„Klarowność jest cnotą rozumu i odwagi” – o twórczości Barbary Toporskiej* (część I)
4 komentarzy Published 27 grudnia 2012    |
W przyszłym roku będziemy obchodzić setną rocznicę urodzin Barbary Toporskiej. Zważywszy jednak, że rocznica ta kolidować będzie z obchodami 200 lecia urodzin Giuseppe Verdiego i Richarda Wagnera, przypuszczam, że jubileusz Toporskiej przejdzie bez echa w szerokim świecie – nigdy nie miała szczęścia.
Przeciętnie wykształcony inteligent polski, zapytany o Barbarę Toporską, wzruszy zapewne ramionami. Nieprzeciętnie dobrze wykształcony odpowie z miejsca: żona Józefa Mackiewicza! Trudno pojąć, dlaczego osoba jej męża rzuciła taki cień na jej twórczość. Wiele jest przykładów twórczych małżeństw, gdzie kariery małżonków biegły równolegle do siebie, nie wpływając na siebie na wzajem. W tym jednak wypadku, nawet tak wytrawni znawcy pisarstwa obojga, jak niedawno zmarły profesor Janusz Goćkowski, bezpodstawnie podporządkowują twórczość Toporskiej mężowi. W swojej książce poświęconej Mackiewiczowi pt. „Lewa wolna czyli Nie trzeba głośno mówić. Światopogląd kontrrewolucjonisty”, Goćkowski obszernie przytacza z pism Barbary Toporskiej, którą, jak twierdzi, „zasadnie należy pojmować i traktować jako autorkę dopełniającą swymi poglądami i twierdzeniami to, co pisze Józef Mackiewicz.” Nie mam oczywiście nic przeciw cytowaniu Toporskiej, bo była przenikliwą obserwatorką, wyśmienitą stylistką, osobą wolną i suwerennie myślącą. Wydaje mi się jednak, że redukcja tak interesującego pisarstwa do roli „dopełniającej twierdzenia jej męża”, nie przystaje ani do wagi i znaczenia Barbary Toporskiej, ani do poziomu znakomitej książki Goćkowskiego. Otóż wbrew krytykom – a także pożal się Boże twórcom współczesnych nam blogów – nie to jest ważne, co nas łączy, ale to co nas dzieli. To prawda, że ich poglądy były w wielu punktach zbliżone, ale tym ciekawsze są punkty rozbieżne. A różnice pomiędzy małżonkami były poważne: w pierwszym rzędzie była to różnica wrażliwości, co wśród twórców jest zawsze pierwszorzędnego znaczenia. Niechaj za przykład posłuży mi stosunek obojga do twórczości Witolda Gombrowicza. Mackiewicz wdał się w ostry zatarg z Gombrowiczem (bo trzeba podkreślić, że nie był to merytoryczny spór, ale zatarg, w którym obaj adwersarze nie wahali się występować ad personam). Mackiewicz nie cenił twórczości, ani nie poważał osoby Gombrowicza; co więcej, uważał jego pisarstwo za symptom choroby toczącej kulturę. Toporska tymczasem jest autorką recenzji z Pornografii, recenzji zawierającej najgłębszą znaną mi analizę tej trudnej powieści; analizę, która jest jednocześnie kapitalną ilustracją, że „klarowność jest cnotą rozumu i odwagi”.
Ale w ten oto sposób dałem się wciągnąć w tę samą pułapkę, w którą wpada każdy mówiący o Barbarze Toporskiej. A zatem odtąd postaram się nie mówić więcej o jej mężu.
Zastanawiając się nad tematem do niniejszych rozważań, uświadomiłem sobie, że najchętniej zająłbym się analizą pojedynczego tekstu Toporskiej – np. jej obszerną rozprawą na temat demokracji, albo wspomnianą recenzją z Gombrowicza, albo nadzwyczajną polemiką z profesorem Oskarem Haleckim – ale pojąłem natychmiast, że taki przyczynkowy temat byłby zupełnie nie na miejscu wobec całkowitego zapoznania tej twórczości. Pozostaje mi zatem jedynie niewdzięczne zadanie zajęcia się propedeutyką, wprowadzeniem do…
Nie zamierzam zanudzać nikogo datami z życiorysu; nb. Nota o życiu i twórczości autorki dołączona jest do każdej pozycji wydawanej przez Kontrę. Toporska zadebiutowała w poznańskiej prasie studenckiej, gdzie jej wiersz miał wywołać skandal, co wydaje mi się pozbawione znaczenia dla dalszego rozwoju jej twórczości. (Muszę wszakże zaznaczyć, że mój towarzysz podziemnej niedoli uważa „drastyczną ingerencję ‘retorsyjnej cenzury’ za znaczącą”; jeśli tak, to nie widzę jej konsekwencji w dalszym rozwoju autorki.) A tak pisała ona sama na temat tego, co miało w jej mniemaniu znaczenie:
„Rodzina mojej matki wywodziła się ze wschodu. Z Litwy i Ukrainy. Inna cecha wspólna, która sprawiła, że się czuję i czułam bardziej z nią związana, niż z Toporskimi, to jej schyłkowość. Z małymi wyjątkami wszyscy byli losers. Nikt im nic nie konfiskował, a po prostu tracili. Z własnej winy, i bez winy. Nikomu nie polecam moich gustów, ale wolę „bywszich ludiej” niż dorobkiewiczów. Nie wierzę, żeby z linii dłoni można było wywróżyć katastrofę samolotu na przykład. Wierzę natomiast, że dobry chiromanta widzi „serce” na dłoni i z charakteru człowieka może mniej więcej trafnie wydedukować jego losy. Bo żeby robić pieniądze, trzeba lubić robić pieniądze; żeby robić kariery, trzeba lubić robić kariery i na odwrót. Ostatecznie o mojej przynależności zadecydował trzyletni pobyt w Poznaniu. Po raz pierwszy poczułam się tam emigrantką, i to jak! O wiele dotkliwiej niż później na prawdziwej emigracji. Gdy się ma lat 19, odczuwa się wszystko dotkliwiej. Pewnego wieczoru wsiadłam więc do pociągu i pojechałam do Wilna. Nie znalazłam tam już nikogo ze swoich, znalazłam czas przeszły. Była stolica, byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zubożała, anachroniczna. I… „bez widoków”. Komu nie wystarczały widoki z gór Zamkowej, Trzykrzyskiej, Bufałowej, z Zarzecza, z Pohulanki, ze Zwierzyńca, kto miał w charakterze ambicje dorobienia się czegokolwiek, pieniędzy, sławy, kariery, ten uciekał z Wilna. A ja?… Jakbym odnalazła miasto ze snu, miasto mego przeznaczenia.”
W mieście swego przeznaczenia, stała się dziennikarką i pisarką, spotkała ją tam miłość i najbardziej dramatyczne wydarzenia życia. Prędko nawiązała współpracę z wileńskim Słowem, które było pismem wprawdzie prowincjonalnym, ale niemniej ważnym w przedwojennej Polsce i szeroko czytywanym poza Wileńszczyzną. Słowo zdobyło swą pozycję z kilku powodów: przede wszystkim było głosem reprezentującym ziemiaństwo (niestety rzadkość w ówczesnej Polsce); po drugie, pomimo rozmaitych wolt ideowych Cata, było to pismo o odcieniu zdecydowanie konserwatywnym; i wreszcie najważniejszy był poziom współpracowników, od dostojnego Mariana Zdziechowskiego począwszy, poprzez barwne postacie braci Bocheńskich, braci Pruszyńskich, braci Zbyszewskich – nie zapominając także o braciach Mackiewiczach – aż do młodych komunistów w rodzaju Putramenta, Jędrychowskiego czy Miłosza. W tym towarzystwie młodziutka Toporska została wkrótce mianowana redaktorem niedzielnego dodatku literackiego, gdzie ukazały się także jej pierwociny literackie, do których wrócę za chwilę osobno.
Ku uciesze wszystkich bibliografów przyszłości, podpisywała swoje artykuły różnorodnie: BT, B., b., Teta, Tet, Top, T-ska, Ariadna i Maestro Kuku…, a po wojnie doszła jeszcze Gospodyni, Lustrzanka i – raz jeden! – Magdalena. Z tej różnorodności wynika, że być może nie będziemy nigdy znali całości jej dorobku. Ale o rozkoszach egzystencji bibliografa będzie musiało być inną razą.
We wrześniu 1939 roku, Toporska pisała powieść w odcinkach, pt. „Wojna zrywa liście”, którą tak zapowiadała:
„Od dzisiejszego dnia zaczynam pisać coś w rodzaju kroniki. Biorę po prostu trzy różne typy dziewcząt, siostry, i z dnia na dzień opowiadać będę ich historię, historię, o której w tej chwili jeszcze nic nie wiem, a która będzie powstawała w miarę narastających wypadków.”
Mówiąc prawdę, jakkolwiek ciekawa ze względu na kontekst historyczny, jest to raczej nieudana próba literacka, której porażka zawiera się już w treści zacytowanej zapowiedzi: trzy siostry są „typowe”. Młoda autorka, jak cały naród w tych dniach klęski, uległa potrzebom propagandy i podnoszenia ducha w narodzie. Toporska nie popełniła tego błędu nigdy więcej. Nie będzie odtąd w jej pisarstwie niczego typowego.
Kiedy bolszewicy oddali Wilno Litwie, Mackiewiczowie rzucili się w wir publicystyki politycznej: wydawali i redagowali Gazetę Codzienną, po czym, rozczarowani litewską cenzurą, zaszyli się w Czarnym Borze, w domku oddalonym o 12 kilometrów od Wilna**, i tam zastało ich najście bolszewików. Jak przeżyli okupację sowiecką, wiemy z rozlicznych wspomnień obojga. Uciekli do puszczy, nad Wisińczę, przed wywózką do Kazachstanu, i oboje witali atak Hitlera na sowiety, jak wyzwolenie. Na marginesie dodam, że tak jak w Drodze donikąd, uciekała z nimi razem do lasu na furmance jeszcze jedna pani, ale to nie była żona sąsiada, żadnych takich…
Uciekali potem na Zachód przed wyzwoleniem niesionym na bagnetach bohaterskich krasnoarmiejców, przez Warszawę, Kraków, Wiedeń, dolinę rzeki Drawy, do Włoch, gdzie z miejsca zaczęła pisać. Publikowała głównie w pismach II Korpusu. Przenieśli się wkrótce do Londynu, a w 1955 roku do Monachium. Ponieważ nie sposób było się utrzymać, pisząc do emigracyjnej prasy, Toporska dorabiała podnoszeniem oczek w pończochach. Jeden rzut oka na bibliografię tekstów rozproszonych Toporskiej z tych lat wystarczy, żeby spostrzec ogromne luki. Od momentu zerwania współpracy z Tygodnikiem Ilustrowanym pod koniec 1950 roku (jej teksty ukazywały się nadal na początku 1951) znamy zaledwie dwa artykuły i jeden list aż do września roku 1957! Późniejsze luki można wyjaśnić nawrotami bardzo poważnej choroby – Toporska walczyła z rakiem przez ćwierć wieku – ale w tym wypadku, są dwa możliwe wyjaśnienia: albo nie znaleźliśmy dotychczas jej artykułów, co jest prawdopodobne, albo nie pisała w ogóle, co wydaje się niewyobrażalne. Pani Nina Karsov, wydawca Toporskiej, słusznie zdecydowała podać w tomie Metafizyka na hulajnodze ośmiostronicową listę tytułów pogadanek radiowych pisanych dla Głosu Ameryki i BBC prawdopodobnie w latach 1955-56. Teksty te zaginęły (nagrania także), ale gdyby ktoś na nie natrafił, to proszę koniecznie skontaktować się z wydawnictwem Kontra.
Luki w bibliografii są także znakiem, że Toporska miała nieszczęście być wielokrotnie „odkrywana”. Pisała o sobie: „Należę do tych autorek, co debiutują co lat kilkanaście, a w międzyczasie ‘robią co innego’.” Debiutowała więc w roku 1933 i 1939, w 1945 i ponownie w 1950; w 1966 roku ukazała się jej pierwsza powieść, nagrodzone nagrodą najlepszej książki roku Siostry, w 1973 tom wierszy pt. Athene noctua, i dopiero w 1981 powieść Spójrz wstecz, Ajonie! Jeden z rozdziałów powieści Na Mlecznej Drodze z roku 1982 ukazał się drukiem już w 1959 roku w Dzienniku Polskim. Była to więc kariera przerywana z najrozmaitszych przyczyn: a to drobiazg w postaci wojny, a to niedogodności w rodzaju sowieckiej okupacji, ucieczki do lasu przed deportacją, ucieczki przed sowieckim „wyzwoleniem”, a to rozkosze emigracyjnej tułaczki, podnoszenia oczek w pończochach, żeby tylko jej mąż mógł pisać – i wreszcie rak. Pisała o tym z ciepłym dystansem, być może nie bez goryczy, że tak się potoczyło jej życie, ale nigdy z wyrzutami.
Przyjrzyjmy się zatem jej twórczości literackiej.
W 1966 roku wyszła jej pierwsza powieść, nomen omen, o dwóch siostrach. Nie ma w nich nic typowego, jak w owych trzech siostrach z początku wojny. Pola i Anisia, choć skrajnie różne, potrafiły patrzeć na świat z ciekawością „nawet wtedy, gdy okoliczności dyskwalifikowały wszelką wrażliwość, jako frywolność nie na miejscu”, co już samo przez się jest nietypowe. A okoliczności ich życia były niekiedy straszne. Dzieciństwo spędzone w międzywojennej Polsce, choć z perspektywy późniejszych wydarzeń mogło wydawać się pozytywnie usłane różami, to nie było wcale łatwe. Pola i Anisia pochodzą z tzw. dobrego domu. Takich zubożałych rodzin, zazwyczaj ziemiańskich, było w ówczesnej Polsce multum. „Gorsi od nouveaux riches są nouveaux pauvres” mówi jedna z postaci o zdeklasowanej socjecie międzywojennej Polski. A więc Anisia i Pola muszą spać w nieogrzewanym pokoju i dzielić jedno zdarte futro matki, mogą zatem wychodzić z domu tylko co drugi dzień…
Toporska zaczęła pisać Siostry jeszcze przed wojną. Opowiadania „Strachy jadalnego pokoju”, „Cyrk” i „O dwóch siostrach, które miały jedną sukienkę i aktorze, który miał tylko frak” ukazały się w 1939 roku w Słowie. Oczywiście nie jest możliwe, żeby już wówczas powstała koncepcja powieści. Jej konstrukcja nie jest jednak dziełem przypadku, jest majstersztykiem. Są to w istocie luźno powiązane opowiadania, połączone osobami sióstr, które jednak wcale nie są głównymi bohaterkami poszczególnych rozdziałów.
Dla badaczy warsztatu pisarskiego fragmenty Sióstr mogą być przykładem, jak materiał autobiograficzny poddany zostaje pisarskim przetworzeniom, jak np. te same wydarzenia posłużyły mężowi autorki za kanwę do innych utworów. Przykładem niech będzie rozdział z powieści pt. „Czarny kot”. Jest to wersja noweli opublikowanej w 1947 roku w Lwowie i Wilnie pt. „Tak było..” Ale nie na tym koniec. To samo wydarzenie, posłużyło mężowi autorki za kanwę do innego utworu, pt. „Krakaś”, który ukazał się w 1937 roku w Słowie, choć łatwiej go znaleźć w XV tomie Dzieł Mackiewicza pt. „Okna zatkane szmatami”. Rozdział o Krzysiu warto porównać z różnymi opowiadaniami obojga małżonków, ale zawsze pamiętając, że prawie każda wielka literatura jest autobiograficzna. Nie w tym sensie, że opowiada o życiu autora, ale dlatego że opiera się na najgłębszych przeżyciach. Muszę w tym miejscu podkreślić, że ani Pola, ani Anisia, nie są porte parole ani alter ego autorki; ani ich rozliczni mężowie nie są wzorowani na mężu autorki. Zbyt często czytelnicy pragną czerpać wiedzę na temat życia autora z jego twórczości. I zbyt często życiorys używany jest dla rzucenia światła na literaturę. Warto więc może przypomnieć słowa profesora Ingardena, że można czytać Cierpienia młodego Werthera bez wiedzy, czy są to przeżycia samego autora czy nie; że taka wiedza „nie wzbogaca nas zupełnie o żaden artystyczny moment, nie dostarcza nam więcej żadnego specyficznie estetycznego rysu niż te, które zostały odsłonięte przez zrozumienie wprost dzieła Goethego”. Innymi słowy, należy czytać z otwartą głową i wrażliwym sercem, a nie przejmować się badaniami badaczy. To jednak nie zmienia faktu, że twórczość opiera się na przeżyciu – nie na doświadczeniu, na przeżyciu właśnie: przeżyciu i refleksji. Doświadczenie jest niczym, jeśli nie przeżyte i nie przemyślane. Nie ma więc chyba żadnych wątpliwości, że tak samo jak Piotr Biezuchow czy Liowin łączą się pępowiną z Tołstojem, tak i Pola i Anisia złączone są z Barbarą Toporską.
Słusznie zauważył kiedyś Tomasz Mianowicz, że Toporska „prowadzi grę z czasem” w swoich powieściach. Tak, z pewnego punktu widzenia, są to powieści o czasie, o wpływie czasu na percepcję, na naszą zawodną pamięć, na rzeczywistość. Mianowicz podniósł tę grę z wewnętrznym czasem powieści do roli „głównego czynnika kształtującego jej warsztat prozatorski”. Moja odruchowa reakcja na te słowa była taka, że przecież każda narracja jest grą z czasem. Kiedy ojciec opowiada dziecku bajkę przed snem, to igra sobie z czasem, wskazując na czający się w ciemnym kącie sypialni Nasz Ulubiony Ciąg Dalszy, który czeka tam, żeby móc wreszcie nastąpić. Każdy, najgłupszy nawet hollywoodzki film jest grą z czasem; czasem, który może być rozciągany w nieskończoność (jak w scenie na schodach odeskich w Pancerniku Potiomkinie), bądź skracany przy pomocy montażu. Więc to chyba nie o czas wewnątrz-powieściowy chodzi u Toporskiej. Ale przecież Mianowicz był wyraźnie na dobrym tropie. Może należałoby przeformułować jego tezę i mówić w zamian o jej zmaganiach z czasem: z czasem teraźniejszym, którego przemijanie stawia pod znakiem zapytania samą istotę rzeczywistości; z czasem przeszłym, który paradoksalnie istnieje bardziej „naprawdę” niż przelotna chwila; ale także z pamięcią, z zawodnym wspomnieniem chwili, bo wrażenie wspomniane nie różni się zasadniczo od wyobrażenia – na tym przecież polega zawodność pamięci. I z tymi to właśnie trudnościami boryka się Toporska w swoich powieściach, tak jak umierająca na raka Pola zmaga się ze straszną przeszłością wojny:
„W panoramie Poli stroszył się rozłożysty czub kasztanu, i dwa strome wierzchołki topoli. Za nimi był już tylko czas.”
Wydane w 1970 roku Na wschód od dzisiaj składa się z dwóch mniejszych powieści: Poczwarka i motyle i Martwe zwierciadło. Ta druga rozwija owe zmagania z czasem.
„A z… pamięcią jest tak, jak z rozsupłanym workiem na jadącym wozie. Najpierw wysypuje się z niej to, co upakowane najpóźniej, i bezpowrotnie przepada. Na dnie wora zawsze jednak coś zostaje po najdłuższej nawet i skaczącej po wybojach jeździe, na dnie sfatygowanej chorobami nawet zeszmaciałej świadomości.”
Gra z czasem ma tu inny charakter, bo o ile akcja Sióstr przenosi się z Poznania do Wilna, Warszawy, Krakowa, Włoch i Monachium, to tu mamy do czynienia z klasyczną prawie jednością miejsca. Gdzież inaczej jak na wschodnich Kresach dawnej Rzeczpospolitej można grać w taki sposób z jednością miejsca, ukazując przez to gwałtowność zmian w czasie? Martwe zwierciadło opowiada historie kilku osób związanych z tym samym miejscem: wioska, mały dworek z białymi kolumienkami, las, rojsty, uroczysko i stara zrujnowana kuźnia u zbiegu od dawna nieużywanych dróg, gdzieś na Wileńszczyźnie, gdzieś na Białorusi, czasami w pańskiej Polsce, czasem w Litewskiej Republice, czasami w Białoruskiej ssr. Losy tych ludzi splatają się ze strasznymi konsekwencjami. Uciełłowie, młoda para głównych bohaterów, żyją z początku wśród ludzi „zwróconych aspiracjami w czas zaprzeszły”, ale są i wśród nich tacy, którzy akceptują całym sercem „nowy świat”; świat, gdzie obowiązująca linia wypiera każde wspomnienie. Niebohaterscy bohaterowie stłamszeni okolicznościami, nie-heroiczne panienki z dobrych domów, pretensjonalne i pozujące, ale jednocześnie właśnie bezpretensjonalne i szczere, niewinne i przyzwoite, tą staroświecką przyzwoitością, która z czasem okazała się przeżytkiem. Uciełłowie to postacie z gatunku tych, o których się nie pisuje powieści. Przed wojną czasy były takie, że „o splądrowanych dworach w Mińszczyźnie i Mohylewszczyźnie myślało się z taką samą troską, jak o majątkach zadłużonych tu i teraz, bo powrót do nich wydawał się nie tylko możliwy, ale zupełnie pewny.” Ale przyszła wojna i czasy się zmieniły i oto poznajemy szczególne zjawisko „złotej młodzieży”, tych dziwnie uprzywilejowanych cinkciarzy z dobrych domów, handlarzy z tytułami szlacheckimi, co to niby powinni „cierpieć” pod bolszewikiem i cierpieć pod Niemcem, ale jakoś zdołali spaść na cztery łapy w zarządach cudzych majątków i w pokątnym handlu, tylko że nakazy tradycyjnej moralności i zwykłej ludzkiej przyzwoitości spadły z nich jak źle dobrane fatałaszki. Fenomen, o którym czytywało się kiedyś w Jądrze ciemności Conrada, konfrontacja kultury z barbarzyństwem, uderzał nagle w oczy na progu własnego domu. Pisząc o Pornografii Gombrowicza, Toporska dała precyzyjny, teoretyczny opis sytuacji, w której zastana kultura, zasady przyjęte bezkrytycznie od ojców, wystawione są na próbę i nie wychodzą z tej próby zwycięsko:
„Dzieje się tak dlatego, że zagrażając najbardziej samemu życiu ześrodkowują do tego stopnia uwagę na obronie tego życia, iż długo nie przyjmuje się do wiadomości, że środki tej obrony pochodzą w coraz większym stopniu z wyzbywania się zasad, stworzonych i tworzących tę niby ciągle jeszcze poważaną kulturę. Najpierw następuje rozdział między kodeksem „stanu wyjątkowego” a uznawanymi zasadami, potem ich dewaluacja, potem – gdy spustoszenie staje się zbyt widoczne – mówi się o „demoralizacji wojennej”, by wreszcie skonstatować, że jakaś epoka odeszła bezpowrotnie w przeszłość.”
Toporska powoli buduje napięcie, z przeczuć, z bezpodstawnych lęków, z upału, z dziwnego, niespotykanego w tych okolicach wiatru i z obrazu ruin starej kuźni… Grając z czasem, z przemianami w czasie, spina swą powieść sceną śmierci bolszewika w mińskim szpitalu; bolszewika, który odegrał złowróżbną rolę w życiu bohaterów powieści; bolszewika, któremu przed śmiercią majaczy się zwierciadło widziane w dzieciństwie w bogatym sklepie, w – jak mu się wówczas wydawało – bogatym mieście, które było zapewne ubożuchnym Wilnem; zwierciadło, które odbijało świat wówczas nieznany i pociągający, a teraz już martwy.
Druga mikropowieść w tym samym tomie to Poczwarka i motyle, coś w rodzaju pamiętnika dorastania, ale jednocześnie najbardziej poetycka z jej powieści, opowiedziana całkowicie w pierwszej osobie. Tytułową poczwarką jest pensjonarka Zośka, obdarzona żywą inteligencją i świeżością dziewczęcej wyobraźni, która dyktuje narracji ekspresjonistyczny ton opisów: krótki dzień za oknami „brudniał i grudniał”, a „nad przydeptaną łąką zeszłoroczne kłoski i badylki łapały żółtego motyla”. Albo:
„Mignęła mi jeszcze u wylotu zaułka, pod dmuchawcami zgęszczonych latarni, już zupełnie rozlazła i granatowa, i mogłam poznać ją jedynie po głowie nosorożca, sterczącej nad koszykiem.”
Ze względu na różne rodzinne perypetie, znalazła się Zosia w nieznanym mieście u dziadków. Wyrwana z otoczenia, boryka się nie z czasem, jak inni bohaterowie Toporskiej, ale ze swą własną tożsamością.
„Więc, zdecydowana na śmierć z wyczerpania, brnęłam przez osypane klonowym okwiatem sahary, byłam błąkającą się duszą czyśćcową, wreszcie w ogóle złudzeniem, że jestem. Terapia działała. Im bardziej zaprzeczałam swojej egzystencji, tym lżej mnie niosły nogi, aż stawałam w otwartych ramionach horyzontu z fizycznym uczuciem głębokiego snu.”
Maturzystka jest bystra i przekorna, błyskotliwa i ekstrawagancka, tylko nie wie, kim jest. Jest poczwarką wśród motyli, a motyle wokół nie są pierwszej piękności. Zaprzyjaźnia się z panną z piłsudczykowskiego Legionu Młodych, ale ta okazuje się komunistką, co wykorzystuje na polecenie partii próżnię sanacyjnego kultu jednostki. Zosia radzi sobie z zawartością komunistycznej bibuły, bo nawet pensjonarka może sobie poradzić z tym bełkotem, ale nie potrafi się uporać z towarzyskimi uwikłaniami. W jej inteligentnych oczach, komunistka Ludomira jest „trzciną z głową ocelota” albo jest jak „drapieżna ważka, Eliasz w obłokach dymu i dętego autorytetu”.
Po przejściu „najstraszliwszej w jej życiu sceny” z Ludomirą, rozdygotana Zośka myśli o samobójstwie i rozmawia długo, idąc wśród zamarzającej mżawki ulicami wciąż obcego miasta, z duchem niedawnego samobójcy, ojca jej przyjaciółki.
„Trzeba jeszcze przebaczyć Ludomirze, babce, i dalekim rekinom. I coś w ostatniej chwili krzyknąć. Co? Może właśnie RADION SAM PIERZE.”
I wtedy, uratowana przez przypadkową interwencję odległego znajomego, przepoczwarza się. Godzi się na brak treści, znajduje pewność siebie i swobodę w obcości. „Zapamiętałam ten moment, moment mojej metamorfozy, jako niemal fizycznie odczutą własną obcość. Tę przeszłą i tę teraźniejszą.” Po czym spotykając Ludomirę „w innym już historycznym okresie”, zostaje jej sekretarką.
Poczwarka i motyle jest wyjątkiem w dorobku Toporskiej, bo wszystkie inne jej powieści są wielogłosowe. Celowo unikam tu określenia „polifoniczne”, które wprawdzie oznacza dokładnie to samo, ale jest obciążone i domaga się precyzyjnych dookreśleń. Nie, nie chodzi mi o klasyczną polifonię, jakiej dopatrywał się u Dostojewskiego Bachtin, ale o wielość punktów widzenia, pełną z tymi punktami widzenia autorską empatię, a jednocześnie zachowanie osobistego, odautorskiego głosu, własnego kąta spojrzenia na rzeczy. Bachtin sugerował, że Dostojewski tworzył w swych wielkich powieściach polifonię wielu równoważnych głosów, które razem składają się na pewną całość i zastępują głos autorski, z czym prawdę mówiąc bardzo trudno mi się zgodzić, ale mniejsza o to. U Toporskiej mamy do czynienia z wielością punktów widzenia, co niekiedy, jak na przykład w wypadku ostatniej jej powieści, Na Mlecznej Drodze, przyjmuje formę oddania głosu poszczególnym postaciom, ale nie poprzez dyskurs, tylko zupełnie wprost, tj. przez oddanie im kolejno pozycji narratora.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to powieść o emigracji. O trudnościach oderwania od rodzinnego kraju, od przeszłości utraconej już nie jak każda przeszłość – „j e s t jest krótkie, a pewne jest tylko to, co było” mówi jedna z postaci – ale utraconej bezapelacyjnie, przekreślonej, zniszczonej i wdeptanej w błoto. Można by pomyśleć, że jest to powieść o trudnych relacjach emigrantów z obcym otoczeniem i z rodzinnym krajem, o wyobcowaniu i wykorzenieniu – ale byłoby to nieporozumienie. To jest powieść o miłości. O miłości, która przetrwała tragedie i trudy życia, ale niepostrzeżenie zanika wśród wymogów dobrobytu, przytłoczona codziennością. O różnych twarzach miłości, o różnych jej postaciach, o dziwnych jej uwikłaniach. Ale także o znikomości wszelkich ludzkich zabiegów – wobec Losu. Mamy tu całą galerię soczystych, pięknych postaci, zwłaszcza postaci kobiecych. Jest śliczna Kasia z ciętym języczkiem, w której podkochują się wszyscy wokół, i piękna Krystyna Jelska, wyniosła arystokratka, która nieopacznie pozwala sobie na romans z kelnerem; i wreszcie Helena, Halszka dla matki, Lena dla kochanka, wyrzucona z Uniwersytetu, bo nie chciała złożyć samokrytyki na zebraniu zmp; Helenka wydostaje się w końcu z trudem z prlu, by zderzyć się ze swymi odległymi krewnymi na emigracji z fatalnymi dla wszystkich konsekwencjami.
„Mleczna Droga jest szlakiem wśród gwiazd, szerokim traktem, księżycową rzeką, lecz najbardziej ciszą. Ciszą, która szumi i śpiewa, która rozumie i milczy. Po Mlecznej Drodze spacerują dusze tych, co umarli. Jest to ich czyściec, albo niebo, albo piekło, kto zrozumie światłość wiekuistą? Mijają się w milczeniu, pojmując się nawzajem, kiedy słowa przestały służyć porozumieniom i nieporozumieniom. Są sobie bliscy i niepotrzebni. Są nareszcie sobą. Oto Zofia, biała jeszcze od weronalu, minie swego Porucznika pamięcią bez wspomnień. Oto Karol, zapatrzony w nicość, urzeczony bezrzeczywistością sensu rzeczy. Ciemna Krystyna galopuje na widmowym wierzchowcu znikąd donikąd, poprzez nieba, obłoki i tafle nie istniejących jezior. Przez gwiazdy i rozgwiazdy płynie seledynowy topielec Jim, skazany i ułaskawiony na wieczystą zbędność… Na Drodze tej ocknie się Katarzyna i nie zdąży krzyknąć: „Boże! Tyle smutku, a tak srebrnie!”
Na tę Drogę wejdę wkrótce i ja, ale i Ty, kimkolwiek jesteś, Czytelniku.
Chyba, że coś sobie innego zamyślisz.”
Najciekawsza moim zdaniem powieść Barbary Toporskiej to Spójrz wstecz, Ajonie! Dała tu najpełniejszy wyraz naczelnym wątkom swej twórczości, zarówno formalnym jak treściowym. Jest więc narracyjna gra z czytelnikiem, bo oto Renia, narratorka powieści, jest jednocześnie jedną z postaci książki. Renia jest daleką kuzynką, odległą, bo tylko wakacyjną, przyjaciółką głównej bohaterki, także Teresy, Butwiłłowiczówny, Tesy o dwóch osobowościach. Toporska igra sobie z nami, bo choć w pierwszych dwóch częściach powieści, wykreowana narratorka konsekwentnie opowiada w pierwszej osobie, nawet wówczas, gdy młoda Renia nie mogła była znać wydarzeń tak intymnie, jak je opisuje, to w trzeciej części Renia staje się dramatis persona i jej udział opisywany jest w trzeciej osobie, by wreszcie padło zasadnicze pytanie: „Pamiętasz, Renia? Renia?…” Renia? Czy raczej Basia? Po czym autorka przyznaje się od razu do swej gry, co wydało mi się zrazu zbędne, wydało się niemal nadużyciem, ale tylko do czasu aż pojąłem, że przecież Toporska zwracała się ze swym wyjaśnieniem do czytelników takich jak ja, którzy „zauważyli, a może nawet obruszyli się, że narratorka o podwójnej Teresie, jest także rozdwojona: raz ona Renia, raz autorka”.
A jednak Spójrz wstecz, Ajonie! to nie jest jakaś pseudo-gombrowiczowska gra w ciuciubabkę. Jest to przede wszystkim powieść realistyczna co się zowie. Toporska sugeruje, że jest to powieść o czasie, o upływie czasu, „o wieczności i o Wieczności”.
„Nie należę zapewne do wyjątków: najbardziej otrzaskało mnie z nim [tj. słowem wieczność] powiedzenie: ‘Cóż to wszystko znaczy wobec wieczności?!’ I wieczność w tym wykrzykniku jest jakby lokowana na przodzie, w przyszłości co nas czeka.”
Autorka jest jawnie świadoma, że wieczność, czyli trwanie, jest poza czasem, ponad czasem, a nie „w przyszłości”. Ajon, czy Eon, grecki bóg czasu-trwania (w przeciwieństwie do Chronosa albo Kronosa, który jest czasem-przemijaniem i pożarł swoje własne dzieci) nie patrzy wstecz, na to co było, bo wieczność jest obecna zawsze – ale także nigdy – z własnej swej natury. Kiedy zatem Toporska nalega w zakończeniu powieści, że „prawo do niezmiennego jest ma tylko to co było”, to nie czyni tak z niewiedzy, ani przypadkiem. Prawo do niezmiennego „jest” ma bowiem nie przeszłość sama – która, ściśle rzecz biorąc, w ogóle „nie jest” – ale jej opis, pamięć o niej zapisana w powieści.
„Bo chociaż być to chyba coś więcej niż być postrzeganym, przecież nie ma innego sposobu na przedłużenie jakiegokolwiek istnienia poza kres jego materialnej trwałości, jak przez utrwalanie jego obrazu w cudzej pamięci.
Czy powiedzie mi się z tym lepiej niż Teresie? Podobne pytanie stawia sobie zapewne każdy powieściopisarz. Przy czym odpowiedź przecząca bynajmniej nie pada z ust najskromniejszych. Cała wyniosła pychą i reklamą awangarda gardzi utrwaleniem przeszłości. A że współczesność ma żywot coraz krótszy, więc rzeczywistością w ogóle, chyba że zdeformowaną w jakiś ‘ponadczasowy’ symbol czy groteskę.”
Ajon jest medytacją na temat naszego stosunku do przeszłości, stosunku nasączonego tyleż dojmującą tęsknotą, co niedowierzającą ironią: czy tacy byliśmy? Tęsknotą nie tylko za „różowymi okularami młodości” i czasem minionym, ale także tęsknotą za światem, który zginął bezpowrotnie, przepadł bez śladu, oprócz odcisków pozostawionych w ułomnej pamięci, nawet gdy wywołane powodują już tylko zdziwione niedowierzanie. Karty książki Toporskiej wypełnione są postaciami z innego świata. Znakomita Sabina, służąca Tesy, ale także jej nie zawsze lojalna opiekunka i najsurowszy krytyk. Pan Parendi, były carski sędzia śledczy, Włoch zakochany w Rosji, oczekujący w Warszawie upadku bolszewickiej zarazy. Jak zwykle u Toporskiej, żywe i jędrne są postacie ziemian: cudowna Dorota Świrska: najpierw nieprzystępna i wyniosła arystokratka, potem ukochana ciocia z „zielonymi palcami”, a wreszcie rywalka Tesy; raz znienawidzona Niemra, której późne małżeństwo otoczone jest skandalem, a potem nieszczęsna ofiara mezaliansu, a może nawet zabójstwa? Jej wspaniały brat, wuj Cezary, zwłaszcza w krótkiej scenie z szewcem Kwiatkowskim. Jej siostra Justyna, nawet w zakonnym habicie, nie tracąca ani na chwilę wyniosłej pańskości. Te nadzwyczajne postacie poruszają się w świecie, w którym nawet nazwy miejscowości brzmią jak wyjęte z bajki: rozkoszny dworek w Dziewanówce i podupadły dwór w Krewercach, wspomnienie o wspaniałym kurlandzkim majątku Flechowo, ale także bogata warszawska kamienica przerobiona z wielkopańskiego pałacu z kariatydami.
Sama autorka tak o tym pisała:
„Utrwalać czas przeszły można tylko w ten sposób, jak to teraz robię: w powieści. Przy mojej predyspozycji – lepiej w powieści niż w pamiętnikach, bo to co w powieści nie jest autentyczne, jest przynajmniej moją autentyczną, nie skrępowaną żadnymi względami wyobraźnią, gdy do osobistych zwierzeń bynajmniej nie jestem skłonna. Lubię prawdę, a podejrzewam, że interesująco opowiadać o sobie potrafią tylko blagierzy.”
Czas przeszły powieści utrwala Polskę, jakiej już nie ma, ale nawet w latach trzydziestych, kiedy toczy się akcja, był to już świat upadku; świat patrzący wstecz na świetność „czasów niewoli”, nie inaczej niż narratorka patrzy wstecz na świetność i marność Międzywojnia. Był to jednocześnie świat przeczuwający klęskę, świadom, że nie może przetrwać, świat balansujący niepewnie na krawędzi i wyglądający lękliwie przez okno zza firanki, jak to czyni Tesa: co też takiego się dzieje wokół?
„Może potrzeba dochodzenia prawdy o innych wynika stąd, że prawda o nas samych ustawicznie nam się wymyka? Tylko z innych potrafimy skomponować jakąś skończoną całość, niechby z wielu kawałków, podczas gdy własne „ja” bełcze się jak galareta, przy jakimś tam uproszczonym schemacie „charakteru”. I sądzę, że nie ma precyzyjniejszej metody określenia kształtu i możliwości owej galarety, czyli sprawdzania granic i ograniczeń własnej wyobraźni, własnej tolerancji, i wszystkich innych zalet i przywar własnej duszy, niż przy obmowie innych. W kawiarni albo w powieści – to już sprawy techniczne.”
Czymże więc jest ta książka? Opowieścią o przeszłości czy medytacją nad naturą powieści? Jak często bywa z wielkimi dziełami, Ajon tyle będzie miał znaczeń co czytelników. Wedle najlepszych wzorów Byrona, Puszkina i Beniowskiego mamy tu do czynienia z pierwszorzędnym poematem dygresyjnym. Historia Tesy, historia kamienicy, historia rodzinna, są tylko pretekstem do rozważań, do wspomnień, do refleksji nad międzywojenną Polską, nad kulturą i polityką, nad czasem minionym i nad wiecznością, nad naturą powieści i nad sobą samą.
______
* Jest to znacznie rozszerzony tekst referatu wygłoszonego na sesji naukowej „Politycy i pisarze Emigracji polskiej po 1939 r. Najnowsze badania”, w londyńskim POSKu 9 grudnia 2012 roku.
** We Wstępie do tomu Fakty, przyroda i ludzie, Toporska pisała: „Jedno natomiast muszę w tych wspomnieniach sprostować. Mieszkaliśmy nie dwanaście kilometrów od Wilna, jak uporczywie powtarza autor, ale piętnaście! Nie takie ważne? Owszem, ważne. Dwanaście to było wydrukowane na przedwojennych biletach kolejowych, czyli od dworca wileńskiego do stacji Czarny Bór. Nie w tym rzecz, że mieszkaliśmy już w lesie, na skraju osiedla. W tym, że począwszy od drugiej okupacji sowieckiej w czerwcu 1940 roku musieliśmy do miasta chodzić piechotą.”
Prześlij znajomemu
Panie Michale, gratuluję, dobry referat. Rozumiem, że druga część będzie o poezji. Trochę żałuję, że nie byłem na tej konferencji. „Trochę” dlatego, że jednego dnia wyraźnie górę brali polrealiści z instytucji niepamięci wszechnarodowej.
Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.
Drogi Panie Marku,
Ja też żałuję, że nie było Pana na konferencji!
Druga część, która mam nadzieję ukaże się za chwilutek, dotyczyć będzie więcej niż poezji. Niestety o poezji nie mogłem mówić w referacie, co mi Stary chrzan słusznie wytknął. Po prostu nie było miejsca (czytaj: czasu). Nie uwierzy Pan, ale pierwsza część jest dłuższa od całości wygłoszonego referatu.
Wzajemnie, serdeczne życzenia.
Tak! To niezwykle trafna konstatacja. Przeszłość i przyszłość nie istnieją – z definicji, ale jest wyraźna asymetria w tym „nieistnieniu”, przeszłość ma zagwarantowany ślad swej niegdysiejszej obecności w ludzkiej pamięci (oraz człowieczych „urządzeniach” wspomagających i przedłużających tą jakże ulotną pamięć , z których pismo jest najstarszym) a tylko przyszłości nie ma , co się zowie. Teraźniejszość jest, niby nie mamy wątpliwości co do tego, ale gdy zaczniemy się w nią wgłębiać, zaczyna nam się niepokojąco kurczyć, aż do infinityzemalii – co to jest, ale jakby jej nie było. Więc tak naprawdę, to tylko przeszłość nam pozostaje…
A więc istnienie w czasie nie może być istnieniem par excellense; ( „Ich selbst bin Ewigkeit, wenn ich die Zeit verlasse. Und mich in Gott und Gott in mich zusammenfasse.”)
„Nikomu nie polecam moich gustów, ale wolę „bywszich ludiej” niż dorobkiewiczów.” – Z ust mi to wyjęła!
Propedeutyka, powiada Pan panie Michale, zajęcie niewdzięczne – ale ktoś to musi zrobić (Barbara Toporska ma podwójnego pecha, jak sądzę – nie dość, że poglądy szalenie nie au curant, to jeszcze do kompletu żona literackiego geniusza); poza tym, nic nie stoi na przeszkodzie aby w następnych tekstach powrócił Pan do analizy wybranych utworów.
Ach, ten Stary Chrzan!
Nie wiem, skąd ten niemiecki cytat (Silesius?), ale Pańskie słowa o istnieniu w czasie jako nie-istnieniu wydają mi się bardzo tomistyczne. To Akwinata chyba utrzymywał, że w bycie koniecznym istnienie jest jego istotą, gdy w bycie przypadłościowym jest zaledwie aktem bytu.
Natomiast co do Toporskiej, to wszystko bardzo ładnie, Panie Amalryku, ale byłoby dobrze, żeby ktoś inny pisywał także o Barbarze Toporskiej