Nikaraguańska paramnezja
4 komentarzy Published 9 listopada 2007    |
Zwycięstwo przywódcy Sandinistów, Daniela Ortegi, w zeszłorocznych wyborach prezydenckich w Nikaragui jest wydarzeniem w dwójnasób znamiennym. Jest, po pierwsze, potwierdzeniem trendów, które już od niemal dekady dominują w życiu politycznym tej części świata, a które najtrafniej można określić mianem kubanizacji lub komunizacji Ameryki Łacińskiej. Ameryka Południowa zmierza prostą drogą w kierunku komunizmu, co do tego nie można mieć już dzisiaj najmniejszych wątpliwości. Jest to przy okazji największy, choć stosunkowo niegłośny, sukces kubańskiego przywódcy, Fidela Castro.
„Castroizm” wygrywa na wszystkich frontach, w kolejnych krajach tego obszaru. Pierwsza była Wenezuela z charyzmatycznym Hugo Chavezem, któremu energicznie prowadzona kampania na rzecz socjalizmu i powszechnej szczęśliwości zjednała miliony sympatyków nie tylko w samej Wenezueli, ale na całym amerykańskim kontynencie. Następna była Brazylia z nieco mniej populistycznym, za to równie silnie zdeterminowanym prezydentem Lula da Silvą, którego ideowe deklaracje, polityczny fundament, zawierane sojusze, jednoznacznie określają kierunek w jakim zmierza współczesna Brazylia. Następna w kolejce była Argentyna z Nestorem Kirchnerem, nie tylko przedstawicielem skrajnej lewicy, ale także w przeszłości członkiem ugrupowania terrorystycznego (od jakiegoś czasu na fotelu prezydenckim zasiada żona Kirchnera, Cristina). Urugwaj z pierwszym lewackim politykiem w charakterze głowy państwa, Tabaré Vázquezem; Ekwador z Rafaelem Correą, młodym bolszewickim politykiem, który nie kryje swojego entuzjazmu dla dokonań Hugo Chaveza oraz śmiało kroczy w kierunku własnej drogi do socjalizmu i faktycznej dyktatury; Boliwia z przywódcą Ruchu na Rzecz Socjalizmu, Evo Moralesem, który z racji swoich powiązań z handlarzami narkotyków nazywany jest „związkowym handlarzem narkotyków”.
Powyższe przykłady są jedynie ilustracją tendencji, które w obecnej dekadzie opanowały cały obszar Ameryki Południowej, a lista krajów zainspirowanych nową wizją socjalistycznej szczęśliwości jest znacznie dłuższa. Jeden rzut oka na mapę tego rejonu świata wystarczy, aby przekonać się o ludnościowej i terytorialnej skali nowego procesu. Z całą pewnością nie mamy tu do czynienia ze zwycięstwem socjalizmu w jednym kraju. W tym konkretnym historycznym przypadku, socjalizm opanowuje cały kontynent. Świadczą o tym deklaracje radykalnych przywódców poszczególnych krajów, kierunek politycznych sojuszów, gdzie nieodmiennie pojawiają się takie kraje jak Chiny, Iran, Libia, wspólne deklaracje wieszczące powstanie „osi dobra”, oczywiście dobra socjalistycznego, czy powszechne cześć i uwielbienie, wyrażane pod adresem kubańskiego dyktatora.
Na tym tle wyborczy sukces Daniela Ortegi jest jedynie potwierdzeniem obowiązujących trendów. Jest wyrazem dominującej koniunktury, przychylnej dla dynamicznych, radykalnych przywódców, najlepiej o bogatej, rewolucyjnej przeszłości. Składane przez niego deklaracje, zawiązywane sojusze, nawet pierwsze wizyty nie pozostawiają cienia wątpliwości, że stary komunistyczny przywódca znajduje się w samym nurcie południowoamerykańskich przemian. Podczas wystąpienia przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ we wrześniu 2007 roku, Ortega postanowił rozwiać wszelkie możliwe wątpliwości związane ze swoją osobą, dając wyraźnie do zrozumienia, że jest tym samym Danielem Ortegą, który ćwierć wieku temu walczył z amerykańskim imperializmem Reagana. Z wysokiej oenzetowskiej trybuny zaatakował wprost amerykańską „dyktaturę”, stwierdzając, że Stany Zjednoczone zyskają prawo kwestionowania programów atomowych takich krajów jak Iran czy Korea Północna dopiero wówczas, gdy same pozbędą się własnej broni atomowej. Nieco wcześniej, bo w marcu tego roku, w niemal identycznie ironicznym tonie, Ortega wezwał amerykańską administrację do udzielenia wsparcia w wysokości 300 milionów dolarów żyjącym w skrajnym niedostatku emerytowanym bojownikom antykomunistycznej Contras, sugerując, że obecne amerykańskie władze powinny czuć się odpowiedzialne za katastrofalne efekty Reaganowskiej polityki.
Chichot historii coraz częściej rozbrzmiewa w Managui, z podszeptu Ortegi. W latach 80., gdy wyszło na jaw, że pieniądze przeznaczone na wsparcie antykomunistycznej partyzantki Contras pochodzą z nielegalnej sprzedaży broni do Iranu, w Waszyngtonie wybuchł jeden z największych skandali politycznych, który nie doprowadził do obalenia Reagana zapewne tylko dzięki dyskrecji pułkownika Olivera Northa. Dzisiaj dozbrajany niegdyś Iran uznawany jest przez Stany Zjednoczone za jednego z najbardziej niebezpiecznych burzycieli światowego porządku, a Daniel Ortega zawiązuje coraz lepsze, coraz przyjaźniejsze stosunki z rządcami Teheranu. Już w styczniu 2007 roku, w zaledwie kilka dni po zaprzysiężeniu Ortegi, prezydent Iranu, podobno ultraprawicowy Mahmud Ahmadineżad, przybył do Managui aby osobiście pogratulować świeżemu bolszewickiemu prezydentowi, stwierdzając przy tej okazji, że oba kraje łączą zarówno interesy, wspólni wrogowie, jak też jednakie cele. W czerwcu, samolotem wynajętym od rządcy Libii, Kadafiego, Ortega udał się z wizytą do Teheranu, gdzie zapewnił, że oba zaprzyjaźnione kraje są zdeterminowane, aby „wspólnie bronić sprawiedliwości i pokoju na świecie.”
Inne międzynarodowe koneksje i sympatie Daniela Ortegi są równie znamienne. Na uwagę zasługuje przede wszystkim poparcie, jakimi cieszy się ze strony dwóch najsłynniejszych obecnie, a zapewne i najgroźniejszych, latynoskich bolszewików, Castro i Chaveza. Ten ostatni, mimo, że dzień inauguracji Daniela Ortegi przypadł dokładnie w dniu jego własnego zaprzysiężenia na trzecią już kadencję prezydencką, nie bacząc na trudy, pot i zmęczenie, z socjalizmem i Jezusem na ustach („Ojczyzna. Socjalizm albo śmierć! Przysięgam… Przysięgam na Chrystusa – największego socjalistę w historii.”), zaraz po własnej uroczystości udał się pospiesznie do Managui, aby mocą wzrastającego autorytetu poprzeć swojego kolegę. Castro, który ze względu na stan zdrowia, nie mógł być obecny na inauguracji, zaproponował w zamian, w geście przyjaźni, przysłanie kontyngentu kubańskich lekarzy.
Najciekawszy aspekt prezydentury Daniela Ortegi związany jest z właściwością pamięci. Pamięci historycznej, ale i tej bardziej prozaicznej, związanej z kolejami własnego życia. Dlaczego człowiek wyrzucony nie tak dawno temu poza nawias polityki, po upływie lat zostaje wybrany przez to samo społeczeństwo na najwyższe w państwie stanowisko. Oczywiście, pewne znaczenie mają przemiany pokoleniowe. Wiadomo na przykład, że w Nikaragui próg wyborczy obniżony został do szesnastego roku życia. Nowi wyborcy nie mogą zatem pamiętać, co działo się w ich kraju w krwawych latach 80. Czyżby jednak nie mieli rodziców, czy też może ich rodzice mają zbyt krótką pamięć, a może sandinistowskie rządy nie były aż tak niepopularne?
Od 1979 roku, od chwili przejęcia władzy w Nikaragui, Sandiniści roztoczyli nad całym krajem opiekę totalitarnego terroru. Nikaragua miała być modelowym, bolszewickim państwem, jednocześnie kolejnym, po Kubie, przyczółkiem dla komunistycznej rewolucji w Ameryce Południowej i Środkowej. W całym kraju powstawały tysiące sandinistowskich Komitetów Obrony, zajmujących się inwigilacją współobywateli. Rewolucjoniści przejęli kontrolę nad każdą dziedziną życia: nad organizacjami społecznymi, armią, policją, związkami zawodowymi, mediami. Wprowadzili cenzurę i znacjonalizowali przemysł. Tysiące przeciwników rewolucyjnych zmian było więzionych, torturowanych, mordowanych. W spokoju nie pozostawili nawet autochtonicznej ludności żyjącej nad atlantyckim wybrzeżem Nikaragui. Przy użyciu wypróbowanych metod bolszewickich sztucznie wywołanego głodu zmusili tysiące Indian do opuszczenia swoich siedzib. Tylko jedna taka akcja, przeciwko Indianom Misquitos zakończyła się wymordowaniem 15 000 członków tego plemienia, 30 000 trafiło do obozów koncentracyjnych, a 5 000 do więzienia.
Przez ponad dekadę, przy entuzjastycznym akompaniamencie zachodnich „intelektualistów” kolejne akty terroru określały postępy rewolucji. W połowie lat 80. to małe środkowoamerykańskie państewko miało 20 000 więźniów politycznych, a setki tysięcy zwykłych obywateli było skazanych na wegetację w obozach odosobnienia. Przez wszystkie te lata Daniel Ortega i towarzysze stosowali najbardziej wyrafinowane tortury. Przypalanie rozgrzanym żelazem, rażenie prądem, zamykanie w klatkach, gwałty i mordy, obdzieranie ze skóry – wszystkie te barbarzyńskie metody nie były obce nikaraguańskiej rewolucji. Czy to możliwe, że po tym wszystkim, co przeszło, nikaraguańskie społeczeństwo po prostu zapomniało?
Wyniki wyborów z listopada 2006 roku dają lakoniczną, ale wymowną odpowiedź. Komunistyczny zbrodniarz, Daniel Ortega, cieszy się 38 procentowym poparciem nikaraguańskiego społeczeństwa, co, dzięki specyficznej ordynacji wyborczej, dało mu w efekcie zwycięstwo w prezydenckich wyborach. Wszystko wskazuje na to, że pamięć przeszłości jest niepopularna w tym kraju, a historia okazuje się nie być dobrą nauczycielką.
Prześlij znajomemu
Z niedowierzaniem muszę stwierdzić, iż w pełni zgadzam się z tezami jakie postawiłeś w swoim tekście. Oglądałem ostatnio w tv relację z wiecu na którym przemawiał Chavez (nie pamiętam szczegółów, ani powodu świętowania). Nagle zadzwonił telefon komórkowy Chaveza i okazało się, że zupełnie przypadkiem, akurat w tej chwili, dzwoni Fidel. Reakcja tłumu była niesamowita. Okrzyki i skandowania na cześć Fidela nie miały końca. Czy były szczere? Mam nadzieję, że nie. Trudno to jednak chyba ocenić żyjąc tak daleko od tamtej części świata. Piszesz Darek o krótkiej pamięci. Niedawno spierałem się tutaj z p.Michałem na temat skażenia komunizmem. Teraz sobie pomyślałem, że może to i dobrze, że mamy to głęboko w pamięci. Bo jesteśmy bardzo wyczuleni na wszelkie przejawy ograniczania wolności. Może potrafimy wybrać komunistycznego prezydenta i lewicowy rząd ale niech tylko spróbuje „zrobić nam wbrew”. To przekonanie uspokaja, ale lata niestety mijają. Europa wydaje się być spokojna i tak daleka od tych niezrozumiałych dla mnie sympatii i naiwności tamtych społeczeństw.
Przemku, odpowiadając nieco w „duchu Mackiewicza”, to czy to „zrobienie im wbrew” nie jest ściśle wkalkulowane w to, co zaplanowano, co nam wolno a co nie?
zsrr ma się coraz lepiej, czego o nas nie można powiedzieć. Niestety.
pozdrawiam.
Jaśku,
Trudno zaplanować wybory ludzi (ostatnie dwa lata to udowodniły). Raz na wozie…
Nieuczciwość wyborów trudno nam zarzucić. Demokracja nie jest doskonałym systemem, ale ten idealny już ktoś próbował nam narzucić. Patrząc na ostatnie kilkanaście lat, to nie mogę się z Tobą zgodzić. Mamy się lepiej. A co do Rosji (dlaczego piszesz zsrr – żyjemy tu i teraz a nie tam i niemiłe wspomnienia) – niech ma się też jak najlepiej.
Bogaty kraj-spokojny kraj.
A tak z zupełnie innej beczki. Co myślicie o najnowszych doniesieniach z krainy Winetou (no może nie zupełnie Jego, On o ile pamiętam był chyba Apaczem)
„Pólnocnoamerykańscy Siuksowie, z których wywodzą się słynni Siedzący Byk i Szalony Koń, wypowiedzieli porozumienia jakie obowiązywały ich z USA i utworzyli własne państwo – podaje serwis internetowy FOX News.
– Nie jesteśmy już więcej obywatelami Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, wszyscy żyjący na obszarze pięciu stanów otaczających nasz kraj mogą się do nas przyłączyć – mówi indiański aktywista, Russell Means.
Delegacja przywódców Siuksów dostarczyła Departamentowi Stanu wiadomość informującą, że jednostronnie zrywają porozumienia obowiązując ich z rządem USA od ponad 150 lat.
Według FOX News nowy kraj Siuksów składa się z części pięciu stanów: Nebraska, Południowa i Północna Dakota, Montana i Wyoming. Kraj będzie posiadał własne paszporty, prawa jazdy, a mieszkający tam ludzie będą zwolnieni od podatków, co ma być zachętą dla wszystkich, którzy się zrzekną obywatelstwa amerykańskiego – tłumaczy Means.
– Traktaty podpisane przez USA 150 lat temu były jedynie „bezwartościowymi słowami na bezwartościowym papierze” – tłumaczą wolnościowi aktywiści Indian. Według Means zerwanie umów i ustanowienie nowego kraju jest całkowicie legalne. Indianie powołują się na zapisy konstytucji USA – pisze FOX News.”
Jaś na pewno odpowiedziałby na to lepiej, ale czy nie jest zupełnie oczywiste, dlaczego nazywa dzisiejszą „Rosję” zsrr? Bo to jest „przemalowany lis”, jak to ktoś nazwał na wp, czyli kontynuacja sowietów, a nie Rosji. Ciągłość państwowa Rosji została gwałtownie przerwana, kiedy szajka międzynarodowych gangsterów obaliła legalny rząd w 1917 roku. Nazywanie Rosją państwa, którego prezydentem (a wkrótce premierem, a potem pewnie znowu prezydentem) jest Władymir Putin, jest zamykaniem oczu na „tu i teraz”.
Kiedy Jelcyn mianował Putina premierem, to nasz gebista wzniósł toast na cześć Stalina, po czym krzyknął: „Agent Putin melduje zakończenie pierwszej fazy operacji!” – wszyscy to dziś komentują jako żart.