Leszek Kołakowski – ojciec chrzestny prlu bis
14 komentarzy Published 28 lipca 2009    |
Zmarły niedawno głośny filozof, Leszek Kołakowski, wystąpił w 1971 roku w Kulturze z artykułem pt. Tezy o nadziei i beznadziejności. Tekst ów jest dziś uważany za inspirację dla ruchu Solidarności, pierwszy krok na drodze do okrągłego stołu i prapoczątek fenomenu zwanego dziwacznie „upadkiem komunizmu”. Kołakowski postulował, iż zorganizowane grupy społeczne mogą krok po kroku, pokojowo rozszerzać sfery obywatelskiej odpowiedzialności wewnątrz totalitarnego państwa, przy pomocy „presji cząstkowych i stopniowych, czynionych w perspektywie społecznego i narodowego wyzwolenia”.
Józef Mackiewicz odpowiedział na ów artykuł zasadniczym tekstem O nadziejach i beznadziejnościach. Mackiewicz podkreślał, że analizy Kołakowskiego są częstokroć trafne, nawet jeśli wychodzą z obcych mu założeń. Nie mógł jednakże zgodzić się z kluczowym postulatem „zmian cząstkowych”:
„Jak wiadomo, wszystkie dyktatorskie władze na świecie w wypadkach kryzysów wewnętrznych, czy to pod wpływem presji społeczeństwa, czy po prostu dla jego oszukania, szły na tzw. ustępstwa, liberalizację, dopuszczały do udziału w rządach opozycje itd. itd. itd. Nigdy dla obalenia swej władzy, lecz odwrotnie, dla jej ratowania, umocnienia, udoskonalenia. Przy tym nigdy też nie wiadomo, kiedy to się dzieje pod istotną presją społeczeństwa, a kiedy, raczej, tylko za presję z dołu jest podawane. […] Częściej zaś stanowi taktyczne posunięcie z góry, czyli rodzaj pułapki. Pułapki szeroko otwartej właśnie dla wszelkiego rodzaju (ideowych) oportunistów i dla rozgrzeszenia kooperacji ze złem. Któż bowiem dostrzeże od razu ścisłą granicę przebiegającą pomiędzy zreformowaniem wyłącznie dla utrwalenia systemu a zreformowaniem dla jego istotnego ulepszenia? Co zresztą tak samo prowadzi do jego utrzymania. Ale w pierwszej kolejce do rozładowania potencjalnej kontry. W historii komunistycznego półwiecza takimi chwytami był i wielki NEP Lenina i mały NEP Stalina podczas ostatniej wojny; i kompromis bolszewików z Cerkwią prawosławną, i kompromis z Kościołem katolickim (teraz to się nazywa Kościoła z państwem), który wychodził na korzyść partii komunistycznej. Do tej samej kategorii należało i stworzenie Paxu Piaseckiego w r. 1945 jako piorunochronu legalnej opozycji katolickiej, przeciwko spodziewanej nielegalnej (dążącej do obalenia ustroju). Do tej kategorii należała i destalinizacja Chruszczowa, i polski październik zwłaszcza, uwieńczony totalnym sukcesem poparcia pierwszego sekretarza partii komunistycznej przez cały naród. Dosłownie, łącznie z emigracją, która uległa na pewien czas równie totalnemu rozbrojeniu politycznemu.” [1]
Nie, Mackiewicz nie miał nadziei, że „dłubanie wokół wewnętrznych rozgrywek panów” z kompartii może doprowadzić do „odzyskania wolności, sprawiedliwości, Polski”, jak chciał Kołakowski – „raczej pogłębi beznadziejność.” I tak też się stało, bo czym innym jest powszechne uznanie prlu bis za Wolną Polskę, jak nie ostatecznym pogłębieniem beznadziejności? Dlatego też możemy zasadnie uznać Leszka Kołakowskiego ojcem chrzestnym prlu nr 2.
***
Kołakowski był w pierwszym rzędzie filozofem, a nie publicystą politycznym. W publikowanych ostatnio obszernych nekrologach uznano go wręcz za jednego z największych filozofów XX wieku [2], co być może więcej mówi o dwudziestowiecznej filozofii niż o samym Kołakowskim.
Spotkałem go raz w życiu, w 1988 roku w Oxfordzie. Było typowo paskudne angielskie lato, trochę mżyło, było szaro i zimno. Spotkaliśmy się w pięknym All Souls College, ale pokój był raczej brzydki i zaniedbany, oprócz widoku z okna na ginące w mglistym oddaleniu trawniki, gdzie jacyś desperaci próbowali grać w krykieta. Rozmawialiśmy bardzo długo, ale nie była to przyjazna wymiana zdań, a raczej napięta, ostra debata o wolności i wartościach.
Kołakowski rozpoczął od zakwestionowania mojego twierdzenia, iż wolność nie jest wartością i dokonał szczegółowych rozróżnień rozmaitych „typów” wolności. Na moją deklarację, że żadna z tych wolności wartością być nie może, odparł, że np. wolność społeczna wydaje mu się cenna, a tym samym jest wartością. Tak doszliśmy do rozważań, co to jest wartość. Posługiwałem się klasycznymi określeniami w rodzaju „idealnego wzorca”, tego co „szlachetne”, „cenne samo przez się”, „ostateczne”. I wówczas po długich i raczej bezpłodnie komicznych rozważaniach czy przyjemność jest wartością, wyszło na jaw, że o ile Kołakowski zgodziłby się na obiektywność wartości, to nie przyjmuje ich absolutności. Przytoczył osławiony przykład prawdomówności i obrony sekretu (czy broniąc sekretu wolno zełgać), utrzymując, że przykład ten świadczy, iż prawdomówność nie jest wartością absolutną. To jest oczywiście nonsens, bo nakaz prawdomówności podporządkowany być musi imperatywowi dyskrecji (ponieważ myśl jest wcześniejsza od mowy), co z kolei prowadzi logicznie do ograniczenia zakresu ważności mówienia prawdy przez wartość dyskrecji. Kołakowski, nieprzekonany, utrzymywał nadal, że podporządkowanie jednej wartości innej świadczy o jej nie-absolutności. Na to ja argumentowałem, że obrona miejsca wartości w hierarchii jest obroną absolutności hierarchii, że obiektywny konflikt między wartościami jest wewnętrznie sprzeczny, bo nie „licuje” z ich wartościowością, i że wymaganie, aby każda wartość była najwyższa i absolutna jest absurdem. Dodałbym także teraz, że jest to wynik uznania wolności za wartość. Jeśli wolność jest wartością, to wszystkie inne wartości są wobec niej w tym samym stosunku; hierarchia się spłaszcza: obojętne co się robi, byle by to robić w sposób wolny, co z kolei musi doprowadzić do „konfliktów między wartościami”. Żadna wartość oprócz wolności nie może być wtedy absolutna.
Dopiero później przeczytałem po wielekroć cytowane zdanie Kołakowskiego, że „konflikt wartości raczej niż harmonia, utrzymuje kulturę przy życiu”. Wydaje mi się dziś, że on sam był ofiarą swojej filozoficznej drogi rozwoju i nie zdołał się otrząsnąć z tego, z czego był wyszedł. Nigdy nie zdołał przyjąć, że to człowiek wnosi konflikt i zadaniem filozofa jest „układanie tablic wartości”, odkrywanie naturalnego porządku rzeczy, rozumienie świata, a nie zmienianie świata, jak domagał się Marx. O wartości trzeba się kłócić i taki spór rzeczywiście utrzymuje kulturę przy życiu, ale to nie znaczy, że wartości same są w konflikcie.
Kiedy czytywałem jego książki, miałem nieodłączne od lektury wrażenie wspinania się. Nie lekkiej wycieczki poprzez historię idej, ale raczej mozolnej wspinaczki w pocie czoła; trudnej, ale osładzanej co chwila jakimś pięknym znaleziskiem. Cudne widoki nie zatrzymywały nas jednak – ani nas-czytelników, ani Kołakowskiego-przewodnika – bo przyświecał nam jasny cel: osiągnąć szczyt i ujrzeć świat z wysokości. Wizja tego, co ukazać się miało naszym oczom, podtrzymywała nas w wysiłku i parliśmy dalej, pod górę, a drobne piękności tylko zaostrzały apetyt. I wreszcie stanęliśmy na szczycie. Jeszcze wysiłek zapierał nam dech, jeszcze nie ogarnęliśmy nowej perspektywy, jeszcze zaprzątnięci byliśmy przebytą drogą, a już słyszeliśmy szept: „Nie lękaj się!” Kołakowski chwytał nas delikatnie i porywał za sobą w oszałamiający lot. Chcieliśmy go zatrzymać, na darmo wołaliśmy: dokąd dotarliśmy? W naszych skołowanych głowach plątało się mnóstwo pytań, ale olśnieni wspaniałością lotu, pewnością naszego przewodnika, zmilczeliśmy.
Wylądowaliśmy z dala od szczytu. Brakło nam tchu. Pełni wdzięczności i oczarowani, nie chcemy już o nic pytać. I wtedy Kołakowski wskazuje na górę. – To kupa śmieci! Sterta odpadków. Wydawały się piękne, ale są tylko częściami, które nigdy nie złożą się w całość. To śmietnisko rzeczy bezużytecznych i bezwartościowych. Wspinaczka, która obiecywała tak wiele, nie mogła dać nam nowych widoków, nowych perspektyw. I już chciałoby się wyrazić mu zasmuconą wdzięczność, że obnażył przed nami prawdę, że pozbawił nas złudzeń, gdy oto dobrotliwy uśmiech powstrzymuje nas w pół słowa. Okazuje się, że w oczach Kołakowskiego całe to śmietnisko jest dobre i takie właśnie, jakie być powinno. Wspinanie się po nim bez przewodnika, jest pomysłem chybionym i prowadzi donikąd. Podnoszenie pięknych odpadków jest zabawą samą dla siebie, ale samo istnienie wysypiska jest sprawą doniosłej wagi – bez tej góry śmieci, nie ma człowieka. Ale mnie się nadal zdaje, że każda myśl zasługuje na coś więcej niż zaliczenie jej do śmietnika historii, zasługuje na zrozumienie, zasługuje na polemikę.
Kołakowski był zaiste myślicielem XX wieku i popełnił wszystkie błędy znamionujące to straszne stulecie. W zakończeniu monumentalnych Głównych nurtów marksizmu, pisał:
„W tej chwili marksizm ani nie tłumaczy świata, ani go nie zmienia, jest tylko zasobnikiem haseł służących organizowaniu różnych interesów, nie mających najczęściej nic wspólnego z tymi, z jakimi marksizm w pierwotnej formie się identyfikował.”
To samo niestety da się powiedzieć o Kołakowskim. Szedł przez całe życie za wskazówką Marxa, to znaczy chciał świat zmieniać, ponieważ rozumienie odstręczało go swą nieosiągalnością. Kiedy pojechał jako młody człowiek do Moskwy, nie wiedział nic o represjach, obozach, strasznym terrorze, spotkał się natomiast z „czołowymi postaciami sowieckiej filozofii” i dostrzegł ich „rażąco niski poziom intelektualny, niewiarygodną ignorancję i wręcz dziecinną umysłowość”, jak wyznawał w wiele lat później tygodnikowi Zeit. Mackiewicz komentował:
„Dostrzegam w tej wypowiedzi pewną logiczną sprzeczność. Bo czy można było w r. 1950, a zatem po 33 latach panowania bolszewickiego w Rosji – wykazać bardziej niewiarygodną ignorancję, jak nie wiedzieć o panującym tam rozmiarze represji policyjnych i systemie obozów koncentracyjnych? Zwłaszcza, gdy się urodziło w sąsiedniej Polsce, nawet, jak Kołakowski, dopiero w 1927? Jeżeli natomiast młody wiek Kołakowskiego w r.1950 (23 lata) ma być usprawiedliwieniem dla jego ówczesnej dziecinnej niewiedzy, to z jakiej pozycji umysłowej mógł jednocześnie oceniać niski poziom intelektualny, niewiarygodną ignorancję i wręcz dziecinną umysłowość innych?” [3]
Kołakowski realizował najpierw interesy Stalina, potem rewizjonistów, by wreszcie, wyrzucony z kompartii, „wygnany” na Zachód, propagować socjalizm z ludzką twarzą. Tu mógł spokojnie twierdzić, jakoby komunizm sprawdził się w walce z faszyzmem; tu witany był aplauzem, gdy utrzymywał, iż marksizm, chrześcijaństwo i islam są tak samo pretensjonalnymi ideologiami. Nazwał kiedyś realny socjalizm „ideą braterstwa z przymusu” czyli naprawdę nie zrozumiał, że socjalizm jest niczym więcej, jak metodą zdobycia i utrzymania władzy. Idea braterstwa nic nie znaczyła dla Lenina, Trockiego, Mao, Pol Pota, ale przymus był im miły. Guzik ich obchodziło, że nikt się z nikim nie brata, ważna była nieograniczona kontrola, jaką im ideologia dawała nad procesem bratania.
Tego Kołakowski rozumieć nie chciał. I tak, chcąc nie chcąc, oddał swą ogromną erudycję i niepospolitą inteligencję na służbę wrogom ludzkości. A rolę ojca chrzestnego prlu bis odegrał bezbłędnie.
-
W: Droga Pani, Kontra, Londyn 1998, s. 287-8
-
Leszek Kolakowski. One of the 20th century’s greatest philosophers who grappled with the concepts of freedom, politics and faith after fleeing totalitarian Poland http://www.telegraph.co.uk/news/obituaries/culture-obituaries/books-obituaries/5873129/Leszek-Kolakowski.html I pomyśleć, że kiedyś uznawano Daily Telegraph za pismo „prawicowe”.
-
List do Redakcji, Wiadomości nr 24 (1315)
Prześlij znajomemu
Nie bardzo rozumiem sedna twojej dyskusji z Kolakowskim o hierachii wartosci. Dla mnie, wolnosc jest najwyzsza wartoscia, wazniejsza nawet od sprawiedliwosci. Liberalowie zwykle stawiaja sprawiedliwosc na szczycie hierarchii, konserwatysci moralnosc, lewicowcy oczywiscie rownosc, a faszysci braterstwo…
Soniu,
Z całym szacunkiem, zdajesz się rozumować tak dokładnie jak Kołakowski, tzn. to co jest dla nas cenne, jest wartościowe, jest zatem wartością. Takie rozumienie prowadzi neiuchronnie do relatywizmu, bo dla Ziutka ważne, żeby Man U wygrał mecz piłki nożnej, a dla Stefy, żeby dobrze zjeść. Są to jednakże rzeczy, które należą do utylitarnego porządku ważności, gdy wartości tworzą porządek aksjologiczny, który jest obiektywny i absolutny, tzn. istnieje niezależnie od poznającego podmiotu i nie jest względny. Wartości są także niezależne od „realizującego” podmiotu, po prostu są. Moralność, sprawiedliwość, równość, braterstwo, a przede wszystkim wolność, wartościami w ogóle być nie mogą.
Wolność jest formą działania. Jako taka jest warunkiem odpowiedzialności, winy bądź zasługi i całego tego obszaru, który nazywamy moralnością. Wolność jest niezwykle ważna, bez niej nie można mówić o człowieku jako podmiocie, bo działania nie-wolne są bez znaczenia. Ta jej niezwykła waga doprowadziła wielu myślicieli do wysunięcia wolności, jak mówisz, „na szczyt hierarchii”, co prowadzi do absurdu, bo wobec wolności podniesionej do poziomu wartości, wszelkie inne wartości bledną, hierarchia znika i człowiek w swej potwornej wolności – jak to mówi zdaje się Kiriłłow u Dostojewskiego – może robić co chce. Jeśli wolność jest wartością, to każdy akt wolny jest dobry. Można zabijać i męczyć, byle w sposób wolny, byle nie z rozkazu, ale z własnej nieprzymuszonej woli.
Dziękuję Autorowi za przypomnienie Mackiewicza. Za przypomnienie go właśnie w tym kontekście.
„…Takie rozumienie prowadzi nieuchronnie do relatywizmu…”
co zreszta wydaje sie byc celem glownym (choc ukrytym) tej operacji, bowiem otwierajacym droge do relatywizowania (i multiplikowania) prawdy, czyli wartosci stanowiacej fundament porzadku aksjologicznego.
NB. wystrzegam sie nazywac ten typ argumentacji filozoficznym, bo to klarowny przyklad instrumentalizowania filozofii przez swiat polityki.
Z pozdrowieniami,
Drogi Panie Zeppo,
Nie jestem do końca przekonany, że Kołakowski był dobrym przykładem instrumentalizacji i polityzacji myślenia filozoficznego. On jednak przeszedł zasadniczą ewolucję i był z pewnością wielkim erudytą. Moja hipoteza na jego temat jest następująca: pomimo długiej drogi, jaką pokonał od 11 tezy Marxa o Feuerbachu, był do końca ofiarą swych filozoficznych początków. Tak samo był ofiarą „potrzeby politycznego zaangażowania”; to w ogóle raczej smutna postać.
Najzabawniejszy jest paradoks odbioru Kołakowskiego, któremu w prlu wyzywają od „żydłaków” (choć o ile wiem, Żydem nie był, ale mnie to i tak nie obchodzi), a poza Polską uważany jest za wielkiego filozofa i – uwaga! – antykomunistę.
Witam,
[…] Wylądowaliśmy z dala od szczytu. Brakło nam tchu. Pełni wdzięczności i oczarowani, nie chcemy już o nic pytać. I wtedy Kołakowski wskazuje na górę. – To kupa śmieci! Sterta odpadków. Wydawały się piękne, ale są tylko częściami, które nigdy nie złożą się w całość. To śmietnisko rzeczy bezużytecznych i bezwartościowych. Wspinaczka, która obiecywała tak wiele, nie mogła dać nam nowych widoków, nowych perspektyw. […]
Miałem dokładnie takie samo wrażenie, zarówno czytając LK, jak i oglądając w tv jego „Mini wykłady o maxi sprawach”…
Mam jednak wrażenie, że określając Kołakowskiego jako „ojca chrzestnego PRL bis” za bardzo go Pan „dowartościował”. „Ojciec chrzestny”, jako ten, który daje „filozoficzną” legitymizację dla „transformacji” ?
Ja wskazałbym jednak Adama Michnika, względnie ukułbym pojęcie (trochę niezgrabne) „kolektywnego ojca chrzestnego” prl-bis, w którego wchodziliby właśnie Michnik, Kołakowski, Miłosz, Śzymborska, większość hierarchów Kościoła (na czele z prymasem Glempem i bpem Życińskim).
Drogi Panie Ryszardzie,
Kołakowski wydaje mi się człowiekiem większego kalibru niż Miłosz, a już o Szymborskiej w ogóle nie wiem, co powiedzieć. To jest zero. Nikt. Ona nie jest nawet matką chrzestną swojej własnej „poezji”. Miłosz był z pewnością lepszym poetą, tylko myśli u niego na naparstek. Michnik natomiast jest bez wątpienia człowiekiem mniejszej miary niż Kołakowski, ale tez rolę wobec prlu bis odegrał raczej większą. Nazwałbym go raczej położną prlu nr 2. To on, z Geremkiem, Mazowieckim itp. postaciami, było obecny przy porodzie tego potworka poczętego z pijackiego spółkowania Wałęsy z Kiszczakiem i innymi obleśnikami.
Nie, ja raczej obstawałbym przy zatrzymaniu roli ojca chrzestnego dla Kołakowskiego. To on czuwał z oddali nad swym odległym chrześniakiem, to on wyznaczył drogę i interweniował, kiedy zachodziła taka potrzeba. Ojciec chrzestny to tyle co „duchowy ojciec” – i tę rolę Kołakowski spełnił.
Szanowni Panowie,
Jednak z mojego punktu widzenia, ojcem chrzestnym prl-bis jest bez watpienia Jerzy Urban, konstruktor i spiritus movens postkomunistycznego spisku. Capo di tutti cappi, bez ktorego ojcowie mniejsi prl-bis (w rodzaju wymienionych powyzej) nie znaczyli by nazbyt wiele.
Z pozdrowieniami,
Tak, do jest do pewnego stopnia słuszne. Urban może być „ojcem chrzestnym” w sensie mafijnego „capo di tutti capi”. Natomiast Kołakowski raczej w sensie bardziej tradycyjnym, mianowicie „ojca duchowego” albo, w nieszczęsnym żargonie współczesności „guru”.
Przy wszystkich swoich wadach, Kołakowski pozostaje nadal ciekawym myślicielem, bardzo wnikliwym analitykiem i krytykiem, inteligentnym przewodnikiem po historii myśli (bardzo nie lubię terminu „historia idei”), a na dodatek pisywał potoczystą, jasną polszczyzną, co wśród filozofów w ogóle, a wśród marksistów w szczególe, jest rzadkością.
Wracając do Urbana, pisałem o jego roli kilka miesięcy temu (Polski październik i okrągły stół. Część VI). Nie należy (wydaje mi się) jego roli przeceniać. Urban NIE należał do partyjnej wierchuszki, NIE należał do grupy planującej „dramatyczne wydarzenia, które sprawić miały wrażenie upadku komunizmu”, był natomiast wyjątkowo inteligentnym obserwatorem, który nic nie wiedząc o planie, zaproponował coś bardzo do planu zbliżonego. Oczywiście komuniści woleli mieć kogoś takiego po swojej stronie, bo wprowadzenie w życie ich planu wymagało delikatnych operacji.
W tym sensie zatem, ani Kołakowski, ani Urban nie są ojcami chrzestnymi, ponieważ cały plan nie dotyczy prlu i nie w prlu się zrodził.
Nie znam „dzieł” Kołakowskiego, nawet nie czytałem jego jedynej chyba książki jaką posiadam, zdaje się „czy diabeł jest czerwony”, możliwe że mam ich więcej. Czytałem natomiast jego własne stwierdzenie (po spotkaniu na uniwersytecie Krakowskim): że filozofem nigdy nie był – był tylko historykiem filozofii – i mu wierzę! Co do roli jaka odegrał w budowaniu PRL-bis, myślę, że był jedynie taką „szafą” za ktorą sie chowali i nadal to czynią różni „rożowi” najdelikatniej ich określając. Szafa do stołu pasuje – też mebel!
Szafa, a może regał służący „różowym” ?
Drogi Panie Michale – Urban jako rzecznik prasowy rządu MUSIAŁ BYĆ powyżej, grubo powyżej progu wtajemniczenia funków partyjnych w plan wejścia komunizmu w nową fazę. Toteż współudziału w planowaniu nie można całkiem wykluczyć.
Panie Mirku,
Kołakowski był jednak na poziomie. Wrogów nie trzeba postponować, ale z nimi walczyć. Żeby z nimi walczyć, trzeba ich poznać.
Panie Ryszardzie,
Urban był powyżej progu wtajemniczenia, kiedy był rzeczikiem rządu, ale ja mówiłem o momencie kiedy napisał swój sławetny list do Kani. Wtedy był całkowicie poza układem, więc jest zdumiewające, że aż tak był przenikliwy. Czy zna Pan ten list? Warto przeczytać.
Zapewne współdziałał w planowaniu ostatniej fazy, ale planowanie zaczęło się od Szelepina pod koniec lat 50.
Czy aby „całkowicie poza układem”? Przecież pisał m.in. do reżymowej „polityki”. Może sowieci mieli jakiś kanał, przez który go kontrolowali?
Panie Ryszardzie,
Urban był „poza układem władzy”, kiedy pisał swój list do Kani. Należał bez wątpienia całkowicie do prlu, ale w końcu kto nie należał? Pisał dla Rakowskiego, ale tak samo pisałi inni, a czy powiedziałby Pan, że Zyzio Kałużyński należał do układu władzy w prlu?
Pisałem już gdzie indziej, że list do Kani wydaje mi się bardzo znaczący. Wydaje mi się, że jest to dokument, jak pewien człowiek patrzący z boku „odkrył”, co oni robią. Ponieważ odkrył to z jak najbardziej karierowiczowskimi zamierzeniami, to go zaproszono do środka. Jest takie amerykańskie powiedzenie: Better have the bastards inside the tent pissing out than outside the tent pissing in. Toteż Urban bardzo im się przydał.