszę mamy tu do czynienia z ostatnim prawdziwym „mężem stanu”, władcą w stanie czystym etc, etc… (Gdzieś kątem ucha słyszałem, że ten nieszczęsny Bolęsa gdzieś tam się zwracał pokornie do Władymira Władymirowicza o akt łaski wobec tych głupawych dziewcząt – obraz nędzy i rozpaczy!)
Zacny Panie Amalryku,
Moim celem było porazić z rozmachem, ale bez fascynacji. Czekista, jak Pan słusznie zauważa, i tyle, ot, aparatczyk, nie on, to inny figurant z gutaperki – taki właśnie wydaje mi się punkt dojścia poszukiwań (choć zdaje się zawarty będzie dopiero w drugiej części).
Ma Pan oczywiście rację, że wielu widzi w nim „męża stanu”, ale nie ma chyba racji, że tylko idioci. Adam Danek – którego cenię i poważam, acz się z nim nie zgadzam – napisał gdzieś, że Putin jako „autorytarny władca”, mógłby być potencjalnie jego sojusznikiem… No, i co zrobić z takim? Taż ta, Panie, idiotyzm. Tradycjonalista w sojuszu z bolszewikiem, więc jak to jest? Może jednak ma Pan w końcu rację…
Panowie!
Nawet niewprawionym, gołym okiem widać, że czynienie z Putina „cara-samodzierżcy” jest mocno szemrane. Ale czy może on pełnić po prostu rolę „szefa korporacji czekistów” czy po prostu… genseka politbiura? I stąd, nie jest on jedynie gumowym członkiem aparatu, jednak jego personalne ambicje są wprzężone w działania polityczne sowieckiego kierownictwa?
A idiotyzmy, które udzielają się Dankowi, Laseckiemu czy innym, chcącym uchodzić za pogrobowców przedwiecznego konserwatyzmu i reakcjonizmu, są niestety coraz bardziej powszechne po stronie, którą – już dość umownie i skrótowo – określa się jako „prawa”. Vide – „pojednanie” abpa Michalika z czekistą (ponoć regularnym, nie tylko seksotem) Kiryłem, echa tego wydarzenia i omówiona u mnie jego premonicja…
Panie Jaszczurze,
Nie wiem, czy dobrze Pana rozumiem. Czy Putin jest tylko gumowym aparatczykiem, czy właśnie nie jest? Czy jest czym więcej? Jeśli jest czymś więcej, to czym? Osobiste ambicje są zawsze, niemal z definicji, wprzężone w działania kolektywnego kierownictwa. Osobiste ambicje Jeżowa zostały zaprzęgnięte do rydwanu Stalina, tak samo jak ambicje Berii, Chruszczowa, Malenkowa, czyli tych wszystkich, którzy po jego śmierci rozpoczęli destalinizację, także dla swoich osobistych korzyści.
Nawet za Stalina nad sowietami panował wąski kolektyw, tylko że Stalin tak paranoicznie bał się swoich „oligarchów”, używając dzisiejszej terminologii, że regularnie ich mordował. Stąd po zabójstwie Berii, Mierkułowa i innych, reszta kolektywnego kierownictwa zgodizła się, że nie będą się odtąd mordować na wzajem, że terror będzie skierowany na zewnątrz, ale nigdy na nich samych. Kolektyw stojący za Putinem, kieruje się w moim mniemaniu, tymi samymi zasadami.