Między antykomunizmem a polrealizmem
92 komentarzy Published 19 stycznia 2014    |
„Dlaczego zajmujemy się danym tematem?
Dlatego, że interesuje nas Prawda.”
Trudno nie przyklasnąć powyższym słowom Marka Jana Chodakiewicza – profesora i wykładowcy historii, szefa katedry w amerykańskim Institute of World Politics [1]. W odniesieniu do głoszonego przezeń światopoglądu oraz jego spojrzenia na historię w dużej mierze podzielam jego poglądy, zatem nie jest mi łatwo pisać o nich krytycznie. Muszę się przyznać do tego, że jeszcze kilka lat temu nie odczuwałem większej potrzeby polemizowania z jego tezami. W pewnej mierze, jest to więc moja polemika z samym sobą sprzed owych kilku lat.
Odnosząc się do publicznie prezentowanych poglądów Marka Jana Chodakiewicza, opieram się przede wszystkim na wyborze tekstów jego autorstwa pt. Między Wisłą a Potomakiem [2]. Jak pisze we wstępie wydawca tej książki jest to „wybór najciekawszych i najważniejszych artykułów Autora z ostatnich lat”.
Chcąc skomentować tezy Chodakiewicza w tekście przeznaczonym dla czytelników strony internetowej Wydawnictwa Podziemnego, uznałem, że kwestią, która na początek byłaby dla nich najbardziej interesująca jest prezentowana przez niego definicja celów i strategii bolszewizmu. Jest to definicja którą, po uzupełnieniu, gotów jestem uznać za pochodzącą od antykomunisty. Oto ona:
„Marksizm bowiem to teoria i praktyka zdobywania i utrzymania władzy w imię utopijnej doktryny równości, zlikwidowania własności prywatnej oraz zniszczenia tradycji, a szczególnie jej najbardziej świadomych wyrazicieli – elit tradycyjnych. (…) Ponieważ jednak założenia marksizmu-leninizmu są zdecydowanie przeciwstawne naturze ludzkiej, pasożyt komunistyczny wprowadzając je w życie, powoli zaczyna zabijać organizm społeczny, na którym żeruje. Okresowo, w związku z tym przestaje wysysać z niego soki – to jest tak zwany okres «liberalizacji», czyli tymczasowego i pozornego odejścia od celu, którym jest «wprowadzanie socjalizmu».(…) Jest to czas potrzebny, aby organizm społeczny odzyskał siły do następnej rundy pasożytowania na nim czyli marszu do socjalizmu.” (s.179-180)
W zasadzie zgadzam się z tym opisem. Bolszewizm to teoria i praktyka zdobywania i utrzymania władzy w imię doktryny – Metoda. Zgodnie ze swoimi zasadami posługuje się fałszerstwem „liberalizacji” aby ten cel osiągnąć. Czym innym bowiem, jeśli nie tymczasowym i pozornym odejściem od celu był leninowski NEP i jego późniejsze odsłony a w szczególności ostatnia z nich czyli pierestrojka? W jej ramach zaś, peerelowski „okrągły stół” i pozostałe akty „upadku komunizmu” w tzw. bloku sowieckim, włącznie z „upadkiem” ZSRS. Nie inaczej było też z „liberalizacją” ChRL, gdzie bolszewicy nie zastosowali w pełni politycznego manewru według modelu sowieckiego i partia komunistyczna w dalszym ciągu, jawnie sprawuje pełnię władzy. Do słów Chodakiewicza dodałbym to, że owe „liberalizacje” nie miały i nie mają dla bolszewizmu wyłącznie charakteru wewnątrzsystemowego. W ogromnej mierze, są ukierunkowane także na świat pozostający na zewnątrz systemu. Celem bolszewików było i jest „wprowadzanie socjalizmu” na całym świecie. Ich władza ma być totalna. Dodałbym także to, że wymienione w opisie elementy doktryny nie były i nie są traktowane przez bolszewików jako cele do osiągnięcia, lecz jako środek do celu, którym jest zdobycie i utrzymanie władzy.
Ktoś inny, czytający cytowany powyżej fragment, może jednak stwierdzić, że autor tych słów w swoim postrzeganiu pierestrojki, nie odnosi się wcale do jej efektu ostatecznego i nie odrzuca „realistycznej” tezy głoszącej, iż bolszewicy stracili nad tą „liberalizacją” kontrolę, w wyniku czego, tam gdzie ją zastosowano, system komunistyczny doznał implozji i przestał istnieć. Tę kwestię rozstrzygnął jednak sam Chodakiewicz, prezentując podczas spotkań autorskich swoją interpretację „liberalizacji” [3]. Jako zaprzeczenie owej „realistycznej” tezy i podkreślenie, że mamy do czynienia jedynie z pozorną transformacją, która zachowuje maksymalnie dużo jakości (jak to rozumiem – najistotniejszych cech) bolszewizmu, zademonstrował kartkę papieru, następnie zgniótł ją w dłoni i na koniec rozprostował, opisując ten proces następująco: „komunizm – transformacja – to samo. Tylko inaczej wygląda.” (na niektórych spotkaniach [4] po słowie „transformacja”, w miejsce „to samo”, użył słowa „demokracja”). To samo tylko inaczej wygląda, czyli komunizm w innej tylko szacie (demokratycznej).
Nie dyskutując trafności użycia tego porównania, zgadzam się z tym, że istota bolszewizmu pozostała bez zmian. Pragnąłbym jednak, aby prezentując powyżej przytoczoną opinię, jej autor był konsekwentny w swoim opisie rzeczywistości. Niestety tak się nie stało, bowiem zaraz potem stwierdził, że bolszewicy, w bardzo dużym stopniu odrzucili dialektykę materialistyczną (utożsamianą przez Chodakiewicza z linią propagandową) i zastąpili ją „kolejnym lewicowym atakiem inżynierii społecznej”. Zdefiniował przy tym trzy narzędzia tego ataku: środowisko, radykalne style życia i prawa imigrantów. W tym miejscu nie mogę już się z nim zgodzić. Po pierwsze, skoro bolszewicka „liberalizacja” jest tymczasowym i pozornym odejściem od celu, to na jakiej podstawie można twierdzić, że komuniści, stosując ją, cokolwiek faktycznie odrzucili? Po drugie, narzędzia inżynierii społecznej, które, według Chodakiewicza, zastąpiły „dialektykę, materializm i «raj na ziemi»” nie są, jak twierdzi, niczym „kolejnym”. Są one stosowane przez bolszewików od samego początku i zawsze stanowiły istotną część ich linii propagandowej. W szczególności, w zdefiniowanym przez niego zakresie, są od lat stosowane w tej części świata, gdzie bolszewicy jeszcze pełni władzy nie zdobyli. Zwróćmy też uwagę na to, że w swoim opisie bolszewizmu, autor ujął inżynierię społeczną jako jeden z charakteryzujących go elementów (wymienione przez niego elementy doktryny). W rzeczywistości zatem, nie są to wcale ani kolejne narzędzia ani też inne metody osiągania celów zastosowane przez bolszewików. Konkludując: jeśli cokolwiek w bolszewickiej strategii zostało zastąpione, to stało się tak wedle wzorca bolszewickiej „liberalizacji”, jak pisze Chodakiewicz, „tymczasowego i pozornego odejścia od celu” i szkoda, że nie jest on w tym przypadku konsekwentny.
Wracając do omawiania tez Marka Jana Chodakiewicza zawartych w jego książce, muszę zauważyć, że od tej chwili „zaczynają się schody”. W swoim opisie bieżącej rzeczywistości, autor nie nazywa sowietów – sowietami, a peerelu – peerelem, które jedynie „inaczej wyglądają”. Zdawało mi się, że powinno to wprost wynikać z faktu zdemaskowania przezeń „transformacji”, lecz tak nie jest. Zamiast tego Chodakiewicz stosuje terminologię opartą na przedrostku „post-”. Oto przykłady:
„O tym, że Rosja chce reintegrować post-Sowiecję wie każde dziecko.” (s. 124)
„W latach 90. – mimo polsko-amerykańskiej umowy o wymianie naukowej – minister spraw wewnętrznych post-PRL odmówił mi dostępu do materiałów podziemia niepodległościowego z okresu II wojny światowej. A był to minister z solidarnościowego przyzwolenia.” (s. 162)
„Pamiętam, jak w sierpniu 1990 r. byłem na uroczystościach rocznicowych «Cudu nad Wisłą» w Ossowie. Były to pierwsze w post-PRL-u oficjalne obchody wiktorii w wojnie z bolszewikami.” (s. 183)
Czy pisząc w ten sposób, autor nie daje do zrozumienia, że porzuca swoją tezę o wyniku pierestrojkowej „transformacji”, czyli o tymczasowości i pozorności „liberalizacji”? Mam poczucie, że tak właśnie jest. Ale może jestem w tej kwestii zbyt drobiazgowy lub zbyt „ortodoksyjny”. Przecież liczy się to, co pod danym terminem rozumie jego autor, a nie ja.
Marek Jan Chodakiewicz traktuje kwestię nazewnictwa bardzo poważnie. Już na początku swojej książki pisze tak:
„W jaki sposób podchodzić do danego tematu? Jak nazwać elementy badanego przez nas przedmiotu? Jak rozebrać zjawisko na części wtórne, aby zrozumieć mechanizmy jego działania? (…) Jak ustosunkować się do częstokroć sprzecznych informacji? Jedną z najważniejszych rzeczy jaka nas czeka stanowi nazewnictwo. Dotyczy to każdego z badanych zjawisk.” (s.27)
„Post-” znaczy powszechnie tyle co „późniejszy” lub „następujący po”. Jak więc rozumieć stosowanie tego pojęcia w odniesieniu do bolszewizmu? Skoro autor, przywiązujący ogromną wagę do nazewnictwa, stosuje taką terminologię, to może uważa, że „inny wygląd” komunizmu ją uzasadnia? Czy jednak „demokratyczny” komunizm to już nie komunizm? Czy zmieniła się jego istota i/lub zmieniły się jego cele? Czy też, pomimo zachowania jak najwięcej ze swojej „jakości”, po (pozornej) „transformacji” stał się czymś „następującym po” czyli de facto czymś innym? Jeśli dla Chodakiewicza komunizm po „transformacji” stał się czymś innym, to dla mnie oznacza to, że Chodakiewicz porzucił swoją tezę o niej.
Czytając książkę Marka Jana Chodakiewicza natrafiam na następną kwestię, której analiza nie tylko potwierdza mi prawdziwość powyższej implikacji, ale dodatkowo jeszcze przesuwa punkt ciężkości jego tez w kierunku, którego nie mogę zaakceptować. W swojej publicystyce, Chodakiewicz używa pojęć „Rosja”, „Ukraina” itp. w miejsce lub obok określenia „post-Sowiecja”. Stosuje ten schemat wielokrotnie. Dla przykładu:
„Moskwa zrobi to, co jest w interesie Putina i post-KGB-istów trzymających w Rosji władzę. Stąd rozstawienie S-400 w Kaliningradzie.” (s. 109)
„Regionalnie znaczące czynniki geopolityczne to państwa narodowe, a więc Rosja, Białoruś, Ukraina, Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, Turcja, Bułgaria, Rumunia, Mołdawia, Węgry, Słowacja, Polska, Litwa, Łotwa i Estonia(…)” (s. 122)
„No, ale nie jest to wielką pociechą dla Ukrainy. Ta wciąż w dużym stopniu skazana jest na Rosję.” (s. 126)
Czy profesor Chodakiewicz jako obywatel USA, mieszkając tam i pracując, popełnia ten sam błąd co praktycznie wszyscy politycy i analitycy amerykańscy, którzy sowiety „od zawsze” identyfikują z Rosją? Drugi z cytatów świadczy jednak o tym, że każdy z pierestrojkowych wytworów traktuje on jako państwo narodowe, gdy tymczasem Amerykanie zwykli wszystko „wrzucać do jednego worka” z etykietą „Rosja”. Na jakiej podstawie to robi? Nazewnictwo jest dla niego „jedną z najważniejszych rzeczy” przy podchodzeniu do danego tematu, więc sądzę, że stara się być w tej mierze precyzyjny. Państwa narodowe to dla mnie państwa w których suwerenami są narody. „Rosja”, „Ukraina” etc. w wyniku „transformacji” tylko na pozór tak wyglądają. Na pozór dla mnie ale chyba nie dla Marka Jana Chodakiewicza, skoro tak właśnie się wyraża. Dlaczego porzuca swoje tezy? Czyżby uległ dezinformacji?
Pisząc z kolei o dezinformacji, Chodakiewicz określa ją następująco:
„Pierwszą zasadą dezinformacji jest konieczność wyczucia ducha czasów i częściowego oparcia się na rzeczywistości. (…) Dezinformacja taką interpretację oferuje. Fałszywą, ale w rzeczywistym kontekście, odpowiednio naciągniętym i okraszonym elementami prawdziwymi. To jest klucz do sukcesu.” (s. 403)
Czy w związku z taką definicją, pierestrojka (komunistyczna „liberalizacja”) nie wydaje się być ewidentnym przykładem dezinformacji? Jest zgodna z duchem czasów i częściowo opiera się na rzeczywistości. Oferuje fałszywą interpretację ale w rzeczywistym kontekście, odpowiednio naciągniętym i okraszonym prawdziwymi elementami. Doskonale odpowiada temu opisowi. Nie wątpię, że autor cytatu to dostrzega. Odrzuca jednak ten punkt widzenia, skoro w pierestrojkowych efektach (pozornej) „liberalizacji” widzi państwa narodowe. Tym samym, bardzo zbliża się do „realistycznej” tezy o „transformacji” która głosi też i to, że po upadku komunizmu w jego miejsce powstały suwerenne państwa narodowe.
„Realistyczna” wizja rzeczywistości oparta jest na tzw. myśleniu życzeniowym. W takim rozumowaniu, fakty traktowane są zgodnie z „pobożnymi życzeniami” tego, kto je interpretuje. Taka interpretacja skutkuje nie tylko szkodliwymi złudzeniami ale też, stanowiąc podstawę do podejmowania decyzji, poważnymi błędami. W dziedzinie praktycznej polityki, są to zwykle błędy nie do naprawienia. Józef Mackiewicz opisał to zjawisko w odniesieniu do polskiej emigracji politycznej i w kontekście jej postawy wobec komunizmu w PRL, nadając mu miano polrealizmu zaś skutkowi takiej postawy miano ześlizgu (w kierunku dobrowolnego poddania się komunizmowi). Polrealizm obecnej doby jest bardzo podobny. Oprócz wielu innych, nie mających uzasadnienia tez jak ta o upadku komunizmu, głosi on, że okrągłostołowy peerel to wolna Polska i że należy angażować się w jego trwanie, a nawet w jego rozwój.
Jaki pogląd przedstawia nam profesor Chodakiewicz w tzw. kwestii polskiej? Odpowiadając na ankietę dwumiesięcznika Arcana sformułowaną w pytaniu „na co możemy być Polsce potrzebni?”, pisze:
„Na co możemy być Polsce potrzebni? Nasza rola jest prosta: kontynuować pracę w celu wyrugowania PRL z duszy Polaków.”
(s. 167)
Zgadzam się z tą odpowiedzią. To co uważam za warunek sine qua non aby przywrócić wolną Polskę, to wyrugowanie peerelu. Aby tak się stało, należy przede wszystkim pozbyć się zarazy bolszewizmu „z duszy Polaków”. Czy nie nazwalibyśmy tego, jakże potrzebną dekomunizacją? Chodakiewicz trafnie zaleca, co należy zrobić. Lecz oto, nie tak wiele stron dalej natrafiam na zdanie:
„Zamiast krzyczeć o dekomunizacji Jarosław Kaczyński i jego orientacja muszą stworzyć takie warunki, by w Polsce nastąpił gwałtowny wzrost gospodarczy” (s. 178)
Rozumiem to tak: „Jarosław Kaczyński i jego orientacja” którzy funkcjonują w strukturach okrągłostołowego peerelu muszą „gwałtownie” polepszyć jego jakość. Jakość tego, co jest efektem „transformacji” – bolszewickiej „liberalizacji”. Czyli muszą „gwałtownie” wspierać tę „liberalizację”. Tezę o pozorności „liberalizacji” Marek Jan Chodakiewicz porzuca ale dlaczego zaleca aby „liberalizację” wspierać? Czy to właśnie dzięki temu wyrugujemy PRL „z duszy Polaków”? Sądzę, że wprost przeciwnie, i że z jego strony jest to wielki krok w stronę polrealizmu. Utwierdzam się w tym, gdy w dalszej części zbioru jego publikacji czytam:
„Warto wspominać o odzyskaniu niepodległości, ale warto też pomyśleć co wolność Polski pozwala utrzymać. (…) Na przykład, Polska może wygrać na rosyjskich zakusach na Ukrainie w tym sensie, że po zdominowaniu Kijowa przez Moskwę nastąpi fala oburzenia na Zachodzie, co może skończyć się amerykańskimi bazami dla Warszawy.” (s. 202-203)
Powyższe sformułowania są dla mnie już z gruntu polrealistyczne, ponieważ tylko uznanie okrągłostołowego peerelu za wolną Polskę oraz „przetransformowanych” sowietów za Ukrainę, Rosję itd. może uzasadniać twierdzenie, że możliwa jest normalna rozgrywka polityczna w świecie, który jest efektem bolszewickiej „liberalizacji”. Na tym złudzeniu niestety, opiera się obecnie cała polska elita polityczna określająca się mianem niepodległościowej, nie chcąc sobie uświadomić tego, że takie podejście nie tylko nie prowadzi do niepodległości ale grozi utrwaleniem obecnego stanu rzeczy na (nie wiadomo jak długie) lata. Dawni antykomuniści biorą powszechnie czynny udział w tworzeniu peerelowskich struktur (sami nierzadko nazywając je „PRL-bis”!) i wzywają Polaków do udziału w „wyborach”. Firmują i wspierają fikcję, mówiąc przy tym, że chcą „naprawić Polskę”. Pomimo klęsk kolejnych prób owego „naprawiania systemu od wewnątrz” przeczą temu, że jest to niemożliwe; że jest to system stworzony przez bolszewików dla bolszewików i tak należy go traktować. Ten system należy przede wszystkim odrzucić a nie naprawiać go i tworzyć warunki jego gwałtownego wzrostu. Firmując i wspierając go, ulegają dezinformacji przed którą sami przestrzegają.
Dopóki będziemy się opierać na złudzeniach i wishful thinking, dopóty będziemy w stanie ześlizgu i nie będziemy mogli podjąć działań, które pozwolą nam przynajmniej na to, aby przed bolszewizmem skutecznie się bronić. Na zakończenie posłużę się jeszcze jednym cytatem z książki profesora Marka Jana Chodakiewicza:
„Polska leży w fatalnym miejscu, jest mała i słaba. No i Polacy mają wyjątkowo życzeniowe nastawienie do świata zewnętrznego. (…) Trzeba z tego cyklu wyjść. Opanować emocje. Kalkulować na zimno, realistycznie.” (s. 205)
Otóż to. Trzeba z tego cyklu wyjść.
_________
1. http://www.iwp.edu/faculty/detail/marek-chodakiewicz
2. Wyd. Patria Media, Gdańsk 2012
3. http://www.youtube.com/watch?v=iP-jRJEWANA
4. Na przykład: http://www.youtube.com/watch?v=1N7d-mPhBWI
(od 4:34)
Prześlij znajomemu
Panie Andrzeju,
Czasami wydaje mi się, że największym sukcesem bolszewików było odebranie ich potencjalnym przeciwnikom zdolności porozumienia się. Proces zacierania pierwotnego znaczenia słów, podstawianie w to miejsce jakiegoś koszmarnego bełkotu nowomowy doprowadziło do sytuacji, w której nawet ludzie o antykomunistycznych poglądach grzęzną w bagnie dezinformacji. Na tej stronie często była o tym mowa.
Przytoczone przez Pana przykłady są bardzo trafne. Wcześniej nie zwróciłem na takie wypowiedzi uwagi. Co ciekawsze Chodakiewicz w jednym z wystąpień sam przytoczył podobny przykład, kiedy to ktoś nazwał najazd Armii Czerwonej na Polskę w 1945 roku wyzwoleniem. Na uwagę o niestosowności takiego określenia stropił się i odpowiedział mniej więcej tak: widzisz, co oni mi zrobili z głową?
Jest to rzeczywiście problem, od którego chyba trzeba by zacząć wszelkie próby „przybijania kisielu do ściany”. Nie mając właściwych narzędzi nie da się opisać, ani zanalizować zjawiska komunizmu. Zacznijmy od rzeczy zasadniczych. Jak na potrzeby dyskusji właściwie nazwać ten twór, który powstał po roku 1989? Postpeerel wydaje się być chyba całkiem niezłą nazwą. Niewątpliwie ma on tak wiele wspólnego z tym peerelem z lat 1945 – 89, że można mówić o kontynuacji tradycji. Ale z drugiej strony pojawiają się pewne różnice, które domagają się uwzględnienia w nazewnictwie. Nie są to różnice, które przesądziłyby o zerwaniu ciągłości (a takie zerwanie mogłoby być zalążkiem wolnej Polski), ale dla celów badawczych trzeba jednak je jakoś odnotować. Czy zatem „postpeerel nie jest nazwą jak znalazł? Czy może dodanie owego ‚post -” wprowadza jednak dezinformację, bo sugeruje zmianę jakości? No ale przecież w rzeczy samej zmiana jakości nastąpiła, o tym właśnie pisali niejednokrotnie redaktorzy niniejszej witryny. Podobnie ma się sprawa z „Ukrainą”, „Białorusią”, itd.Schody pojawiają się już na samym początku dyskusji.
Chyba nie obejdzie się (przynajmniej na potrzeby naszych podziemnych rozmów) bez stworzenia jakiegoś umownego słownika…
Panie Orle,
Czy ten twór, który powstał „po roku 1989″ można nazwać post-peerelem?
Czy sam jego „wygląd” uzasadnia taką potrzebę? Czy w ogóle „wygląd” systemu władzy stanowi o jego istocie? Zastanówmy się, czym był naprawdę ten peerel „przed rokiem 1989″. Czy tylko jawną władzą komunistów jak chcą polrealiści, czy też może czymś więcej: realizacją totalnej władzy bolszewików nad naszym życiem? Taka władza polega wg mnie na tym, że bolszewicy w każdej chwili kontrolują przebieg wydarzeń w tej części świata gdzie ją mają. Jeśli to pierwsze, to zmiana nastąpiła – władza jest niejawna i polrealiści, nie chcąc jej widzieć nazywają ją inaczej. Jeśli to drugie to żadnej zmiany nie było, „wygląd” to tylko „maskirowka”. Czy więc bolszewicy obecnie kontrolują czy nie kontrolują przebieg wydarzeń „po roku 1989″? Jeśli realizują tę władzę innymi sposobami, to przecież dalej kontrolują. Po co więc nazywać rzeczy inaczej? Można by mówić „peerel XXI wieku” czy „peerel 2014″ ale czy nie lepiej podkreślić ciągłość celów w różnych fazach nazywając go jak zawsze? Bo czy ten cel się zmienił? Przyzna Pan, że rzeczy lepiej nazywać po imieniu, aby jak najlepiej odpowiadało to rzeczywistości.
Bolszewizm Stalina był zewnętrznie inny Lenina i Trockiego (socjalizm w jednym „kraju” vs światowa rewolucja) co wielu zmyliło i w efekcie bolszewicy to doskonale rozgrywali. Jakie znaczenie miało rozróżnianie „leninizmu” od „stalinizmu” w odniesieniu do istoty bolszewizmu?
Może zróbmy tak: spróbujmy określić, co takiego Pańskim zdaniem uzasadnia, zmianę nazewnictwa z peerel na post-peerel? tzw. mechanizmy demokratyczne? udział w UE(b)? Na ile zmieniają one istotę rzeczy?
Moim zdaniem „post-” bo fałszuje nie tylko „jakość” ale odwraca uwagę od istoty. Mąci to co powinno być klarowne.
w przedostatnim zdaniu powinno być: Moim zdaniem „post-” wprowadza dezinformację, bo fałszuje nie tylko „jakość ale co gorsza, odwraca uwagę od istoty rzeczy.
Przepraszam za pomyłki. Piszę na mini-laptopie korzystając z małej klawiatury. Co i rusz coś mi „przeskakuje”.
Panowie,
Muszę wyznać, że zawsze dziwiły mnie te wszystkie określenia w rodzaju „postkomunistyczny” czy „postprl”, bo czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach nazwałby sowiety „postcaratem”? Przecież to byłoby śmieszne. Określenie to wskazuje na dwie odrębne sprawy: z jednej strony na pewność, że to co było wcześniej, skończyło się. „Post” czyli „po”, po prlu, po komunizmie. Ale z drugiej strony, jest w tym rozbrajające przyznanie, że nie wiadomo, jak to określić, i jedynym narzędziem jest odwołanie do status quo ante. Coś się zmieniło, ale nie wiadomo dokładnie co.
Przez wiele lat nazywałem toto prlem bis, prlem nr 2 itp. Sens tego jest taki, że to jest nadal we wszystkich istotowych szczegółach – prl. Ale zmienił się sztafaż, dekoracje, no, i ludziom żyje się dostatniej, jak to przewidywał tow. Gierek. Inaczej mówiąc, jest to inne wcielenie tej samej istoty.
Ale Darek np. nigdy nie uznał tego określenia za słuszne. Jeśli w istocie jest to prl, a w zewnętrznych cechach nastapiły jakieś przemiany, to po co nadawać tym przemianom wagę, której nie posiadają? Lepiej i trafniej nazywać toto po prostu prlem.
Z komunizmem jest trudniejsza sprawa. Niestety.
Drogi Panie Michale,
Od razu się kojarzy: „Od białego do czerwonego caratu”. Niezdrowe, ale za to jakie to miało i ma powodzenie! Na całym świecie!
Zdaje mi się, że jeszcze trudniejsza sprawa jest z „realizmem”.
Czy na komunizm nie trzeba patrzeć po leninowsku? Tylko kto, poza bolszewikami, chce tak na niego patrzeć?
Panowie!
Jeśli określenia typu „postpeerel”, „postsowiety” czy „postkomunizm” nie oddają istoty rzeczy, to może „neopeerel”, „neosowiety” (Pan Dariusz, a ja za Nim, używam określenia „Rosja Sowiecka”) i „neokomunizm” są bardziej adekwatne?
A nawiasem: co Panowie sądzą o ostatnich wydarzeniach na Ukrainie? Czy można to traktować jako jeden z elementów „czwartej”, bardziej zamordystycznej fazy komunizmu, niż popieriestrojkowy, rzekomo upadły komunizm, o którą to było pytanie w ostatniej ankiecie?
Panie Andrzeju,
Tak, leninizm zdaje mi się kluczem.
Panie Jaszczurze,
Określenie „Rosja sowiecka” ma też swoje wady, bo oznacza przecież historyczną fazę w rozwoju bolszewickiego tworu, pomiędzy październikowym puczem, a stworzeniem sowsojuza w 1922 roku.
Dlaczego rozruchy na Ukrainie są bardziej zamordystyczną fazą? W fazie zaordyzmu, żadnych rozruchów nie ma. Ale może źle Pana rozumiem?
Panie Michale,
Niby jest to wada, ale chyba tylko takie określenie zdaje się być odpowiednie na określenie tworu bolszewicko-czekistowskiego w treści i narodowego w formie, nie będącego tym, czym de iure i de facto był Sowsojuz w latach 1922-91. Równie dobrze określenie „PRL-bis”, czy „PRL” byłoby nieadekwatne, bo „PRL” to nazwa komunistycznej państwowości między Odrą a Bugiem w latach 1952-90.
Jeśli idzie o Ukrainę, nie chodzi mi o sam Jewromaidan czy rozruchy, ale ich brutalne tłumienie przez Berkut i inne organy tamtejszej gosbezapastnosti oraz dyplomatyczne wynurzenia Putina i Ławrowa. Od pierwszej połowy lat 90. (pomijając dwie wojny w Czeczenii i obecną walkę partyzancką toczoną przeciwko sowietom przez Emirat Kaukaski) właściwie nigdzie nie tłumiono protestów w ten sposób i z takimi skutkami.
Moja hipoteza jest następująca (o czym zresztą wspomniałem w ankiecie): stopniowo, od kilku lat, kończy się „zabawa” czekistów w fasadową demokrację i równie fasadową niepodległość w strefie sowieckiej.
„Filozofia jest walką przeciw zaczarowaniu rozumu przez język.” (L.Wittgenstein)
Komuniści dawno to pojęli (stąd też wszechobecność na wszystkich ówczesnych szkołach wyższych przedmiotu o wdzięcznej nazwie:”Podstawy filozofii marksistowskiej”) – choć, o paradoksie!, dopiero w czasach tzw. IIIRP (chm…, no właśnie!) możemy zacząć mówić o prawdziwym w tej materii spustoszeniu!
Wydaje się iż kilkudziesięcioletni trud hodowli przez bolszewików (w/g zinowiewkiego określenia) homosowietikusa zaczął jednak przynosić obfite owoce:
„[…] Jeżeli spojrzeć na postępowanie homososa z punktu widzenia abstrakcyjnej moralności, to wydaje się on być istotą zupełnie amoralną. Zgadza się — homosos nie jest istotą moralną. Ale nie zgadza się, że jest istotą amoralną. Jest istotą przede wszystkim ideologiczną. A na tej zasadzie może być zależnie od okoliczności moralny albo amoralny. Homososi nie są złoczyńcami. Jest wśród nich wielu ludzi dobrych. Lecz dobry homosos to taki, który nie ma możliwości wyrządzania zła innym ludziom albo też specjalnie tego nie lubi. Lecz jeśli taką możliwość otrzyma lub zostanie zmuszony do wyrządzeniazła, postąpi gorzej od skończonego niegodziwca.Jak na razie cechy homososa najwyższy stopień dojrzałości osiągnęły w ludziach radzieckich o stosunkowo wysokim poziomie kultury i wykształcenia, a także w środowisku najbardziej aktywnej społecznie części ludności, szczególnie zaś wsferze zarządzania, nauki, propagandy, kultury i szkolnictwa. Ta część wysoko-rozwiniętych homososów wywiera z koleiwpływ na pozostałą część ludności, a także na zewnątrz. Zarazki homosotii szybko rozpełzają się po całym świecie. Jest to najgłębsza choroba ludzkości, bowiem przenika do samych podstaw istoty ludzkiej. Jeżeli człowiek poczuł w sobie homososai wchłonął jad homosotii, wyleczyć go z tej choroby jest jeszcze trudniej niż przywrócić do zdrowia zatwardziałegoalkoholika lub narkomana.[…]”
I jeszcze jedno, z tego samego źródła:
‚[…] Społeczny status quo w Europie wschodniej związany jest z interesami ogromnej ilości ludzi na kluczowych stanowiskach: biurokracja, klasa oficerska, zawodowe elity zatrudniane przez państwo — wszyscy oni zawdzięczają mu swoje dobra. I ta oligarchia z pewnością nie przeciwstawi się Związkowi Sowieckiemu, póki jest przekonana, że tam leżą jej interesy.[…]”
A co do bolszewickiego pomięszania z poplątaniem i kolejnymi komuszymi przebierankami słusznie Jaszczur pisze;”… „PRL” to nazwa komunistycznej państwowości między Odrą a Bugiem w latach 1952-90.” – ale zaraz pojawia się pytanie; to jak nazwać tą samą państwowość w latach 1944-52? Bo chyba nie IIRP?
Panie Andrzeju,
Rozróżniać poszczególne etapy ewolucji zewnętrznej fasady komunizmu należy, chociażby po to, żeby lepiej zrozumieć i opisać cały proces. Mając świadomość tego, czym zewnętrznie różnił się na przykład „leninizm” od „stalinizmu” można łatwiej zrozumieć, że, powiedzmy „tolerancja”, „gender” to narzędzia służące tym samym celom, co wcześniej czerwony terror. I wtedy i dziś chodziło i chodzi o rozbicie tradycyjnych więzi społecznych. Aby lepiej poznać istotę komunizmu trzeba jakoś odnieść się do zmian jego fasady, czyli trzeba się uzbroić w odpowiednie narzędzia semantyczne.
„Postpeerel” jest wcale precyzyjną nazwą dla tego obecnego stanu. Pierwszy peerel utrzymywany przez KPZR, PZPR i tajne służby na ciasnej orbicie okołokremlowskiej stracił rację bytu w dotychczasowej formie i nastąpił nowy etap, kolejna zmiana fasady, a jednocześnie narzędzi kontroli. To, co powstało później ma zasadnicze cechy pierwszego peerelu, ale jest dodatkowo wyposażone w cechy zewnętrzne mające upodobnić to do „Wolnej Polski’. Rozróżnienie wydaje mi się tutaj uzasadnione, przede wszystkim dla celów badawczych.
Amalryku,
Był taki myśliciel neopogański, skądinąd świetnie opisujący degrengoladę modernizmu w Kościele, Jan Stachniuk, który w swojej naiwności, bodajże w 1947 roku z radością powitał nadejście… „Trzeciej Rzeczypospolitej”.
A czy Zinowiew wspominał o „zewnętrznych” bezpiecznikach bolszewickich władz w krajach „Intermarium”? Czytałem dosyć dawno temu, więc już wyleciało mi z głowy.
Poza tym, jakże jego diagnozy są aktualne! Wystarczy, za klasykiem, którego w innych rzeczach nie warto naśladować, „nie dać się zwieść zmianie politycznych scenerii i aktorów” i „mieć dobrą pamięć”.
Panie Orle,
Jasne, trzeba rozgraniczać poszczególne fazy komunizmu. Ze wskazaniem na współczesny neokomunizm-pieriestrojkizm.
I dlatego właśnie, uznając nazwy z prefiksem „post-” w odniesieniu do współczesnych obliczy komunizmu/bolszewizmu za „wcale precyzyjne” jest popadaniem w sprzeczność, bo „postkomunizm” oznacza nic innego, tylko stan, sytuację PO komunizmie. „Postsowiety” – kraje/kraj powstałe PO upadku ZSRS, „postpeerel” – sytuację polityczną w Polsce PO Peerelu.
Jaszczurze,
Nie jestem jakimś znawcą czy też wielbicielem A.Zinowiewa lecz żywię zarazem głębokie przekonanie, iż jego analizy nie dają się zbyć zwykłym wzruszeniem ramion. Po prostu nie ma takiej możliwości aby te kilkadziesiąt lat mozolnego orania mózgów, te miliony pomordowanych trupów, przeszły sobie bez echa – ot tak jak psu w dupę! Że jakaś tam komuna sobie może i była ale się zmyła a teraz mamy już naszą cudowną wolną i niepodległą i jest mówiąc młodzieżowym slangiem (excusez le mot) zajebiście!
Właśnie w destrukcjii moralności widzę istotę bolszewizmu i jego tryumfy.
Panie Orle,
Jaszczur napisał powyżej to co i ja myślę. Fazy bolszewizmu trzeba rozróżniać i analizować, definiować i rozpoznawać ale dalej trzeba go nazywać bolszewizmem ponieważ pozostaje nim niezależnie od aktualnej formy. Bo to tylko fazy. Korzenie i pień tego drzewa są takie same.
Nie zgodzę się tylko z Jaszczurem w kwestii „państwowości” (chodzi o wcześniejszy komentarz). Skoro nazewnictwo ma się odnosić do zewnętrznej formy, ma być takie jak chcą tego bolszewicy, (w rezultacie ich uznania w świecie: międzynarodowe) to po co ja się czepiam Chodakiewicza? Dla mnie jednak peerel to nie nazwa komunistycznego „państwa”, tylko lokalna część Metody na terenie polskim. I w tym sensie tej nazwy używam. Ona się nie skończyła, nie jest „post”.
Skoro bolszewicka „nauka” (założycielska – leninowska – nigdy nie odrzucona) definiuje Metodę jako elastyczną, na zasadzie „wszystkie sposoby są dozwolone do realizacji celu”, to Metoda pozostaje Metodą niezależnie od jej aktualnej postaci zewnętrznej. Definiuje ją nie jej postać tylko jej cel. Tak też oczekiwałbym rozumieć MJCh ponieważ wstępnie definiował ją podobnie. Trzeba Metodę analizować, rozbijać na fragmenty itd. ale nie powinno się określać jej inaczej niż Metodą.
Zastępowanie jej pojęciami „aktualnymi”, w szczególności sugerującymi że została zastąpiona czym innym bez dalszego wyjaśnienia, jest moim zdaniem szkodliwe. Chyba, ze ktoś mówiąc tak, jednocześnie uzupełni treść tego przekazu o ten „drobiazg”, że jest to kolejna wersja tego samego i powie co to takiego.
Amalryku,
Dokładnie tak!
Właśnie w destrukcji moralności widzę istotę bolszewizmu i jego tryumfy.
Część istoty, element, warunek sine qua non jego ekspansji. Upadek moralności, która ogranicza, a w każdym razie ograniczała, do czasu Upadku, dwa najbardziej prymitywne ludzkie instynkty, wzajemnie (żeby nie powiedzieć dialektycznie) się w bolszewizmie uzupełniające. Uległość, o której pisał uprzednio Pan Michał i instynkt dominacji.
Panie Jaszczurze,
Pańskie przykłady zdają się uzasadniać moje wątpliwości. Po pierwsze, sowiety były sowietami, nawet gdy nazywały się Rosją sowiecką, i tak samo sowdepią pozostały po roku 1991. Czy prl był mniej prlem zanim zaczął się tak nazywać? Było zawsze dość przypadkową kwestią, które sowieckie respubliki przynależały do sojuza. Dlaczego np. sowiecka Mongolia była zawsze „suwerennym państwem”, gdy np. Kazachstan był sowrespubliką? Dlaczego sowiecka Białoruś miała reprezentację w oenzecie, tak jak prl, a sowiecka Litwa nie miała? Czy poważnie myśli Pan, że Kazachstan jest „po upadku sowietów” jakoś niezależny?
Pisze Pan:
„I dlatego właśnie, uznając nazwy z prefiksem „post-” w odniesieniu do współczesnych obliczy komunizmu/bolszewizmu za „wcale precyzyjne” jest popadaniem w sprzeczność, bo „postkomunizm” oznacza nic innego, tylko stan, sytuację PO komunizmie. „Postsowiety” – kraje/kraj powstałe PO upadku ZSRS, „postpeerel” – sytuację polityczną w Polsce PO Peerelu.”
Nie wiem już, czy Pan ironizuje, czy naprawdę uważa, że zsrs upadł? Jeżeli sowdepia upadła, to oczywiście można używać określenia postsowdepia, tylko że gdyby rzeczywiście rozpadł się sojuz, to wtedy nazywanie państw powstałych na jego terenach jakimkolwiek postem byłoby obraźliwe, a wobec tych tworów obraźliwe nie jest. Gdyby mieszkał Pan w wolnej Polsce to nie nazywałby Pan tego postprlem, bo to wstyd. W rzeczywistości Gorbaczow posłał członków politbiura, by założyli swoje republiki „na gruzach” sowdepii. No, ale my nie chcemy się na to nabrać!
W tym, jak nazywamy rzecz, zawiera się nasze rozumienie tej rzeczy, więc nazwa jest ważna, i post- zakłada, że to co wcześniej, się skończyło. Ale przecież Pan tak nie uważa.
Spójrzmy więc na Ukrainę. Czy to jest suwerenne, post-sowieckie państwo ukraińskie, które jak chcą (tylko) wszyscy jest podzielone między dwie opcje: prorosyjską, skoncentrowaną na wschodzi i północy i powodowaną rosyjskim nacjonalizmem; a z drugiej strony, narodowo ukraińską, zwróconą frontem do Europy i walczącą o przyłączenie do niuni? W suwerennych państwach takie napięcia i gry polityczne mają sens i nie byłoby nic dziwnego, gdyby w autentycznie postimperialnym państwie takie napięcia istniały. Ale czy to jest istota sytuacji?
Pan tak na pewno nie uważa, bo pisze Pan, że „kończy się „zabawa” czekistów w fasadową demokrację i równie fasadową niepodległość w strefie sowieckiej”. Ale czy to nie stoi w sprzeczności z przekonaniem o „upadku sowietów”?
Panie Amalryku,
Przytoczenie Wittgensteina w tym kontekście jest fascynujące. Marks w 11 tezie o Feuerbachu zdyskwalifikował się jako filozof, więc Pańska sugestia, że marksizm-leninizm zrozumiał zaczarowanie językiem, a filozofia próbuje próbuje ten czar niszczyć, wydaje mi się głęboko słuszna i bardzo trafna.
Nigdy natomiast nie miałem czasu dla Zinowiewa – taki feblik. Jeśli wszystko co się stało pod sowietami, to wytworzenie nowej klasy, nomenklatury, jeśli sowiety „rozpaść się” mogą na osobne sowieckie państwa narodowe, w których władzę utrzyma na wieki nowa klasa posiadaczy, ci wszyscy Asadowie i Kimowie, Alijewy i cholera ich wie, kto jeszcze, to leninizm nie jest aż takim zagrożeniem, jak nam się wydaje. Jeśli bowiem to jest tylko klasa rządząca, to ma swoje interesy, a w rezultacie można z nią zasiąść do stołu i negocjować.
A przeciez z bolszewią negocjować nie można. To nie jest wcale aksjomat, ale indukcyjna zasada wyciągnięta z tysiąca przykładów. Z nimi negocjować nie wolno, bo oni nie używają języka w ten sam sposób co ludzie wolni.
I tak wróciliśmy do Wittgensteina. Czy rozum jest zaczarowany przez język, czy jest po prostu zniewolony, wydaje mi się drugorzędne, kiedy rozum nie chce rozpoznawać rzeczywistości. Język jest przecież narzędziem rozumu. Nie wziął się ze zmysłów, nie jest wynikiem doświadczenia, ale próbą rozumowego ujęcia rzeczywistości. Rozum, który przyjmuje dany opis, abdykuje swoją władzę. Język giętki miał powiedzieć wszystko, co pomyśli głowa, a nie przyjąć, co nakazał Lenin.
Panie Amalryku,
Czy ta destrukcja moralności jest istotą/celem czy tylko środkiem do celu? Ostatecznie, tzw. etyka bolszewicka oznacza pełne poświecenie się (a la Dzierżyński et al. oraz ich ofiarni towarzysze). Ta „etyka” obowiązuje bolszewików a co ma obowiązywać ich ofiary jeśli nie dobrowolna, pełna akceptacja bolszewizmu? Taki ma być dojrzały „człowiek bolszewicki”. Nie ma tu miejsca na relatywizm, tylko na pozytywną (dla bolszewizmu) akceptację . To oczywiście oznacza upadek moralności tradycyjnej więc jeśli o to Panu chodzi to zgoda.
Pierwsze hasło bolszewików brzmiało „grab zagrabione”. Nie wydaje mi się żeby było to hasło docelowe. Raczej będzie to hasło orwellowskie w rodzaju „donoś na siebie samego i na każdą rzecz która jest twoja”.
Panie Andrzeju,
A czy nie jest raczej tak, że bolszewizm jest tylko pseudo-etyką, ponieważ domaga się odrzucenia wszelkiej moralności i podporządkowania wszystkiego dobru rewolucji (w pierwszej fazie), partii (w fazie drugiej) i wreszcie władzy w fazie ostatecznej. Ich postawa jest skrajnie nominalistyczna, jak powiedzieliby średniowieczni scholastycy, tzn. wszystko jest dobre, co przyczynia się do zwycięstwa i utrzymania władzy, nic nie jest dobre absolutnie, samo przez się. Domagają się od swoich zwolenników całkowitego oddania na rzecz czegoś innego. Jest to więc chyba najpełniejsza wersja relatywizmu.
Historia bolszewików ilustruje to znakomicie. Akcja przeciw caratowi była dobra, taka sama działalność przeciw rządowi tymczasowemu też dobra, ale identyczne prawie wystąpienie marynarzy kronsztadckich przeciw Leninowi – to jest zbrodnia.
Drogi Panie Michale,
Zgadzam się. Bolszewizm domaga się odrzucenia moralności tradycyjnej – w naszym kręgu kulturowym chrześcijańskiej i w jej miejsce ustanawia własną moralność. Pan to dobrze opisał. To oczywiście nie jest etyka taka jak my ją rozumiemy ale pseudo-etyka to też jest jakaś etyka. Podobnie jak pseudo-ekonomia to też jest jakaś ekonomia etc.
Pan Amalryk przytoczył Zinowiewa, który (jak go rozumiem) pisał o relatywizacji moralności jako o celu (stworzenie homososa) a to chyba nie do końca tak jest. Moralność nie tyle jest u bolszewików zrelatywizowana co zastąpiona inną: moralnością bolszewicką w oparciu o zdefiniowaną przez nich pseudo-etykę. Relatywizacja moralności tradycyjnej i jej destrukcja wydaje mi się tylko niezbędną fazą tego procesu.
Drogi Panie Andrzeju,
To jest oczywiście ciekawy punkt widzenia, że pseudo-ekonomia to też jakaś ekonomia. Ale co by było, gdybym użył innego określenia: anty-etyka? A konsekwentnie: anty-ekonomia. Czy coś co jest przeciwieństwem należy jakoś do rzeczy? Czy anty-rower to jest rower? Czy pseudo-piwo to jest piwo? Czy prlowski sztuczny miód – to jest miód?
Przypomina mi się anegdota, którą tu już przytaczałem w innych kontekstach. Pewien kongresman nazwał Trumana komunistą, na co inny zaprotestował, że Truman jest ANTYkomunistą. A pierwszy: – Wszystko mi jedno, jakiego rodzaju komunistą jest Truman!
Jestem całym sercem po stronie owego kongresmana w ocenie polityki Trumana, ale próbujmy cyzelować nasze pojęcia ciut subtelniej niż on.
Moim zdaniem, bolszewicy dokonują takiego zabiegu: zastępują prawdę jako cel dociekań „dobrem”, nie Dobrem prawdziwym, ale jakimś dobrem określonym przez tymczasowe potrzeby, np. dobrem rewolucji. Innymi słowy, marksizm jest ideologią, a leninizm Metodą. Z tego wstępnego założenia wynika bolszewicka „moralność”. Czyli na przykład, jest słuszne i dobre zdzieranie „rękawiczek” (czyli obdzieranie dłoni ze skóry, dla nieobeznanych) z białoruczkich dla dobra rewolucji, a potem podpisanie fałszywego zeznania, że było się cały czas szpiegiem niemieckim (albo polskim, albo japońskim), bo tego oczekuje partia.
Otóż to w moim przekonaniu nie jest moralność, tylko anty-moralność, bluźniercze małpowanie prawdziwej moralności. Podobnie nazywa się bolszewizm niekiedy „nową wiarą”, ale jest to tylko bluźniercze małpowanie prawdziwej wiary, a w istocie swej antywiara.
Panie Michale,
Pomiędzy „pseudo-” i „anty-” jest dla mnie duża różnica. „Pseudo-” pretenduje do określania się danym terminem a „anty-” jest jego zaprzeczeniem. „Pseudo-” oznacza dla mnie karykaturę. I tylko w tym sensie tak napisałem.
Zgadzam się z tym, że bolszewicka moralność to zaprzeczenie prawdziwej moralności ale skoro tak, to etyka ją definiująca powinna być chyba konsekwentnie nazywana anty-etyką a nie pseudo-etyką.
Czy karykatura czegoś pięknego i wzniosłego nie jest przeciwieństwem tego czegoś? Albo, wracając do poprzedniego przykładu, karykatura roweru jest nadal rowerem? Czy można na taką karykaturę wsiąść i pojechać?
Co rzekłszy, ja się zgadzam, że jest różnica między przedrostkami pseudo- i anty-. Używamy jej dla podkreślenia czy uwypuklenia rozróżnienia w intencji. W pierwszym wypadku celem jest tylko mimikra, naśladowanie, stworzenie namiastki, w drugim zaś, wystapienie przeciw i użycie cech zjawiska, przeciw któremu się wystepuje, w walce z nim samym.
Panie Michale,
No tak. Na karykaturze roweru nie da się pojechać – wcale albo niezbyt daleko (jeśli tylko ma coś na kształt kół i napędu). Ponieważ moralność znaczy dla nas coś pozytywnego (bo jest definiowana etyką chrześcijańską) to z zasady każde odstępstwo od niej jest anty-moralnością. Tak jest. Pseudomoralność jest jednocześnie antymoralnością.
Jak wobec tego nazwać „zasady etyczne” mafii, które każą działać na jej rzecz metodami niemoralnymi dla nas. Każą np. chronić jej integralność, zabijaniem za zdradę? Czy są w istocie antymoralnością? Czy Pańskim zdaniem, wynikają one z jakiejś gangsterskiej etyki czy też z etyką nie mają nic wspólnego?
Zasady mafii są w moim przekonaniu antymoralne, nie mają z etyką nic wspólnego. Nawet sami mafiosi, podobnie zresztą jak złodzieje i bandyci wszędzie jak świat długi i szeroki, nazywają te zasady kodem, kodem zachowania. A więc tylko wtajemniczeni znają kod. To nie jest uniwersalna moralność, ani etyczne zasady, a określenia „etyka złodziejska” użwa się chyba tylko w przenośni.
Dziękuję za powyższe wyjaśnienia Panie Michale.
Można by drążyć dalej ten temat (np. tzw. etyka biznesu) ale w kwestii „moralności” bolszewickiej jasne jest dla mnie to, że jest ona właśnie rodzajem „kodu zachowania” a nie zasadami opartymi na pojęciach etycznych (na swój sposób przez bolszewików interpretowanych).
Panie Andrzeju,
Temat wydaje się wart drążenia, a ja ani myślałem czegokolwiek wyjaśniać. Próbowałem tylko głośno się zastanowić.
Sam używałem wiekokrotnie określeń „pseudokultura” i „antykultura” dla opisania dystynkcji między zachodnią popkulturą, a sowieckim bełkotem kulturowym, ale czy ja wiem, czy takie rozróżnienie jest do utrzymania? To jest bez wątpienia zgrabny podział i nawet wygodny, dla skrótowego ujęcia pewnych różnic, ale czy jednocześnie nie zaciemnia czegoś zasadniczego? Zasadniczej zgodności w występowaniu przeciw wszelkiej aksjologii obiektywnej i absolutnej.
U Zinowiewa (którego jak zastrzegłem jakimś wielbicielem nie jestem) uderzyła mnie zasadniczo jedna myśl; wszyscy, którzy w komuniźmie żyli i przeżyli są w tym gównie ubabrani – bez wyjątku (i nie chodzi tu o jakieś usprawiedliwianie w stylu – bo cała klasa dostała dwójki!). Mówiąc innymi słowy wszyscy mamy w jakimś stopniu zarute dusze – dlatego trwamy w tym chocholim tańcu w którym czujni scenarzyści tylko zmieniają dekoracje (aktualna nosi nazwę „nasz młoda demokracja”).
A co do dogadywania się w takim wypadku z bolszewikami to łatwo zauważyć, że będą się, owszem zwąchiwać z nimi, ale inni mniej lub też bardziej bolszewiccy… c.b.d.o.
Żyjemy, po prostu, w jaskini rozbójników.
Drogi Panie Amalryku,
To wszystko świetnie powiedziane i oczywiście słuszne, zwłaszcza nowa scenografia „naszej młodej demokracji” wydaje mi się trafiona bez pudła. Ale przecież mówiliśmy o Wittgensteinie!
Tylko że – ojej, boję się, żeby nie runęły zamki – czy wie Pan, że Wittgenstein jest jednym z licznych podejrzanych o to, że był piątym, szóstym, czy entym człowiekiem w szajce szpiegów z Cambridge? I to nie wcale na podstawie swoich pism filozoficznych, ale rzekomo ze względu na fakty, na tajemnicze spotkania itp.
Oczywiście warto zauważyć (i podkreślić), że innymi podejrzanymi są baron Rotszyld i sir Roger Hollis, szef MI5, a oni z pewnością mieli możliwości odwrócenia uwagi od siebie, przez rzucenie podejrzeń na ekscentrycznego filozofa.
Wittgenstei, Wittgenstein! Oczywiście, że cenię Wittgensteina. Ale też żadne tam „zamki nie runą” – jestem już na to za stary – innymi słowy mówiąc, twierdzę, iż formuła „ex opere operato” funkcjonuje w zakresie całej intelektualnej aktywności człowieka, nie li tylko religijnej…
Gdzieś zagubiłem pytanie Pana Andrzeja – odpowiadam; naturalnie, że „destrukcja moralnośi” jest tylko środkiem do celu, cel jest wszak niezmienny od lat stu:
„Gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród!…” – tfu! Niech ich piekło pochłonie!
Panie Amalryku,
Zajrzać musiałem do słownika teologicznego, ale nic tam nie znalazłem… „Ex opere operato” – jakże słusznie. Wartość czynu bierze się z niego samego, a nie z godności (bądź niegodności) wykonawcy czynu.
Trudno mi uwierzyć, że Wittgenstein mógł być sowieckim agentem. Oczywiście nic nie powinno mnie w tym zakresie dziwić, ale w jego wypadku nie tyle może sowieckość, co sam akt bycia agentem czyimkolwiek wydaje się jakoś poniżej niego. Bardzo to jest niepokojące, bo powstaje tu kolejny trudny problemat: skoro grzechem jest nie słuchać własnego sumienia, nawet gdy jest obiektywnie fałszywe, to czy ideowy bolszewik jest usprawiedliwiony?
O tak, Panie Amalryku! Tam jest ich miejsce. Piekło dla bolszewików to można rzec ich ojcowizna. W istocie chodzi im przecież o to: „gdy piekło ogarnie ludzki ród”.
Czy to tylko jaskinia rozbójników czy może jaskinia diabłów? Jak diabeł to i rozbójnik.
Skoro jesteśmy przy tematyce eschatologicznej:
http://s1.reutersmedia.net/resources/r/?m=02&d=20131125&t=2&i=815007569&w=460&fh=&fw=&ll=&pl=&r=CBRE9AO1KYU00
Andrzeju,
Poniżej coś równie wymownego, jak zdjęcie tow. płk. Putina i JŚw. Franciszka.
http://xportal.pl/?p=1628
Dzięki Jaszczurze. To rzeczywiście bardzo wymowne, chociaż zdaje mi się, że na innej płaszczyźnie. Wybiorę tylko z pierwszego tematu „wykładu”:
0:10 – „Rosja finansuje „Ukrainę i Białoruś”
5:56 – „na naszych oczach odradza się wielkomocarstwowa Rosja”
6:38 – „17 miliardów dolarów za oderwanie Ukrainy od Europy. W mojej ocenie bardzo dobra cena. Co zrobił z Białorusią, teraz przed świętami – to samo. Dał im 2 miliardów dolarów.”
Znakomita ilustracja do artykułu.
Reszta to tylko zwykłe polrealistyczno-nacjonalistyczne „pomstowanie” (ach ci Niemcy, Ruscy, Żydzi itd.) i „podbijanie bębenka”. Ale czegóż chcieć. Pisał już o tym wcześniej p. Amalryk cytując Zinowiewa. Dla p. Kolonko „nauka nie poszła w las”. Trzeba było tylko trochę zmienić „target”. Jestem pod wrażeniem siły i pomysłowości przekazu. Nawet coś śmiesznego na koniec i „namiary”, aby było jeszcze więcej.
Ale to jest naprawdę niezłe: 11:00 „Rewizja granic już się dokonuje. Z każdą polską dziwką, która przechadza się po ulicach Monachium, z każdą polską sprzątaczką, która jedzie na Zachód za chlebem (…)”.
Żeby tylko te dziwki i sprzątaczki zostały w Gdańsku, Lublinie, Krakowie i w Poznaniu!
Żeby peerel był peerelem!
Andrzeju,
Chodziło mi o trochę co innego. Mianowicie o to, że dezinformacyjne bzdety o „konserwatywnym Putinie”, „konserwatywnej Rosji”, „sakralno-tracycjonalistycznych ChRL i KRL-D”, „katechonach” czy kutafonach są coraz bardziej popularne na tzw. prawicy. Oprócz tego widoczne jest, że i Putin, i towarzysze chińscy coraz częściej posługują się, że tak to roboczo nazwę, „prawicowym NEP-em”. Kwestią sporną jest umiejscowienie ludzi typu Mariusz Max Kolonko czy redaktorów xportalu w agenturalnej orkiestrze. A może oni „tylko” robią za pudła rezonansowe?
Inna sprawa, że być może dużo ludzi łapie się na tego typu tricki właśnie ze względów, o których piszesz w komentarzu. Polrealizm i nacjonalizm, a ja dodam do tego niezrozumienie istoty bolszewizmu i przekonanie o jego upadku.
Te hasełka to pochodna wyboru „targetu”. Wystarczy parę takich podać i „polska prawica” jest zaspokojona i zadowolona.
Prawicowy NEP? Krok w tył, dwa kroki wprzód…Na początek daje się ziemię chłopom a potem się ich kolektywizuje. Bolszewicy bez problemu mogą być „za a nawet przeciw” co tak zręcznie wyłapał ich tutejszy pilny uczeń Bolek.
Wittgenstein z tym swoim rozchwianiem emocjonalnym, wysoce nieuporządkowanym życiem, pełnym zmiennych nastojów i brakiem konsekwencjii, wydaje się wysoce marnym materiałem na agenta – choć sama inicjacja w cale nie wydaje mi się taka znów nieprawdopodobna (te jego wojaże do bolszewii i wygłaszane o niej opinie?).
A w nauczaniu jakiego to kościoła „grzechem jest nie słuchać własnego sumienia…”?
„Klasyczny” ideowy bolszewik jest zjawiskiem dość prozaicznym – ale wiemy rówie doskonale jakież to progi są wybrukowane „dobrymi chęciami”.
Panie Amalryku,
W nauczaniu Kościoła Katolickiego grzechem jest nie słuchać własnego sumienia.
Natomiast co do ideowego bolszewika, to nie miałem na myśli „klasycznego”, tj. prozaicznego zajwiska, ale raczej zjawisko celowo wyidealizowane dla uwypuklenia problemu. Jeśli wyobrazić sobie kogoś, kto w swej nadzwyczajnej (przyjmuję: trudnej do wyobrażenia) naiwności przyjmuje bolszewizm za dobrą monetę, i całym swym sumieniem afirmuje bolszewickie pseudowartości, to w moim przekonaniu jego obowiązkiem jest nadal słuchać tylko sumienia, bo w końcu usłyszy w tym sumieniu Głos Boga. Podczas gdy bolszewik, który słucha tylko głosu partii będzie za tą partią szedł na własny szafot.
Zgoda! Zgoda! Przyznaję, że przykład jest wyidealizowany do punktu, w kórym nie ma żadnej styczności z rzeczywistością.
No tak!
KKK 1849
Grzech jest wykroczeniem przeciw rozumowi, prawdzie, prawemu sumieniu;…
I wcześniej:
KKK 1793 Jeśli – przeciwnie – ignorancja jest niepokonalna lub sąd błędny bez odpowiedzialności podmiotu moralnego, to zło popełnione przez osobę nie może być jej przypisane….
Faktycznie; bolszewik i „prawe sumienie”… ale czy ich ignorancja jest zaiste „niepokonalna” więc mamy „sąd błędny bez odpowiedzialności podmiotu moralnego”???
Ku Klux Klan? Kodeks K Kryminalny? A może Katechizm Kościoła Katolickiego?
Panie Amalryku,
Osobiście wolałbym chyba odwołać się do scholastyków niż do katechizmu. Scholastycy używali cudownie subtelnych rozróżnień, a w kwestii sumienia wszystko sprowadza się do subtelności rozróżnień. Moim ulubionym było zawsze odróżnienie sumienia dobrego, tj. takiego, które wybiera poznane dobro, od sumienia prawdziwego, tj. zgodnego z obiektywnym dobrem. Czy to nie jest ślicznie słuszne?
Ale do rzeczy. Otóż jeśli w dobrym sumieniu wyrobiłem sobie sąd o moralnym dobru jakiegoś aktu, to ten sąd mnie zobowiązuje nawet w wypadku niepokonalnego błędu w rozeznaniu obiektywnego dobra. Czyli dobre sumienie jest zobowiązujące, nawet gdy nie jest prawdziwe. Oczywiście w takim razie wszystko obraca się wokół pojęcia „niepokonalności błędu”.
Scholastycy uważali, że wolność sumienia jest prawem do nieskrępowanego formułowania sądów sumienia zgodnie z uformowanym w dobrej wierze przekonaniem o dobru bądź złu aktu. Czy wychowany w bolszewickim świecie bolszewik ma wielkie szanse na sformułowanie takich sądów? Moim zdaniem nie. Dlatego homo sovieticus jest rzadko odpowiedzialny, ale tylko niewielu z nich wyrabia jakikolwiek pogląd w dobrej wierze, skąd wywodzi się moja teza, że tylko ideowy bolszewik, czyli rzadkość, może podlegać tej dziwnej zasadzie.
Ku Klux Klan ! No! Nieźle, nieźle…
Subtelność scholastyków jak i ich wkład do ludzkiej wiedzy jest notorycznie , jak sądzę, niedoceniany.
Ideowy, dodajmy, dość silnie ułomny na umyśle bolszewik to jednak już raczej (w zakresie ideowości nie wątłości rozumu) melodia przeszłości.
O tak. Dlatego właśnie można i należy ufać sumieniu nawet gdy jest błędne, że przecież taki właśnie rzadki wypadek ideowego, uczciwego bolszewika prędko przekonałby się w swym dobrym sumieniu, że nie może w dobrej wierze służyć temu świństwu. Ci nieliczni zginęli pewnie w pierwszych czystkach jeszcze w dwudziestych latach.
Myślę, że wszyscy bolszewicy są ideowi, jeśli za ideę którą realizują przyjąć nie „głodne kawałki” o równości (wykorzystywane tylko taktycznie) lecz leninowską „naukę”. A ta „nauka” to zdobycie władzy przez bolszewików na całym świecie i stworzenie „nowego człowieka”, który tę władzę dobrowolnie uzna i się jej podda. Czy nie to jest faktyczną bolszewicką ideą? Jeśli tak na to spojrzeć, to nie jest wcale „melodia przeszłości” i nie świadczy chyba o ułomności na umyśle?
Dla bolszewika wystarczy być lojalnym wobec realizacji tej „idei”. „Nieliczni co zginęli w pierwszych czystkach”, nie pojęli w porę co to jest bolszewickie „sumienie” czy bolszewicka „uczciwość”. Ich ofiara, była potrzebna bolszewikom do „pierekowki dusz” tych spośród nich, którzy jeszcze myśleli wedle starych, „burżuazyjnych zasad”. Wedle zasad leninowskich, liczy się tylko realizacja celu i to kryterium określa bolszewicką anty-moralność. A że tam sobie przy okazji pogwałcą czy ukradną? O ile jest to w interesie „sprawy” jest w porządku czego dowodów jest całkiem sporo.
Tak, Panie Andrzeju, ale mówiliśmy tu nie o „sumieniu bolszewickim”, tylko o sumieniu ludzkim, wobec którego ten paradoksalny i niespotykany „uczicwy bolszewik” był tylko przykładem.
Pan nazywa „ideowym bolszewikiem” człowieka programowo wyzutego z sumienia – dodajmy, słusznie Pan go tak nazywa. Ja stworzyłem teoretyczną konstrukcję człowieka autentycznie uczciwego, który w swym błędnym sumieniu uznał bolszewicki program za słuszny. Otóż wedle klasycznej wykładni scholastycznej, człowiek ten nadal postępuje dobrze, bo zgodnie z sumieniem, choć obiektywnie źle. Dzieje się tak dlatego, że jego dobre sumienie, naprowadzi go w końcu na prawdę, ponieważ słuchając tylko sumienia – nawet błędnego – usłyszy w końcu Głos Boga.
Wedle zasad leninowskich natomiast, nie istnieje żadne sumienie, bo trzeba się oddać bez wyjątku na służbę. Leninowiec jest więc od samego punktu wyjścia człowiekiem bez sumienia. Marksista zresztą także, bo Marks odrzucał jakiekolwiek stałe normy moralne. Sumienie, zasady, wartości, wszystko to są kontrukcje klasowe, jego zdaniem, rezultaty wpływu bytu na świadomość.
Przepraszam, ze niezupelnie na temat, ale wpadlam przypadkiem na bardzo ciekawy wywiad Pawla Wieczorkiewicza. http://niepoprawni.pl/blog/164/rewelacyjny-wywiad-z-sp-prof-pawlem-wieczorkiewiczem-dlaczego-rzeczpospolita-czekala-2-lata. Cytuje kluczowy fragment:
Rozumiem, że skłania się pan do tezy, że upadek komunizmu był operacją służb specjalnych?
Tak. Wiele źródeł wskazuje, że była to gigantyczna, przemyślana i kontrolowana operacja. W szczegółach oczywiście mogła się wymknąć spod kontroli, bo każda taka akcja ma swoją dynamikę. Ale ostatecznie wszystko się udało. Celem służb było bowiem zachowanie kontroli nad finansami podczas transformacji ustrojowej. Następnie zaś dzięki tym pieniądzom oraz powiązaniom i doświadczeniu przejęcie kontroli nad państwami byłego imperium i nowo powstałą Rosją.
Dlaczego komunistyczne służby miałyby coś takiego zrobić?
KGB doszło do wniosku, że należy położyć kres istnieniu pasożyta, za jaki uważało partię. Przecież organizacja ta stała się całkowicie zbędnym czynnikiem. Służby były tak potężne, że za pomocą zakulisowej gry mogły doskonale same kontrolować imperium. Mieć władze i zarabiać pieniądze. Aby to jednak osiągnąć, trzeba było usunąć komunistów. Już wcześniej ludzie, którzy kierowali bezpieką – Jeżow, Beria i inni – próbowali zrobić mniej więcej coś podobnego. Stalin, a później Chruszczow potrafili się jednak obronić.
Droga Soniu,
A gdzież Tyś się podziewała tak długo? Żeby ani razu tu nie zawitać przez tak długi czas…
Wywiad może rewelacyjny nie jest, ale owszem ciekawy. Wieczorkiewicz mówił rzeczy dość oczywiste, a najciekawsze w tym (jak zwykle) jest to, z czym zgodzić się nie można.
Historyk np. wcale nie powinien być „otwarty na nowe koncepcje”, ale po prostu otwarty. Otwarty na koncepcje nowe i stare, interpretacje takie i śmiakie. Nie rozumiem w ogóle jak można inaczej podchodzić do jakiegokolwiek dociekania. Szukać prawdy może tylko otwarta głowa. A oprócz tego trzeba tylko szukać prawdy i mieć odwagę ją wypowiadać. Bagatela.
Argument, że żołnierze Andersa powstrzymaliby sowietyzację wydaje mi się niezamierzenie komiczny. Tak jakby Stalin nie potrafił poradzić sobie ze 150 tysiącami ludzi… Zabrakłoby mu miejsca na Kołymie czy jak?
A te wynurzenia tow. Ochaba wobec Torańskiej! Mój Boże, toż to słuchać wstyd. Ochab był bolszewikiem i czekistą, więc co dokładnie miał na myśli, mówiąc „ich czy nasz”?
Czy Stalin i Chruszczow bronili się przed czeka? Nie wydaje mi się to słuszne. Pseudo-rewolucje ’89 były zaplanowane na o wiele wyższym szczeblu niż przez policjantów. Dla stworzenia dramatycznych wydarzeń, które świat mógłby przełknąć jako „upadek komunizmu” należało zniszczyć jego symbole. Paralelność aparatów władzy istniała wszakże w sowietach od samego początku. Osobno partia, a osobno „rady”, obok tego czeka, a obok tzw. „aparat państwowy”. Rzadko kto potrafił się połapać, kto jest odpowiedzialny za co. I ten mętlik był im zawsze na rękę.
Dzięki za ciekawą linkę!
Pani Soniu,
Panie Michale,
Czekiści od początku byli w Politbiurze i zawsze mieli decydujący wpływ na jego decyzje i na strategię działania bolszewików. Jednak zawsze były to i są – decyzje kolektywu. To że stawali czy stoją na czele tego kolektywu to kwestia ich sprawności. Tworzenie i porzucenie takich czy innych instytucji także jest kwestią sprawności – praktycznego stosowania leninizmu. To chyba wcale nie jest tak, że ogon zaczął machać psem.
I nie jest też tak, że „upadek komunizmu” miał cel wewnątrzsystemowy co sugeruje prof. Wieczorkiewicz. To wydaje mi się jego hołdem złożonym polrealistom, aby pogodzić ich życzeniową „wizję” z rzeczywistością, że jednak „komunizm upadł” bo przecież zlikwidowano władzę partii. Gdyby tak miało być (cel wewnątrzsystemowy) bolszewikom wystarczyłaby kolejna „odnowa”. Ale oni poszli znacznie dalej bo nie szło im tylko o wzmocnienie się ale i o znacznie skuteczniejszy i większy podbój świata, co przecież dość wyraźnie widać po ćwierćwieczu. Aby ten cel osiągnąć, mogą nawet zlikwidować swoje „państwo” albo je „podzielić” czy zrealizować „rewolucję”. Rzecz w tym, że zawsze zachowują „pakiet kontrolny” (co też w czasach tutejszego „upadku komunizmu” szczerze wyraził towarzysz sowieciarz Jaruzelski). I ten „pakiet kontrolny” pozwala im na takie samo sprawowanie władzy wewnątrz systemu jak przed „pierestrojką”. A na zewnątrz po prostu stopniowo dolewają czerwony koncentrat do czystej wody. Aż cała woda będzie na koniec czerwona.
Rzekłbym raczej, że w „romantycznych czasach” walki i utrwalania sowieckiej władzy, dość starannie unikano obecności „rasowych” czekistów w politbiurze, bo trudno za czekistę uważać Rykowa ( tego 9-cio dniowego komisarza wnutriennych dzieł). Pierwszym „rasowym” czekistą w tym gremuim był dopiero Beria (ale wówczas czujnie przez Stalina pozbawiony władzy nad „organami”). I w zasadzie dopiero od niego zaczynają się pojawiać w tym aeropagu bolszewicy z czekistowskim rodowodem: Ignatiew, Szelepin, Andropow, Czebrikow, Kriuczkow.
Pewnie nic tam się nie działo przypadkiem, ale trudno też mi uwierzyć iż jest to dowodem na to że bezpieka przejęła ster władzy! Raczej ogrom skali odpowiedzialnych zadań jakie, w tym z rozmachem przygotowywanym przedstawieniu pt. „Upadek komunizmu”, przypadły w udziale czekistom, zmuszał do bliższego ich dopuszczenia do ścisłego kolegium władzy.
Zdaje mi się Panie Amalryku że „żelazny Feliks” był ongi kandydatem na członka (zawsze to coś choć pewnie tylko „głos doradczy”) a „krwawy karlik” był członkiem (fakt że bezgłośnym).
Ale nie o to przecież w istocie chodzi tylko o to że czekiści pełnili i pełnią swoje zadania w zgodnym działaniu w bolszewickim kolektywie. Nie działają na swój rachunek. Beria może próbował gdy los dał mu taką możliwość ale nie udało mu się stworzyć nowego kolektywu wedle swojego planu i skończyli gdy tylko się spostrzegli. Ach te bolszewickie dintojry!
Drogi Panie Andrzeju,
Przyzna Pan chyba, że czeka była od początku żelazną ręką partii, a nie partia politycznym wyrazem czeki. W wypadku bolszewików zachodziła odwrotna relacja niż w wielu typowych organizacjach terrorystycznych, np. to z IRA wyłonił się dopiero polityczny front Sinn Fein, a nie na odwrót. Bolszewicy byli od zawsze siłą polityczną, a nie policyjną, ani terrorystyczną. Wszystko, zarówno terroryści młodego Stalina, jak czekiści Dzierżyńskiego, myśliciecie-gepiści Szelepina, Mironowa i Andropowa, wszyscy byli podporządkowani politycznej kontroli.
Kiedy mówiłem o równoległości struktur, to miałem na myśli dosłownie i wyłącznie struktury. W sowietach (i nie tylko) istniały obok siebie dublujące się struktury państwa, partii i kgb. W moim przekonaniu nie były one w konflikcie, a w każdym razie nie w zamierzonym konflikcie, natomiast kiedy przyszło do stworzenia wrażenia dramatycznych wydarzeń, które mogły być przyjęte za upadek komunizmu, to bezpieczniej było odrzucić partię niż równoległe do niej struktury państwa. Tym bardziej, jeżeli to samo kgb miało nadal nadzorować to państwo (a raczej „państwa” w liczbie mnogiej). Innymi słowy, kagebiści nie przejęli władzy, ale po prostu byli władzą.
Mam chyba tylko jedną uwagę do słów p. Amalryka: nie jestem przekonany czy Beria był rasowym czekistą. Nazwałbym go raczej klasycznym leninistą, jakich niewielu przeżyło wokół Stalina. Był jedynym w otoczeniu Soso człowiekiem na miarę Lenina i Trockiego, co oczywiście nie jest pochwałą.
Panie Andrzeju, i Dzierżyński i Jeżow byli tylko „kandydatami na członka” (ach! jak lubię to określenie) i co ciekawe obaj na dwa lata przed śmiercią – ale faktycznie, to są szczegóły!
Panie Michale, mówiąc o „rasowości” (fakt, dość idiotyczne określenie) miałem na myśli „zawodowy rodowód”; Beria wszak od 21-go roku życia tkwił w strukturach czeki, gdy np. ten osławiony krwawy gnom z metra cięty, pojawił się w szeregach tej wspaniałej organizacji dopiero z końcem 1936 r. wcześniej gorliwie robiąc karierę w stylu klasycznego, partyjnego aparatczyka.
(A że Beria „miał rozmach” i bystrością górował nad otoczeniem – to oczywiście zgoda!)
Panie Michale,
Ależ mi o nic innego nie chodzi jak o to, że bolszewickie „instytucje” służą jednej i tej samej sprawie i fakt, że gdzieniegdzie dublują się, służy wyłącznie podniesieniu sprawności systemu. O żadnej niezależności działań nie ma, moim zdaniem, mowy. Gdy zadania wykonują czekiści, jak w dzisiejszych czasach w sowietach i demoludach, struktura biurokratyczna jest przeszkodą (działa spowalniająco) i aparat partyjny nie jest potrzebny. Ale – zdaje mi się – potrzebny jest wtedy, gdy bolszewicy chcą zdobyć władzę i ją potem zorganizować i utrzymać gdy czują się w jakiś sposób zagrożeni. Ciekawy jest jednak przypadek chrl-owski. Mamy działania typowo sowieckie (prowokacja, dezinformacja) które najlepiej wykonują czekiści, mamy „okrzepły”, niczym nie zagrożony system bolszewicki, ale wszystko jest jednak pod kontrolą jawnego politbiura partii bolszewickiej. Skuteczność takiego sposobu „zarządzania” nie jest wcale mniejsza niż zastosowanego w sowietach.
To jest, zdaje mi się, wystarczający dowód na to, że w istocie czekiści i aparatczycy stanowią zgodną jedność.
Szanowni Panowie,
Nie miałem wcale wrażenia, że się tu w czymkolwiek nie zgadzamy. Taki już mój feblik, że kiedy się z czymś zgadzam, to nic nie mówię, bo niby co mam powiedzieć? „Dobre. Pozdro”? Dobrym przykładem jest tu linkowany (?) przez Sonię wywiad. To jest dobry i ciekawy tekst (pozdro?). Profesor Wieczorkiewicz miał rozum i miał serce po dobrej stronie. Mówił w wywiadzie rzeczy, o których pisaliśmy tutaj od lat i chwała mu za to. Ale mówi także rzeczy, które wydają mi się warte dyskusji, więc o tym napisałem.
Jeżeli drobiazgi takie nie wydają się warte zastanowienia i cyzelowania, to co my tu w ogóle robimy?
A więc Beria. Czy ma jakiekolwiek znaczenie, z których organów wyrosła taka bolszewicka kanalia jak Beria? Nie ma znaczenia, ale to nadal ciekawe. Otóż rodowód Berii był na pewno czekistowski, ale mentalność nie była policyjna, tylko polityczna. Inni wielcy czekiści, od Dzierżyńskiego począwszy, mieli mentalność policjantów, więc Beria był raczej wyjątkowy. A propos Dzierżyńskiego, to czasami słyszy się, że mu nie ufano, bo był Polakiem i szlachcicem, co jest zupełnie absurdalne. Bolszewicka wierchuszka była wielonarodowa i wieloklasowa, ponieważ ich pochodzenie było dla nich bez znaczenia – wszyscy byli bolszewikami. I z tego powodu Dzierżyńskiemu mniej ufano – bo przyszedł do nich od mienszewików.
Panie Andrzeju,
Równoległość struktur w sowietach służyła chyba właśnie temu celowi: dawała różne drogi do tego samego celu. Wyboista droga struktur „rad” dawała pozór, że dokądś prowadzi, ale nikt nigdy nie mógł nią nigdzie dotrzeć. Istniała, żeby „Prawda” mogła czasami napisać obnażający reportaż, jak to biurokraci źle traktują obywateli. Obok biegła autostrada struktur partyjnych, w miarę pusta, bo rzadko kto miał środki i odwagę, by jej użyć, a zresztą wjazd był zamknięty. Ale ponad tym wszystkim były helikoptery czeki, czerezwyczajki, nadzywczajnej komisji, do nadzywczjanych spraw, która miała prawo wszystko traktować jako sprawę nadzwyczajną. Wszystkie te trzy paraty były w rękach tego samego kolektywu kierowniczego, nawet za Stalina, kiedy wąski kolektyw kierowniczy bał się o swoje własne życie.
Wobec „upadku komunizmu” droga partyjna pozornie znikła. Pozornie, bo przejęło ją nowe „niekomunistyczne” państwo, a wszystko inne pozostało bez zmian. Tzn. kiedy obywatel potrzebuje coś załatwić, to ma tę samą wyboistą drogę donikąd i patrzy z zazdrością na autostradę, na którą nie może wjechać. Tymczasem nad głowami furkoczą helikoptery kgb.
Oczywiście, o tym wszystkim nie trzeba głośno mówić.
Otóż to Panie Michale. Wszystko inne poza pozorami pozostało bez zmian.
Te furkoczące helikoptery to radosna muzyka do chocholego tańca tutejszych pożytecznych idiotów. Janukowycz spada, Tymoszenko wpada. I tak w kółko. Majdan na całego. Walka o „socjalistyczną demokrację” na całym świecie nieustannie trwa. Lepsza „Ukraina” to lepszy peerel. Teraz już tylko w takim świecie żyją i nie są w stanie wyjść z polrealistycznej klatki, którą sami zbudowali i w której sami dobrowolnie się zamknęli. Dla nich „upadek komunizmu” to aksjomat. Pogodzili się więc z pozorami. Hak im w smak.
Sala nr 6 pozwala przynajmniej na mówienie głośno tego co się myśli.
Nie, nie! Nie trzeba głośno mówić, że to jest droga donikąd!
Które to już: zwycięstwo prowokacji?
Andrzeju,
Sowiecka flota czarnomorska jak stała, tak stoi. A nawet wypuszcza BTR-y na rogatki Sewastopola.
Sowieckie gazrurki jak leżały, tak leżą dalej…
Byle lewa wolna była, a zwycięstwo prowokacji nastąpi i wszyscy pozostaniemy w cieniu czerwonej gwiazdy.
Czy konflikt w Sewastopolu, to będzie wojna Sewastów z Polakami?
Bardziej prawdopodobny jest konflikt towarzysza pałkownika Putina z ukraińskim faszyzmem i terroryzmem, jak niedawno to ujął tow. Miedwiediew.
Konflikt czekistów z nacjonalistami? Obawiam się Jaszczurze, że przeceniasz możliwości i inteligencję nacjonalistów a nie doceniasz możliwości i inteligencji czekistów. Czy sądzisz, że czekiści po to właśnie rozkręcili cały ten euromajdan, wielokrotnie reanimując go gdy już brakowało mu „pary” aż do grand finale, żeby się konfliktować z nacjonalistami?
Popatrz na skutki. Dziś cały postępowy, jeszcze wolny świat, martwi się losem „Ukrainy” przez 24 godziny na dobę, gotów na sowite wsparcie dla kolejnej ukraińskiej „rewolucji”. Pożyteczni idioci wszystkich krajów, łączą się w jej „ratowaniu”. We wspomnianym „ujęciu” chodzi raczej o to aby ta gotowość była jak największa. i jak najdłużej trwała. Aż do pożądanego skutku.
Drogi Panie Jaszczurze,
Czy zechce Pan wyłożyć pokrótce swoją koncepcję tego, co się dzieje na Ukrainie? Przyznaję, że skłaniam się do interpretacji panaandrzejowej, ale z wielką ochotą wyznaję także, że ja po prostu nie wiem, co się tam dzieje. Nie rozumiem.
Moja niedouczona opinia jest taka, że Ukraina jest niezwykle ważna z wielu powodów, ale mam także nieodparte wrażenie, że jak nigdzie pod sowietami, a już na pewno nie w prlu, zachowały się tam hajdamackie tradycje, walki dla walki samej, coś tak zasadniczo przeciwstawnego sowietyzmowi, że aż trudno pojąć, jak to przetrwało. Mam na myśli najgorsze możliwe hultajstwo, bandytyzm i chuligaństwo, ale nadal wolne i niezsowietyzowane. To jest poczucie wolności, które jakoś wyrasta z tej ziemi, ziemi z której zrodziła się Sicz i Kozacczyzna, ale także najlepsza polska poezja i najlepsza rosyjska literatura. Ale to jest także „ignotum X”, które sprawia, że polityka na tych ziemiach jest aż tak nieprzewidywalna, że nawet po rozkozaczeniu, po hołodomorze, po potwornych prześladowaniach, może się tam zdarzyć coś niezrozumiałego.
Rozum podpowiada mi, że p. Andrzej ma najprawdopodobniej słuszność, ale… a jak umrę pochowajcie na zielonej Ukrainie….
Panowie,
Ja również do końca nie rozumiem, co dokładnie dzieje się na Ukrainie. Pewne są tylko cztery kwestie: obserwujemy splot procesów spontanicznych i zaplanowanych, sytuacja jest dynamiczna i może zdarzyć się dosłownie wszysko. I niestety, realne ofiary w ludziach.
Ja widziałbym sytuację na Ukrainie jako element procesu, o którym pisałem na tych łamach jakiś czas temu, mianowicie wchodzenia bolszewizmu w jego „czwartą fazę”, czyli w skrócie, zaostrzenia reżymu. W przypadku Sowrosji i przestrzeni sowieckiej wymagałoby to pełnej integracji republik sowieckich z centralą w Moskwie.
Ma Pan Michał absolutną rację, że Ukraińcy zostali zsowietyzowani w stopniu o wiele mniejszym, niż Rosjanie czy Polacy i to pomimo okrutnych prześladowań. Co więcej, tylko owe „najgorsze możliwe hultajstwo, bandytyzm i chuligaństwo, ale nadal wolne i niezsowietyzowane”, mogą w jakikolwiek poważniejszy sposób zaszkodzić komunie. Stąd też, obserwując zeszłotygodniową masakrę na ulicach Kijowa miałem wrażenie, że i Kremlowi-Łubiance i „rodzimej, ukraińskiej kanalii” chodziło o wywołanie zamieszek w celu ich pacyfikacji. Czy to siłami Berkutu z częściowym udziałem weteranów Specnazu pod dowództwem byłego wiceszefa GRU, czy to siłami armii „rosyjskiej”.
I nagle reżym Janukowycza nagle „rozpłynął się”. W sytuacji, gdy miał on praktycznie całkowitą supresję ogniową nad buntownikami i na dłuższą metę bezkarność ze strony zachodu (który co mógł faktycznie zrobić? Desantować na Krymie batalion USMC z okrętu na Morzu Czarnym? Poderwać F-16 z baz w Turcji?). Wydaje się – co wnioskuję choćby z pewnych podobieństw do sfingowanego puczu Janajewa – że mamy do czynienia z taktyczną defensywą sowieciarzy, realizujących równolegle kilka alternatywnych scenariuszy, których wspólnym punktem jest doprowadzenie Ukrainy do chaosu, który pozwoli sowieciarzom utrzymać i wzmocnić, w dalszej kolejności, wpływy.
Nie tylko zresztą na Ukrainie, od której z sowieckiej perspektywy geostrategicznej ważniejsze są Białoruś i Polska, ale w całym rejonie. Między innymi poprzez stworzenie sytuacji sprzyjającej rozwojowi nacjonalizmów (obojętnie czy ukraińskiego, czy białoruskiego, czy polskiego, a także mówienie o przejęciu Bukowiny i Budziaku przez Rumunię/Mołdowę, Zakarpacia przez Węgry), Rosja Sowiecka będzie miała szerokie pole manewru, jeśli chodzi o utrzymanie i wzmacnianie wpływów w regionie, na przykład stawiając się w roli rozjemcy, albo/i legitymizując swoje panowanie na tych obszarach przed Zachodem. Podobnie zresztą, jak było w przypadku „wojny z terroryzmem islamskim”, tyle że na nieco innym poziomie.
I czy – jak pisał Andrzej – „cały postępowy świat martwi się o rewolucję na Ukrainie”? Otóż nie – użyteczni idioci martwią się „rozlewem krwi” i apelują o „niestosowanie siły”, a ewentualność najazdu ze strony Rosji Sowieckiej określają jako „błąd”. Bardzo troszczą się o to raczej, by rewolucjoniści (kontrrewolucjoniści?) zaakceptowali „ukraińską” wersję Magdalenki. I w staraniach tych, już na poziomie dyplomatycznym (Steinmeyer, Obama, Sikorski), odwalają część roboty za sowieciarzy. Cały postępowy świat dopiero wtedy zacząłby martwić się o Ukrainę, gdyby władzę przejęli ludzie bardziej radykalni od pięknej Julii, Kłyczki, Tiahnyboka czy Jaceniuka i zaczęliby realną desowietyzację – sabotowanie sowieckiego systemu transferu gazu, dekomunizację struktur władzy czy wywalenie floty czarnomorskiej.
Ja, przyznaję, człowiek małej wiary, również widzę na tej zielonej Ukrainie tylko spektakl w starym kinie, z czasów pierwszego, nieudoskonalonego jeszcze peerelu.
Na dodatek ta bolszewicka, opozycjonistyczna męczennica tow. Żulia T. co to w lochu okrutnego satrapy jęczała i szlochała (ale chyba nawet dla komunistów jest już ona całkiem zgraną kartą).
Najwyraźniej tow. Janukowycz, jak to bywało w takich razach, utracił był kontakt z masami plus błędy i wypaczenia, woluntaryzm gospodarczy, itp, itd…
Panowie,
Czy nie jest tak, że z równym powodzeniem można by argumentować, iż nie jest to faza zaostrzenia reżymu, a wręcz przeciwnie – cofania się, pozornego, ale cofania się, oddawania gruntu, tworzenia wrażenia słabości? Czy nie tak należałoby interpretować komentarze z Moskwy? Udają, że im się to bardzo nie podoba, a po cichu śmieją się w kułak, bo niby w czym ma im przeszkadzać, gdyby Ukraina należała do Niuni? To jest ten sam mechanizm, który obserwowaliśmy przed wielu laty w prlu, gdy debatowano przystąpienie do NATO. W Moskwie mówiono, że to bardzo źle, gdy nie ma w tym doprawdy żadnych strategicznych problemów, a zyski z dopuszczenia wszystkich armii demoludów do systemów i struktur NATO. Sytuacja z Ukrainą i Niunią wydaje mi się analogiczna.
Rozpad Ukrainy na dwie lub nawet trzy części także nie zawiera w sobie wielkich strategicznych strat. Załóżmy, że powstą trzy republiki: Krym, Wschodnia Ukraina z Kijowem i Zachodnia Ukraina – w czym miałaby leżeć trudność w kontrolowaniu ich? Czy trudno im kontrolować Mongolię i Turkmenistan, bo są jakoś „sosobne”? No, więc ja żadnego zaostrzenia tu nie widzę. Nawet zaostrzenia retoryki, bo syszeliśmy to wszystko od dawna.
Wewnętrzna sytuacja na Ukrainie, stan sowietyzacji, wydają mi się interesujace, ale polityczna wierchuszka, „demokratura” (podobno jest to ukraińskie określenie) jest równie silna co w prlu. Na Zachodzie są ludzie pokroju Kabuda, który się tu kiedyś produkował, twierdząc, że Juszczenko jest bojownikiem o wolność i ofiarą bolszewizmu, i Ci ludzie z pewnością będą promowali następców Juszczenki jako antykomunistów. To oczywiście nie byłoby problemem, gdyby z kolei ludzie pokroju Nyquista nie dawali się na to nabrać.
Szanowni Panowie,
Józef Mackiewicz zaleca nam poszukiwanie prawdy poprzez porównywanie. Proponuję więc porównać dwa zdjęcia. Dobrze się składa, że równolegle toczą się zdarzenia w Wenezueli, które jak sądzę są autentyczne (chociaż nie upieram się co do tego, dla bolszewików prowokacja jest podstawowym narzędziem).
Oto wspomniane zdjęcia. Obydwa bardzo emocjonalne:
– ze strony „hajdamackiej”:
http://blogs.reuters.com/fullfocus/files/2014/02/08-RTX192AV.jpg
(podpis pod zdjęciem: Wounded people are seen after clashes with riot police in central Kiev February 18, 2014.)
– ze strony wenezuelskiej „kontry”:
http://s4.reutersmedia.net/resources/r/?m=02&d=20140223&t=2&i=846226617&w=&fh=&fw=&ll=700&pl=390&r=2014-02-23T234509Z_19_GM1EA2K04KH01_RTRRPP_0_VENEZUELA-PROTESTS
(podpis pod zdjęciem: Opposition supporter Genesis Carmona is evacuated on a motorcycle after being shot in the head during a protest against Nicolas Madu ro’s government in Valencia, February 18, 2014. Genesis Carmona, a 22-year-old tourism student and local beauty queen from the central city of Valencia, died after being shot in the head during an anti-government demonstration, her family said, the fifth victim of unrest in Venezuela.)
To pierwsze jest słynne na cały świat jako symbol ukraińskiej „rewolucji”. To drugie wydaje się mi być symbolem antybolszewickich rozruchów w Wenezueli. W tym pierwszym coś jednak wydaje mi się być nie tak. Może to ta wielka obfitość krwi bez oznak bólu, może wyraz twarzy? Aby nie być posądzony o „wybiórczość” podaję linki do wszystkich zdjęć:
„ukraińskie”: http://blogs.reuters.com/fullfocus/2014/02/18/battle-in-kiev/#a=1
„Wenezuelskie”: http://www.reuters.com/news/pictures/slideshow?articleId=USRTX18PJY#a=1
Co Panowie myślicie na ten temat?
Panie Michale,
Być może właśnie mamy do czynienia z pozorną, możliwe też, że chwilową defensywą sowieciarzy, po której prędzej czy później nastąpi ofensywa. Czy to w postaci działalności „ekip zapasowych” z koncesjonowanej opozycji (już to obserwujemy), czy to w postaci działalności różnego sortu agentów wpływu z różnego rodzaju działalnością dywersyjną. Na przykład mającej na celu wywołanie chaosu na Ukrainie.
Moskwa od czasu „śnieżnej rewolucji” u siebie prowadzi politykę dezinformacyjną, która ma wywrzeć wrażenie chaosu – z jednej strony modernizowane jest wojsko i straszy się atomicami, a z drugiej strony mówi się o słabym Putinie, utracie jakiegokolwiek znaczenia międzynarodowego, spapraniu igrzysk w Soczi, o postępującej chińskiej kolonizacji Syberii itp.
Czy wejście Ukrainy do UE osłabiłoby sowiecki kolektyw? Nie, ale być może sowieciarze w Moskwie przyznają takie znaczenie geopolityczne Ukrainie (i krajom pomostu bałtycko-czarnomorskiego), że z ich punktu widzenia ma to być ich wyłączna strefa wpływów i jednocześnie rodzaj przedmurza, a nie moskiewski pas transmisyjny w strukturach zachodnich, tak jak peerel. Być może…
Ewentualny rozpad Ukrainy (załóżmy, że na Krym, Wschód i Ukrainę Zachodnią), a nawet chaos nie skutkujący jej rozpadem nie tylko nie stanowiłby osłabienia sowieckiej strategii, ale wręcz wzmocniłby ją. W takiej sytuacji bowiem to Rosja Sowiecka przyjęłaby rolę (zapewne zakulisowego) rozgrywającego i czynnika mającego tenże chaos ustabilizować.
Sowieckie elity na Ukrainie są – to fakt – równie silne jak w Polsce, ale tu wracamy do stopnia sowietyzacji obydwu społeczeństw. Do tego stopnia, że nie tylko (jak napisał wyżej Amalryk) zgrała się Tymoszenko która najwyraźniej pełnić ma rolę naddnieprzańskiego Wałęsogomułki. Wyraźnie widać po nastrojach bardzo wielu Ukraińców, że stopniowo zgrywają się manewry typu „odnowa” czy „pieriestrojka”. Rzecz w tym, czy ludzie tego świadomi zdołają tej polityce się przeciwstawić.
Skoro jesteśmy przy zamieszkach w krajach opanowanych przez komunę, to czy obserwujecie Panowie sytuację w Wenezueli?
Proszę wybaczyć milczenie, ale nie znajdę czasu, by odpowiedzieć zapewne do jutra.
Drogi Panie Andrzeju,
W Anglii jest podobnie. Tu także nie mówi się nic o zamieszkach w Wenezueli, a mówi dużo o Ukrainie. Można to tłumaczyć „lewą wolną”, tym że wróg jest tylko na prawicy, a lewicowcom trzeba zostwaić wolną rękę. A ponieważ Putin z jego „Rosją” jest postrzegany jako „prawicowiec”, no, toteż mamy taki groch z kapustą.
Do tego dochodzi sławetna wybiórczość już nie ideologicznej natury, która nie pozwala stacjom telewizyjnym przekazywać wiadomości podobnej treści z różnych części świata, bo publiczność jest tak durna, że po pierwsze myli te dwie informacje (Jakieś zamieszki, ale gdzie? Tajlandia? Wenezuela? Ukraina? Gdzie to? W Afryce?), a po drugie nudzi się bardzo prędko. Redaktorzy biuletynów informacyjnych muszą zatem wybierać: po informacjach lokalnych i krajowych, coś ze świata: trochę o głodzie i dużo o wielorybach, ciut o zamieszkach i dużo o skandalach.
Drogi Panie Jaszczurze,
Wydaje mi się, że funkcję przedmurza dla sowieciarzy spełnia bardzo skutecznie dzisiejszy prl. Czego im więcej trzeba? Wszelkie pozory, że nie mają wpływów, wszelkie pozory, że to „strefa zachodnia”, więc niby dlaczego nie miałoby być podobnie na Ukrainie?
Mam wrażenie, że sowieciarze zajmują się dezinformacją tyć dłużej niż od śnieżnej ewolucji, nie sądzi Pan? Wyznam, że nie słyszałem, że Putin słaby i Soczi było klęską, wręcz odwrotnie. A czy Ukraina rozpadnie się czy nie, czy na dwie, trzy (ja bym na to stawiał), czy pięć części, to naprawdę drugorzędne, bo i na Krymie, i w Kijowie, i w Doniecku, i w Charkowie, rdzeń władzy zachowany zostanie przez sowiecką demokraturę, zupełnie tak samo jak w Warszawie.
A ten stopień sowietyzacji… być może, moja nieskrywana i irracjonalna sympatia dla wszystkiego co wschodnioeuropejskie, a zwłaszcza ukraińskie, znowu mnie zaślepia. Ktoś pięknie powiedział, że wielu jest Polaków, którzy woleliby być Ukraińcami (Rusinami) i ja z pewnością do nich należę. Może więc rzeczywiście są ślady hajdamackich tradycji na Ukrainie, może są nierozkozaczeni Kozacy, mołojcy i krasawice, ale i od nich zalatuje kołchozem.
Co oczywiście w niczym nie umniejsza mojej do nich sympatii…
Co by nie mówić na temat ewentualnego podziału „Ukrainy”, to wizja ta znakomicie i na lata wiąże nacjonalistów ukraińskich z rosyjskimi i polskimi (a nawet z rumuńskimi). Na Krymie już to całkiem dobrze widać, tylko czekać na inne regiony. Sowieciarzom pozostaje tylko „dzielić i rządzić”.
Być może skończy się to modelem gruzińskim lub mołdawskim. Nikt nie zastanawia się nad tym co się stało dotychczas, ale cały świat martwi się i gotów jest dać wiele aby utrzymać tam spokój (w tle majaczą już głowice nuklearne). To wymarzona sytuacja dla sowieciarzy aby łatwo osiągnąć to co chcą uzyskać od Zachodu. Przypomina mi to też sprawę jugosłowiańską – wzajemnego szachowania się przez nacjonalizmy które wspólnie i z premedytacją rozkręcili jugosłowiańscy komuniści ze wszystkich tamtejszych narodowości. Pozwoliło to im bez problemu przejąć aktywa podzielonego kraju i kontrolując je, faktycznie rządzić dalej realizując założone cele.
Ten zapach kołchozu jest bardzo wyraźny. Moi znajomi byli latem na Czarnohorze. Rozmawiali tam nieraz z miejscową ludnością. Huculi są bardzo przywiązani do swojej tradycji i kultury oraz niemal całkowicie zsowietyzowani. Są „narodowi w formie i socjalistyczni w treści” a resztki swojego wolnościowego ducha topią w samogonie. A przecież te ziemie dostały się pod jarzmo sowieckie w tym samym czasie co Wołyń, Lwów i Tarnopol…
Zarówno komentarz Andrzeja, jak i obserwacja wydarzeń naprowadza nas na to, co jest bardzo prawdopodobnym celem sowiecji. Kwestia tylko, na jak długą perspektywę czasową.
A celem tym zdaje się być wywołanie na Ukrainie takiego kryzysu i chaosu, żeby cały świat zamierzał „walczyć o pokój”, a główna rola przypadłaby Sowrosji.
„A przecież te ziemie dostały się pod jarzmo sowieckie w tym samym czasie co Wołyń, Lwów i Tarnopol…” I prawie w tym samym czasie co Warszawa i Kraków, więc doprawdy, co za różnica?
Znakomicie. Zatem zgadzamy się, że w ten sposób sowieciarze osiągną wsparcie reszty świata dla „walki o pokój”. Pax sovietica z ich własną wersją divide et impera. Czy jest to więc kryzys, którego nie można w żaden sposób wykorzystać dla celów antykomunistycznych? Czy nie jest tak z każdym kryzysem wewnątrz-sowieckim?
Założenie, że dane przesilenie nie jest „wewnętrzną sprawą sowiecką” zdaje się już oddawać aktywa w ich ręce. Klasycznym przykładem są tu rewolucje 1989. Już samo przyjęcie, że można coś wyrwać z ich rąk, było im na rękę. Bo jak inaczej mieli przekonać świat o upadku komunizmu?
Ale w takim razie, czy nie mają racji ci (nieliczni) krytycy, którzy utrzymują, że nasza postawa jest defetyzmem? Spróbujmy sformułować warunki, w których zaistniałyby jakieś szanse dla antykomunizmu. Czy istnieje jakakolwiek możliwość, że takie warunki powstaną?
Drogi Panie Michale,
Wielkiej różnicy pomiędzy Czarnohorą a Beskidami nie ma. Mnie jednak chodziło o stwierdzenie że ziemie ukraińskie wcale nie są podzielone na „lepsze” czy „gorsze” bo wszędzie jest ta sama zaraza, że tu czy tam (np. na ziemiach gdzie aktywna była UPA) mógł przetrwać duch wolności. Wg mnie przetrwał co najwyżej duch nacjonalizmu a to przecież zupełnie co innego.
Moim zdaniem, warunki o które Pan pyta na koniec, mogą powstać tylko wtedy gdy narody zniewolone przez bolszewików na pierwszym miejscu postawią nie swój interes a interes ludzkości. Porzucą ciasny nacjonalizm i patriotyczny kolektywizm, które zmuszają ich myśleć i działać wyłącznie narodowo-centrycznie. Tak jest od czasów gdy głośno mówił o tym JM. Nawet dziesięciolecia utraty wolności przez poszczególne narody tego nie zmieniły, nauka wciąż „idzie w las”. Zatem, określając szanse dla antykomunizmu, postawiłbym jeden podstawowy warunek:
– należy wyjść poza przymus kolektywizmu narodowego, zacząć myśleć na własny rachunek i zdać sobie sprawę z tego, że bolszewizm tak samo zagraża wszystkim i jedynym sensownym działaniem jest próbować go pokonać przede wszystkim u siebie a potem pomagać innym, którzy chcą tego samego. Antykomunizm trzeba budować od podstaw i przy uznaniu potrzeb innych, wspólnie z nimi.
Wiem, ze to utopia ale inaczej nie widzę sensu…
Nie zgadzam się z tym, że moja postawa jest defetyzmem (może jest tak odbierana przez innych ale nic na to nie poradzę, każdy ma prawo do swojej interpretacji). Staram się tylko, aby była zgodna z rzeczywistością, z wnioskami jakie wynikają dla mnie z poznawanych przeze mnie faktów. A są one takie, że nie widzę dookoła siebie wielu ludzi, którzy by te fakty chcieli dostrzec i którzy te wnioski podzielają. Ponieważ w tej kwestii jestem bardzo uparty, pozostaje mi więc (praktycznie) samotne trwanie przy swoim. To chyba nie jest defetyzm to samoobrona. A bronić się przed bolszewizmem – gotów jestem zawsze.
Drogi Panie Andrzeju,
Nie zdziwi Pana zapewne, że i ja nie uważam się za defetystę. Pytanie jednak pozostaje: jak wykorzystać sytuacje takie jak dziś na Ukrainie? Czy antykomunizm może je w ogóle wykorzystać? Czy coś w tym jest „dla nas”?
„Wyjść poza przymus kolektywizmu narodowego”, to jest oczywiście słuszne. Ale nazwijmy to samo inaczej i mamy „odrzucenie nacjonalizmu”. Szanse na to są nikłe, a stwierdzając tę nikłość wracamy do zarzutu defetyzmu.
Panie Michale,
Ja rozumiem Pańskie pytanie tak: jak ma się zachować człowiek o poglądach antykomunistycznych wobec bolszewickiej prowokacji, wiedząc że antykomunizmu (takiego, który by potencjalnie zagrażał bolszewikom) na świecie już nie ma?
Moim zdaniem tak, aby nie dać się wciągnąć w prowokację i przestrzegać przed nią innych. To jest bardzo trudne kiedy wokół nas powszechnie, w wielu przypadkach w imię pozornego antykomunizmu (faktycznie nacjonalizmu), nawołuje się do wspierania prowokacji.
Oczywiście, każda prowokacja ma słabe punkty, które można by wykorzystać do jej storpedowania ale kto to mógłby zrealizować? Skoro antykomunizmu w istocie nie ma to reszta jest za bolszewikami albo neutralna wobec nich, wobec czego zaakceptuje wszystko co jej podsuną.
Należy rozpoznać dobrze dezinformację jaka ma tu miejsce. I to mi się wydaje dla nas najważniejsze bo trochę więcej odsłania bolszewicką maskę.
Panie Andrzeju,
Jak ma się zachować antykomunista, to jedno pytanie. Oczywiście ważne pytanie, zważywszy, że antykomunizm jest w moim mniemaniu postawą. Ale ja pytam o co innego: czy nie ma żadnego praktycznego skutku dla antykomunisty w sowieckich prowokacjach?
Mnie się wydaje, że może być. Gdyby istniała jaśniejsza świadomość sytuacji, to prowokacje mogłyby być wykorzystane. Jest to jednak sytuacja bardzo naciągana, ponieważ szczerze wątpię, żeby sowieciarze szli na prowokacje w rodzaje ’89, gdyby taka świadomość istniała.
Innymi słowy, nie dać się wciągnąć i przestrzegać innych, to jest poziom minimum, bo ci, co dali się wciągnąć w prowokację, przestają być antykomunistami w praktyce. Moje pytanie można przeformułować chyba tak: czy nic ponadto? Czy nic więcej nie da się zrobić?
Panie Michale,
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony nie znając dobrze mechanizmu bolszewickiej prowokacji, chcąc wykorzystać jej „niewinnie wyglądające” i poboczne elementy, łatwo dać się w nią wciągnąć ale z drugiej strony gdy pojawia się realna możliwość skontrowania bolszewizmu należało by ją wykorzystać. Ale jak rozróżnić że możliwość jest realna a nie pozorna nie znając celu i mechanizmu prowokacji?
Prowokacja ’89 była właśnie taka że większość ówczesnych antykomunistów dało się w nią wciągnąć ponieważ nie potrafili lub nie chcieli jej zrozumieć i/lub (?) ponieważ wydawało im się, że potrafią ją wykorzystać (możliwość pozorną uznali za realną).
Była też prowokacja węgierska ’56. Próba węgierskiego „października” skończyła się antykomunistycznym powstaniem (nie sądzę aby taki był cel prowokacji, raczej był nim „październik” taki jak realizowany w tym samym czasie nad Wisłą).
Ale obie te prowokacje miały miejsce wtedy gdy istniał antykomunizm, gdy był możliwy wybór polityczny który miał rzeczywisty wpływ na postawą społeczną.
Otóż to. Odnoszę wrażenie, że istnieje ślad wewnętrznej sprzeczności w mojej własnej postawie. Jeżeli nie można sobie wyobrazić warunków, w których można by obalić komunizm, to znaczy, że jest nieobalalny, a taki wniosek jest im najbardziej na rękę i czyni ich doprawdy nieobalalną siłą.
Nie jest to wcale trudność nowa. Dotąd zawsze radziłem sobie z nią przy pomocy wyrazistego odróżnienia: komunizm jest obalalny – to musi pozostać podstawowym założeniem – ale w tej chwili nie widzę możliwości obalenia go. Muszę więc próbować tworzyć warunki, w których takie możliwości mogą powstać. Jedyną dostępną mi formą walki w tym kierunku jest pisanie o tym, mówienie prawdy.
I mnie wydaje się to jedyne rozsądne podejście do tej sprawy Panie Michale. Jeśli dziś warunki są takie, że nikt nie chce obalać komunizmu, bo wszyscy uważają że go już nie ma, że upadł czy też stał się czymś innym (do zaakceptowania), to pozostaje tylko walczyć o prawdę.
A tak na marginesie (w związku z wydarzeniami na Ukrainie) – czyżby znowu, ach! (po raz któryż to już z kolei?!) udało się „uratować pokój”! I jak widać tow. Janukowycz (zgodnie z przewidywaniami) został „klasycznie” spuszczony do politycznego niebytu, a Ukraina z utęsknieniem czeka na swego nowego Babraka (czy jak mu tam).
Ukraina czeka na swego Dubczeka?
Nie jestem pewien Panowie czy nie błądzimy tu we mgle.
Ciesząca się, jak powszechnie wiadomo, wyjątkową całkiem renomą Agencja Stratfor napisała właśnie wyraźnie (tak wyraźnie, że wyraźniej się nie da):
We must consider the future of Eurasia after the fall of the Soviet Union. Since 1991, the region has fragmented and decayed. The successor state to the Soviet Union, Russia, is emerging from this period with renewed self-confidence.
A skoro tak, skoro sowieckiego imperium już nie ma, a stara mateczka szuka odnowionej pewności siebie u najbliższych sąsiadów, to żaden Babar (ups!) Babrak, ani też Dubczek, nie są już dziejowo niezbędni.
Potrzebny za to Chmielnicki i to… taki Perejasławski.
Aha! Agencja Stratfor powiada Pan Panie Dariuszu? No, skoro tak to kamień spadł mi z serca! Znaczy się sowietów nie ma, komuny nie ma, mam nadzieję, że komunistów chińskich też już nie ma, a ta cała KPCh to tylko „twist in my sobriety”… Uff, jaka ulga!
No i widzi Pan, Panie Amalryku, jak to dobrze wrócić na stare, myślowo, tory.
W 1991 całe to sowietologiczne towarzystwo mogło wreszcie odetchnąć z ulgą.
To, czego przez dziesięciolecia ni w ząb nie mogli ugryźć ani pojąć, wreszcie sobie poszło. Tylko głupi, w tej sytuacji, mógłby pytać dlaczego poszło i gdzie?
Ulga! Żyjemy i nawet świat się kręci, i w głowie szumi…
Jak sobie wzięło i poszło to pewnie i zaszło… A ci osieroceni uczeni mężowie co porabiają?
A uczeni mężowie, o dziwo, robią dokładnie to samo – snują dyrdymały, praktycznie wciąż o tym samym… o zbłąkanej owcy przebranej w wilczą skórę. Czasem zdarzy im się nawet zmarszczyć czoło, gdy tylko na widnokręgu pojawi się jaki faszysta.
Faszyści to w ogóle najpotężniejsza, od dziesięcioleci, grupa wilczych owiec: naziści to faszyści, (o czym każde dziecko wie od urodzenia); prawicowcy? – a jakże, szczególniej ci, o socjalistycznych predylekcjach (których teraz zatrzęsienie); najbardziej ponure typy ostatnich lat – muzułmańscy terroryści to rzecz jasna… islamofaszyści (o czym przekonuje sam Norman Podhoretz); a swastyka na fladze „rosyjskiej federacji” (widziana ostatnio na Ukrainie) oznacza… wiadomo co – że na kremlu zasiada faszysta-Putin.
Wszystko już było,
rzekł Ben Afiba.
A gdy nie było,
śniło się chyba.
Trzeźwi, urżnięci i rak i ryba
A świat się w kółko kręci,
świat się w kółko kręci
Hopaj siup!
Ukraina już ma, nie Dubceka, nie Chmielnickiego, ale Jaceniuka i Turczynowa. Janukowycz siedzi gdzieś bezpieczny w Rosji Sowieckiej, a sowieckie sołdaty pokojowo opanowują Ukrainę, nie napotykając na żaden opór.
Zastanawia mnie jednak postawa władz amerykańskich i wpłynięcie okrętów US Navy na Morze Czarne. Czyżby oznaczało to, że w elitach amerykańskich (o czym już tutaj dyskutowaliśmy, chyba przy okazji tarczy antyrakietowej) oprócz agentury wpływu są też politycy (wojskowi?) dostrzegający sowieckie zagrożenie?
„sowieckie sołdaty pokojowo opanowują Ukrainę”???
A co? Nie mieli jej opanowej dotąd?! To nowość dla mnie, Panie Jaszczurze.
Amerykanie nie zrobią nic. A nawet gdyby zrobili, to „w obronie” kogo? Czyżby był Pan zdania, że prl i ukraińska ssr były „frontline states”, jak to ładnie określił tu Nyquist?
A co? Nie mieli jej opanowej dotąd?!
Mieli, użyłem trochę niezręcznego skrótu myślowego, chodziło mi o wyjście armii czerwonej z baz na Krymie.
Też jestem zdania, że najpewniej skończy się na prowadzeniu przez jakiś czas nasłuchu radioelektronicznego, co najwyżej na jakichś demonstracjach siły.
Kogo mieliby bronić Amerykanie? Siebie, będąc w stanie oblężenia przez blok komunistyczny-bis i korzystając z możliwości operowania na akwenach świata, w tym na wewnętrznych akwenach Eurazji.
Drogi Panie Jaszczurze,
Czy Pańskim zdaniem ludowe wojsko polskie należące do NATO jest POLSKIE? Jeśli nie, a tak dotąd sądziłem, to czy ludowe wojsko ukraińskie nie należące do NATO jest UKRAIŃSKIE? Mnie nie chodziło wcale o krasnoarmiejców spod znaku dwugłowego orła, ale o krasnoarmiejców spod znaku tryzuba, czy jakiekolwiek znaku używa dzisiejsza Ukraina.
Może spróbuję powiedzieć to samo inaczej. Kiedy Breżniew posłał krasnoarmiejców do Pragi w 1968 roku, to czy pragnął odzyskać coś, co utracił? Analogia wydaje mi się oczywista, i analogia w stosunku do tych dwóch wydarzeń także się narzuca.
Pańskim zdaniem Amerykanie mają bronić siebie. Ale oni są całkowice po ICH stronie! Oni uważają, że wolna Ukraina i wolna Polska walczą z niedobrą Rosją! Nawet Nyquist, który zdawałoby się powinien wiedzieć lepiej, tak utrzymywał, więc w jakim sensie mają Amerykanie bronić siebie? Broniąc praw Julii Tymoszenko obronią siebie? Zapewne w jakimś pokręconym sensie Barak Obama, Tymoszenko i Michnik są wszyscy po tej samej stronie, ale to nie jest moja strona.
Czyżby oznaczało to, że w elitach amerykańskich (…) oprócz agentury wpływu są też politycy (wojskowi?) dostrzegający sowieckie zagrożenie?
Oto odpowiedź Jaszczurze: http://www.foxnews.com/politics/2014/03/05/lawmakers-probe-spy-agency-disagreements-on-russia-intentions-in-ukraine/
Tymczasem z mroków „rozbicia i upadku”, z każdym dniem, niczym mityczna Atlantyda, coraz bardziej wyłania się „wspólny europejski dom”, w perspektywie euroatlantycki i światowy. Jedyny ratunek przed faszyzmem i neonazimem. Pokój! pokój! aż wreszcie będzie spokój(b)!