Punkt Lagrange’a. Fragment przygotowywanej powieści.
13 komentarzy Published 30 listopada 2014    |
Londyn zdobyli nie z powietrza, a z morza. Na pokładzie promu dobili do Dover. Po kilkunastu godzinach w trzęsącym się autobusie patrzyli na wzburzony Kanał jak na Morze Karaibskie. Sforsowali z marszu oficera imigracyjnego, używając jako tajnej broni zaproszeń podpisanych przez wuja Izy. Ponownie zapakowali się do autobusu i po niedługim czasie stanęli na przystanku pod Victoria Station. Rodzina Izy mieszkała w Barnet na północy Londynu, niedaleko stacji metra Brent Cross. Wuj dziewczyny, Henryk Zagórski, emerytowany squadron leader jednego z polskich dywizjonów Royal Air Force po wojnie, na złość gospodarzom, którzy po kapitulacji Rzeszy zaczęli patrzeć na emigrantów ze szczerą niechęcią, został na wyspie i dorobił się sporego majątku. Teraz żył z procentów i patrzył na świat z dystansem człowieka niezależnego. Na widok siostrzenicy ucieszył się jak nastolatek, Texasa natomiast obrzucił uważnym, żeby nie powiedzieć podejrzliwym spojrzeniem, jakby chciał powiedzieć: no, młody człowieku, sprawdźmy, co ona w tobie widzi…
Sprawdzanie rozpoczęło się już pierwszego wieczora. Iza pojechała do centrum na polowanie w sklepach na Oxford Street, a Henryk zabrał Texasa na wycieczkę do Northolt. Początkowo nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa. Obejrzeli starą bazę lotniczą, cmentarz i pomnik „…tych nielicznych”. W pewnym momencie Henryk położył rękę na ramieniu Texasa i z miną naczelnego wodza rzekł:
– No, młodzieńcze nadeszła pora, by sprawdzić, czy nadajesz się na myśliwca…
Weszli do niepozornego baru, który wewnątrz wyglądał, jakby wojna nigdy się nie skończyła. Na ścianach wisiały oprawione w drewniane ramy zdjęcia maszyn w szykach bojowych, pilotów, mechaników i Mae West, prezentującej imponujący biust rozpychający wydekoltowaną suknię. Pod ścianą stał nieco sfatygowany fragment ogona zestrzelonego Junkersa 88.
– George, mamy gościa – Henryk wywołał barmana z wąsikiem á la Clark Gable. – To facet mojej siostrzenicy, z Warszawy – dodał znacząco.
– Robimy tak, jak ostatnio? – słowa Georga mogły nieco niepokoić, ale czujność Texasa uśpiona nadmiarem wrażeń zupełnie zawiodła.
– Przygotuj naszemu nowemu przyjacielowi Messerschmitta.
– Dwusilnikowego? – upewnił się George.
– Jasne! Tyle, że odrzutowca. I zadzwoń po chłopaków…
– A co dla ciebie?
– Podwójny Bombay Sapphire, please!
– Słyszę cię głośno i wyraźnie! Wykonuję! – zameldował barman i podszedł do telefonu. – Ben? Tu George… Scramble! Piętnastu bandytów na dwudziestu aniołach próbuje wykończyć mojego klienta! Czekamy na kawalerię, weź ze sobą Obronę Wybrzeża, bo chyba będzie przymusowe wodowanie… – dodał patrząc z powątpiewaniem na Texasa. – Over now!
Po chwili przed Texasem stanęła szklanka z oszronionymi krawędziami, wypełniona złotawym płynem.
– No cóż, chłopcze, za spotkanie! – Henryk stuknął szkłem o szkło.
Texas wchłonął zawartość szklanki i przez chwilę nie mógł złapać tchu. Świat rozjechał się na boki i trzeba było go po trochu składać na powrót w jedną całość. Zanim jednak odzyskał równowagę mentalną, do baru weszły „chłopaki”.
– Henry, you bloody fighter! Who did you shoot down today? – pierwszy z nich, siwy i chudy jak szczapa gentleman około siedemdziesiątki uścisnął dłoń Henrykowi i popatrzył ze współczuciem na Texasa.
– Panowie, pozwólcie, że przedstawię! Texas, z Warszawy!
– Texas… To imię..? – siwy stropił się nieco. – Ben, gdzie leży Texas? – zwrócił się do kolegi, pucołowatego łysielca w marynarce w kratę.
– Zdaje się, że w Arizonie… Nieważne! Może byś nas przedstawił swojemu gościowi, Henry?
– Naturalnie, wybaczcie. Texas, przedstawiam ci elitę Królewskich Sił Powietrznych: Harold Holborn, sześćdziesiąt misji bojowych nad Berlinem, Essen, Bremą i diabli wiedzą czym jeszcze. Szczerze mnie nienawidzi, bo zawsze chciał być myśliwcem, a wylądował za sterami Lancastera, czy jakiejś innej niezgrabnej krowy i teraz zawiść przez niego przemawia…
– Ty stary, wyliniały, nieopierzony nielocie…
– Tylko nie stary, tylko nie stary!
– Chyba sam się przedstawię, bo ci dwaj nieprędko skończą – drugi z przybyłych wyciągnął do Texasa dłoń. – Ben Stirlingshire, Coastal Command, nie ma to jak porządna, pewna niezatapialna łódź latająca…
– Wobec tego, teraz moja kolej. Sir! – Texas zwrócił się do przyglądającego się ze stoickim spokojem Georga. – Żubrówka dla moich nowych przyjaciół!
– Zuub… Zubr..?! Co to jest u licha?! – zainteresował się Ben.
– To długa historia, boys… – rzekł Texas – ale mamy dużo czasu… No więc żubr, to taki Polish bison, you know…
Dwie godziny później Henryk spojrzał na zdjęcia wiszące na ścianie.
– Odporność na Luftwaffe udowodniłeś, pora przetestować twoją znajomość sylwetek samolotów.
– Świetny pomysł! – podchwycił lekko już bełkoczący Ben. – Za każdą pomyłkę kolejeczka! Proszę bardzo! Co to jest? – rzucił Henryk, wskazując na wiszące za barem zdjęcie.
– Dornier 17. Nie mogliście się bardziej wysilić, panowie? – uśmiechnął się Texas stawiając przed Benem następną żubrówkę.
– A niech go rekin połknie! Skąd go wytrzasnąłeś, Henry?
– Mówiłem już, to Iza go złowiła. Jak widać ma niezłe oko. Dobrze, chłopcze, skoro tamto było takie proste, to może coś trudniejszego…
– W porządku, ale jeśli zgadnę, sam chcę sobie wybrać nagrodę.
– Co proponujesz? – ożywił się Harold.
– Muszę się dostać na wykład tego oto gentlemana – Texas wyciągnął kartkę z nazwiskiem i podsunął pilotom – bardzo mi na tym zależy… Bez wsparcia z powietrza raczej mnie na ten uniwersytet nie wpuszczą…
– Ben, chyba ty masz tam córkę?
– Wnuczkę, przyjacielu, wnuczkę, córka studiowała dwadzieścia lat temu… Dekady ci się posklejały…
– Wszystko jedno! Chyba możemy mu załatwić wejściówkę na tę uczelnię, co chłopcy?
– Da się zrobić – skinął głową Henryk. – Ale najpierw odpowiedz. Co to jest? – tu wskazał na kolejne zdjęcie.
Texas przypatrywał się przez chwilę intensywnie, Ben wyciągnął przed siebie zaciśniętą pięść z podniesionym kciukiem i obrócił go znacząco do dołu. Zapadła nerwowa cisza. Henryk wstrzymał oddech. Czyżby chłopak poległ tak blisko celu?
– Focke Wulf 200 Kondor – wycedził wreszcie Texas i wychylił jednym haustem drugiego już tego wieczora Messerschmitta.
Wiwaty zatrzęsły starymi murami.
Odprawa bojowa ciągnęłaby się pewnie jeszcze długo, gdyby nie interwencja Mrs Holborn, która zaszła ich od słońca (czy raczej księżyca, biorąc pod uwagę porę) i niczym nocny myśliwiec przechwyciła swojego małżonka, za nic mając sobie tłumaczenia, że paliwa zostało im jeszcze na dobrych parę godzin lotu. Henryk w międzyczasie przyziemił w bujanym fotelu, zdając się całkowicie na automatycznego pilota i dopiero okrzyk Georga (bandyci na szóstej!) wyrwał go z letargu.
Było dobrze po północy, kiedy opuszczali lokal w nieco rozproszonym szyku, ale za to czujnie obserwując tylną półsferę, na wypadek ataku obcych maszyn.
* * *
– I to proszę państwa jest w zasadzie wszystko na temat uciekinierów z sowieckich służb wywiadowczych. Rzecz jasna to tylko zarys tego zagadnienia, ale sądzę, że przedstawiłem wszystkie najważniejsze aspekty.
Prelekcja zbliżała się do szczęśliwego końca. Chris wiedział, że ostatnie zdanie, które wypowiedział nie było prawdą. Już niedługo pojawi się nowy element tej układanki. I on będzie pierwszym, który to opisze. Otarł dyskretnie pot z czoła. Był nieco rozdrażniony. Czy naprawdę nie można było wynająć sali z przyzwoitą klimatyzacją? Przecież mamy czerwiec! Poruszy ten temat na najbliższym spotkaniu u rektora. Ostatecznie, jako pracownik naukowy najlepszego uniwersytetu w kraju, może chyba liczyć na odrobinę przywilejów?
– Czy ktoś z szanownych słuchaczy ma jakieś pytania? – zwrócił się do siedzących na sali.
Podniosło się kilka rąk. Nie tak znów wiele, jak na liczbę zgromadzonych. Upał wszystkim dawał się we znaki. Wskazał kogoś dopominającego się głosu w pierwszym rzędzie.
– Jak pan ocenia rolę Pieńkowskiego w kontekście kryzysu w Zatoce Świń? – akcent zdradzał przybysza zza oceanu, chyba ze wschodniego wybrzeża. Rumiany okularnik w koszulce polo. Typ, co to nawet nie mając nic do powiedzenia, musi się popisać wątpliwą erudycją.
– Drogi panie, ten temat ma bardzo bogatą literaturę, trudno mi teraz odnieść się do niego w całości. Co konkretnie pana interesuje? – Chris nie krył zniecierpliwienia. Czy oni śpią na tych wykładach?! Przecież poświęcił Pieńkowskiemu dobre dwadzieścia minut wystąpienia. Amerykanin najwyraźniej speszony powstrzymał się od dalszych pytań.
– Ktoś jeszcze?
– Tak! Ja mam pytanie! – głos z tyłu sali. Fatalny, twardy akcent, schludna marynarka i dżinsy.
– Proszę – zachęcił Chris, uśmiechając się swoim zwyczajem.
– Dlaczego pominął pan całkowicie kwestię strategicznego planu długofalowej dezinformacji projektu Szelepina, sir? – wysoki, młody człowiek wstał i skłonił się lekko.
Chris jęknął w duchu, chociaż spodobało mu się to „sir”. No tak, zawsze znajdzie się jakiś nawiedzony tropiciel teorii spiskowych. Ale dlaczego akurat dziś, w taki upał?! Uśmiech na jego twarzy stał się nieco kwaśny, nie mógł jednak zignorować natręta zbyt ostentacyjnie.
– No cóż, jako historyk nie mogę zajmować się wszystkimi niepotwierdzonymi teoriami, zwłaszcza, jeśli ludzie, którzy je rozpowszechniają nie mają najlepszej reputacji. Ja rozumiem – tu pozwolił sobie na nutkę protekcjonalizmu – że plan, o którym raczył pan wspomnieć, może elektryzować i inspirować młode umysły, jeśli jednak prześledzić kulisy ujawnienia owego planu, łatwo można pojąć, jak niewiele trzeba by popaść w paranoję. Historyk potrzebuje dowodu, potwierdzenia, my nie tropimy sensacji, my prowadzimy badania naukowe – wyjaśniał cierpliwie, a w jego głosie prawie nie wyczuwało się złośliwości. – Badania, które podlegają surowej weryfikacji. Rewelacje, o które pan pyta, nie wytrzymują nawet pobieżnej analizy. Zwyczajnie nie mają poparcia w faktach, więc, choć jako materiał na sensacyjną powieść mogą, przyznaję, frapować, to z profesjonalnego punktu widzenia są, pan wybaczy, bełkotem. Czy ta odpowiedź pana satysfakcjonuje?
– Dlaczego źródło ujawniające na przykład ostatniego z piątki z Cambridge jest bardziej wiarygodne od źródła mówiącego o planie Szelepina, sir? – ten wysoki stał nadal i wpatrywał się w wykładowcę bez cienia skruchy. Na sali zapadła nie wróżąca nic dobrego cisza.
Chris spojrzał na ignoranta nie udając nawet, że jego uśmiech ma coś wspólnego z sympatią. Apatia wywołana upałem ulotniła się jak duch odprężenia w roku 1981. Aha, więc należysz do tych bezczelnie dociekliwych? Dobrze, Chris przyjął w myśli wysoką gardę i rozpoczął przygotowanie artyleryjskie. Oczy zabłysły mu niczym generałowi Montgomery’emu dyskutującemu z Pattonem szczegóły inwazji kontynentu.
– Jak zapewne szanowny kolega wie, wyssane z palca sensacje dotyczące rzekomego planu dezinformacji stworzonego jakoby na zlecenie sowieckiego politbiura, jak również inne bezpodstawne pomówienia pochodzące z tego samego źródła, doprowadziły do największego w historii sprzymierzonej służby wywiadowczej chaosu i wewnętrznego rozbicia. Złamano wiele karier, utrącono ze stanowisk wielu wartościowych i błyskotliwych oficerów i co otrzymano w zamian? Powiem panu. Otóż nie otrzymano nic. NIC! Czy uważa pan, że warto poświęcać tej sprawie nasz jakże cenny czas i podsycać atmosferę podejrzeń i oskarżeń, nie mając nawet cienia rzetelnego dowodu?
– A co, jeśli mimo wszystko źródło wcale się nie myliło? Przecież większość jego zeznań okazała się niezwykle cennym materiałem wywiadowczym, z powodzeniem wykorzystanym potem w działaniach operacyjnych. Może po prostu zawiodła metoda interpretacji danych? Może bariera mentalna pomiędzy myśleniem wschodnim i zachodnim uniemożliwiła właściwą ocenę wagi otrzymanego przekazu? Czy byłby to pierwszy raz, kiedy sowieckie metody otumaniły zachodnich intelektualistów? Czy mam panu profesorowi przypomnieć skutki operacji Trust, czy choćby sprawę fałszywej V Komendy WiN w moim kraju, na którą tak naiwnie dało się złapać wielu wartościowych i błyskotliwych oficerów? Historia kompromitujących pomyłek zachodnich wywiadów jest długa i niezwykle barwna. Czy naprawdę tak trudno wyobrazić sobie, jak łatwo można ulec dezinformacji przeciwnika? Zwłaszcza wtedy, gdy się go kompletnie nie rozumie…
Większość zgromadzonych na sali niewiele pojęła z toczącego się właśnie pojedynku, ale instynktownie wyczuwała, że cios wyprowadzony przez bezczelnego cudzoziemca był celny. Prelegent wolnym, metodycznym ruchem zdjął z nosa okulary i przetarł je specjalnie do tego przygotowaną chusteczką z logo uczelni. Obserwującym go słuchaczom zdawało się, że w jego dłoniach tkwią nie okulary, ale sześciostrzałowy colt peacemaker, który lada moment zakończy starcie i po prowokatorze nie zostanie nawet ślad.
– Well, well, well! I cóż my tu mamy? Najwyraźniej zawitał do nas ktoś niezwykle dobrze poinformowany. Wygląda na to, że powinniśmy się natychmiast zamienić miejscami – zjadliwy uśmiech wypełzł na twarz Chrisa. – Chciałby pan może podważyć opinię niezależnych ekspertów? Ot, tak machnąć ręką na wyniki analiz ludzi, którzy całe swoje zawodowe życie poświęcili służbie wywiadowczej? Dalej, śmiało! Proszę nas oświecić, chętnie posłuchamy opinii prawdziwego znawcy. Niech pan wyświadczy nam tę przysługę i nie pozwoli dalej błądzić!
– Nie chcę urazić niczyjej dumy zawodowej – odezwał się barbarzyńca. – Chcę tylko zawiązać dyskusję na temat, który ciężko uznać za wyczerpany i jednoznacznie zgłębiony. Moje przykłady dowodzą tylko, że nawet zawodowcy czasem się mylą. A im większy prestiż takiego specjalisty, tym trudniej przychodzi mu przyznanie się do błędu. Teoria mówiąca o strategicznej dezinformacji Kremla jest, przyznajmy, śmiała, ale czy wydarzenia ostatnich kilku lat aby jej nie uwiarygodniły? Czy to nie o takich zmianach pisał przypadkiem autor tego ostrzeżenia? Czy nie przewidział on niemalże bezbłędnie tak zwanego „upadku” systemu wszelkiej pomyślności i sprawiedliwości społecznej? Czy zachód nie zachłysnął się właśnie zwycięstwem i nie odłożył do lamusa swoich kosztownych zabawek militarnych, by tam już po wsze czasy rdzewiały ku chwale światowego pokoju i pojednania? Czy czasem nie mamy do czynienia z fazą przemiany, o której autor pisał tonem bijącego na alarm mędrca? Czy cały cywilizowany świat nie pogrąża się właśnie w fatalnej fikcji stworzonej na okoliczność zaaplikowania największej w dziejach mistyfikacji? Być może już ostatniej…
– Temat, który pan poruszył jest bez wątpienia fascynujący, ale powtarzam jeszcze raz, jako historyka w ogóle mnie nie interesuje. Nie możemy zajmować się spekulacjami i przypuszczeniami. My poświęciliśmy się gromadzeniu wiedzy historycznej składającej się z weryfikowalnych faktów! Pseudo politologiczne wynurzenia to nie nasza specjalność. Proszę się z tym udać do Fredericka Forsytha. Z pewnością przyjmie pana z otwartymi ramionami. My się tym zajmować nie będziemy.
– I o to im właśnie chodzi… – mruknął pod nosem cudzoziemiec, po czym skłonił się i usiadł.
Chris, wzruszył ramionami i odetchnął. Najwyższa już była pora, bo przekroczył wszelkie limity czasowe. Studenci ruszyli do wyjścia. Zebrał materiały, założył marynarkę i wyszedł z budynku. Szedł w stronę parkingu, gdy usłyszał ten sam głos ze wschodnim akcentem:
– Panie profesorze! – Chris odwrócił się. Przybysz zbliżał się powoli i patrzył na niego przez szkła przeciwsłonecznych okularów.
– Cóż to, młody człowieku? Czyżby chciał pan znów wracać do teorii spiskowych? O czym teraz sobie porozmawiamy? O potworze z Loch Ness, czy może o teorii drugiego strzelca w Dallas? Uprzedzam, że te tematy mało mnie interesują…
– Mnie również – odparł oschle cudzoziemiec. – Podobnie, jak teorie dotyczące strategicznej dezinformacji. Nie interesuje mnie, czy wpakujecie się w zastawioną pułapkę, czy nie, to wasz problem. Chciałem tylko zwrócić na siebie pańską uwagę, sir.
– W jakim celu?
– Bo chcę przekazać coś, co może zainteresować pana, a z całą pewnością zainteresuje pańskich… przyjaciół. Jako zupełnie anonimowego przechodnia, mógłby mnie pan posłać do diabła.
– A teraz niby nie mogę? – profesor uśmiechnął się lekko. – No dobrze, o co chodzi?
– O to – przybysz wręczył Chrisowi czarno białe zdjęcie formatu A4 i kasetę magnetofonową.
– Co to jest? – profesor rzucił podejrzliwe spojrzenie na fotografię.
– To jest prezent, podarek dla rządu Jej Królewskiej Mości, z wyrazami najgłębszego szacunku.
– Nie rozumiem…
– Człowiek na tym zdjęciu to Rashid Sahak, z tego co wiem, jeden z najbardziej poszukiwanych na świecie dostawców broni dla różnej maści ruchów, nazwijmy je wyzwoleńczych. Wy nazywacie ich, zdaje się terrorystami. Jestem pewien, że zarówno pańscy przyjaciele, jak i przedstawiciele zaprzyjaźnionej służby wywiadowczej będą żywo zainteresowani poznaniem wszystkich szczegółów, na temat miejsca pobytu, przebiegu transakcji i kontaktów tego człowieka. Na tej kasecie jest próbka materiału z podsłuchu z jego spotkań z dostawcami i klientami. Mam tego nieporównanie więcej.
– Kim pan jest? I jak się pan właściwie nazywa? – głos Chrisa robił się coraz chłodniejszy.
– Funky Koval, do usług!
– Proszę zwrócić się do odpowiednich służb państwowych, panie Koval. Dlaczego przychodzi pan z tym do mnie? Kogo właściwie pan reprezentuje? Chyba nie oficjalny rząd pańskiego kraju?
– Reprezentuję wyłącznie sam siebie. Nikt za mną nie stoi, samodzielnie wszedłem w posiadanie materiałów, które jak sądzę będą interesujące dla pewnych ludzi tutaj. Intuicja podpowiada mi, że pan jest najwłaściwszą osobą, do której mógłby się zgłosić ktoś taki, jak ja, sir. Czy będziemy rozmawiali stojąc tu?
Chris wskazał mu drogę do swojego samochodu.
– Podrzucić pana do Londynu? Może po drodze ustalimy co dalej?
– Będę zobowiązany.
Wyjechali z miasta sprawnie omijając tworzące się właśnie korki. Na autostradzie M11 dołączyli do strumienia pojazdów zmierzających w stronę stolicy. Profesor spojrzał kątem oka na irytującego cudzoziemca.
– Pan specjalizuje się w tematyce sowieckiego wywiadu?
– W pewnym sensie… Ale daleko mi do prawdziwych znawców, sir. – Obcy swoim zwyczajem skłonił się lekko.
– A jednak ma pan krańcowo odmienne zdanie od mojego w pewnych kwestiach…
– No cóż, z mojej perspektywy mam po prostu lepszy widok na zjawiska, które wy znacie tylko z relacji pośredników.
– Mam zatem rozumieć, że cała ta wielka przemiana była blefem, czy tak? Interesujące… Czyli sugeruje pan, że daliśmy się wyprowadzić w pole, że Moskwa oszukała cały zachodni świat?
– Co w tym takiego dziwnego? – odparł niedbale cudzoziemiec. – Przecież dajecie się im robić w konia regularnie co kilka dekad. To taka tradycja. Oni używają wciąż tych samych chwytów pod nowymi nazwami, a wy wciąż to kupujecie bez mrugnięcia okiem.
– Fascynujące rzeczy pan opowiada! Jakieś przykłady?
– Nowaja Ekonomiczeskaja Politika.
– Ależ drogi panie, NEP był czymś krańcowo odmiennym! To było odejście od komunizmu wojennego, gospodarka w Rosji po wojnie była zrujnowana, potrzebne były pewne drobne reformy…
– Czy coś się zmieniło?
– No wie pan?!
– Tak wtedy, jak i teraz potrzebny był kapitał. Wasz kapitał. Tylko to mogło ich uratować. Tak samo wtedy, jak i teraz wpompowaliście im do portfela grube miliardy licząc na liberalizację systemu. Naiwnie wierzyliście, że macie do czynienia z ludźmi, z którymi można po prostu robić interesy, że trzeba im pomóc, a oni odwdzięczą się pokojową koegzystencją. Wystarczyło parę pochlebstw, że oto jesteście zwycięzcami, że pokonaliście potężnego wroga, a kupiliście bezrefleksyjnie całą tę historię.
– A więc do czego dzisiejsze zmiany mogą doprowadzić według pana? – zapytał Chris ze zjadliwym uśmiechem.
– To pan jest historykiem, profesorze. Proszę sobie przypomnieć, czym zakończył się NEP po 1929 roku: wielkim terrorem. Czym zakończyła się umowa Lend-Lease? Zimną wojną. Co nastąpiło po chruszczowowskiej odwilży? Przykręcenie śruby przez Breżniewa. Jaki był dalekosiężny efekt rokowań pokojowych i wycofania się Ameryki z Wietnamu? Inwazja Afganistanu w 1979 roku! Wy macie jakiś feler, jakąś skazę na waszej politycznej inteligencji, która nie pozwala wam uczyć się na własnych błędach. Ciągle szukacie u nich jakichś rozłamów, szczelin, w które można by włożyć klin i rozsadzić wszystko od wewnątrz. Więc oni wam to właśnie dali na tacy. Proszę bardzo: to nasz wielki reformator! Samotny przywódca walczący z partyjnym betonem. Jeśli nie będziecie mu przeszkadzać, jeśli pozwolicie mu toczyć nierówną walkę z twardogłowymi, dobro w końcu zwycięży.
– Więc co musiałoby się właściwie wydarzyć, żeby uwierzył pan, panie… Koval, w rzeczywisty upadek komunizmu? – Chris ciągle uśmiechał się protekcjonalnie. – Bo co my tu mamy do tej pory…: rozkład centralnego sterowania gospodarką, upadek systemu monopartyjnego, likwidację tajnych policji, wycofanie sowietów ze Środkowej Europy… Ale panu, jak widzę, ciągle mało.
– A pan, panie profesorze, naprawdę myśli, że te drugorzędne cechy są najważniejszym wyznacznikiem, sednem systemu komunistycznego? Nie dostrzega pan tej wspaniałej umiejętności adaptacji komunizmu do aktualnej sytuacji zewnętrznej? Tej zdolności do mimikry? Ani gospodarka sterowana centralnie, ani kolektywizacja, to nie jest prawdziwy cel i istota komunizmu!
– Więc co jest tą istotą? – Chris przybrał cierpliwy ton, jakby rozmawiał z trudnym dzieckiem.
– Władza absolutna, panie profesorze – odpowiedział równie cierpliwie cudzoziemiec. – A środkiem do osiągnięcia tego celu jest rozprzestrzenienie ideologii na całym globie. Tu nic się nie zmieniło od czasów Lenina, pryncypia są ciągle te same, użyto tylko innych metod. Siła militarna została zastąpiona podstępem. Mało tego! Z komunizmem już nikt nie walczy, bo przecież komunizm upadł. Piękne, kolorowe, pozłacane wsie potiomkinowskie… Teatrzyk dla frajerów. Stępili wam jedyne ostrze, które jeszcze mieliście, zrobili was po raz kolejny w konia! Szkoda tylko, że za waszą głupotę najwyższą cenę płacą zawsze takie kraje, jak mój…
– Za to wy macie jakąś niereformowalną tendencję do odgrywania wiecznie pokrzywdzonego cierpiętnika. To was uszlachetnia? Doznajecie w ten sposób oczyszczenia? Młody człowieku, świat nie kręci się wokół pańskiego kraju, proszę to wreszcie zrozumieć!
– Słusznie! Zostawmy w spokoju nasze drobne bolączki i przejdźmy do meritum. Czy jest pan zainteresowany dalszymi informacjami na temat Sahaka?
– Cóż, jeśli pańskie rewelacje okażą się coś warte…
– Doskonale! Proszę zatem przeanalizować materiał, który panu dałem. Jeśli chce pan otrzymać resztę, czekam na informacje, które z kolei mnie interesują. Chcę wiedzieć wszystko o tym drugim człowieku ze zdjęcia. Kim jest, komu służy, gdzie bywa, czym się zajmuje… Wszystko.
– Dlaczego sądzi pan, że akurat ja potrafię zdobyć takie informacje?
– Bo obraca się pan w odpowiednim towarzystwie… Przeczytałem pańską ostatnią książkę, napisaną wspólnie z tym sowieckim zbiegiem…
– Doprawdy? I co pan o niej sądzi? – Chris uniósł brew.
– Interesująca… miejscami…
– A miejscami?
– A miejscami jakby pisana pod dyktando według najnowszych wytycznych z Kremla.
– Jak mam to rozumieć?!
– Taki doświadczony oficer, na jednej z najważniejszych placówek dyplomatycznych powinien chyba wiedzieć więcej o przygotowywanej „transformacji”, niż tylko zgrane frazesy publikowane w codziennej prasie? Jego analiza pierestrojki jest rozbrajająco powierzchowna, żeby nie powiedzieć naiwna. Tak, jakby miał uwiarygodnić kolejną w historii operację dezinformacyjną…
– Sądzi pan, że cała machina weryfikacyjna naszego kontrwywiadu zawiodła? Na Boga! Dlaczego nie pojawił się pan wcześniej?! Może wspólnie udałoby się uniknąć takiej kompromitacji… a teraz już za późno – Chris nawet nie próbował ukryć kpiącego uśmiechu.
– Pytał pan o moją opinię. Oto ona – odparł obojętnie cudzoziemiec.
Jechali przez chwilę w milczeniu.
– Jak pana znajdę? – odezwał się wreszcie Chris.
– To ja pana znajdę, profesorze. Proszę się pojawić dokładnie za dwa tygodnie o godzinie dziesiątej rano na Trafalgar Square, pod kolumną. Jestem pewien, że tyle czasu wystarczy na zebranie odpowiednich danych. Ktoś się do pana zgłosi i powie: „Tylko głupcy ignorują Golicyna”. Odpowie pan: „Panie, spraw, bym przestał błądzić”. Wtedy dostanie pan resztę materiałów i przekaże swoje. Zapamięta pan hasło i odzew?
– Złośliwiec z pana, panie Koval… – Chris nie przestawał się uśmiechać kątem ust. – Złośliwiec…
Zbliżali się do okolic zwanych Wielkim Londynem.
* * *
Wieczorem zadzwonił do jedynego człowieka, który mógł mu pomóc nie wszczynając ogólnego alarmu. Zależało mu, żeby na razie nie robić zbyt dużo hałasu. Z Olegiem znali się już parę lat. Zaczęło się od zawodowych zainteresowań Chrisa. Mówiąc szczerze, początkowo traktował Rosjanina jak entomolog traktuje wyjątkowo rzadki okaz owada. Ale trudno się dziwić. Nie co dzień historyk staje przed sezamem kryjącym wiedzę dostępną bardzo wąskiej grupie wtajemniczonych. Oleg był w połowie lat osiemdziesiątych rezydentem KGB w Londynie, renegatem, który przez ponad dekadę pracował dla Brytyjczyków, aż w końcu postanowił oddać się pod ich opiekę. Wiele wody upłynęło od tamtej pory w Tamizie, a oni wciąż nie mogli uwierzyć, że zimna wojna się tak po prostu skończyła.
Umówili się w małej kafejce w okolicy Park Lane.
– Witaj, Chris! Co cię sprowadza do starego, przeterminowanego, nikomu nie potrzebnego szpiega? – szczupły, siwy mężczyzna mówił z lekko wyczuwalnym słowiańskim akcentem. Christopher pomyślał, że nie będzie zaczynał od tej szalonej historii. Niezależnie od spotkania na uniwersytecie, chciał skonsultować z Rosjaninem pewną delikatną sprawę.
– Witaj Olegu Antonowiczu! Wiesz, że zawsze, kiedy naruszam twoją prywatność przychodzę z kłopotami.
– Ostatnio zwracano się do mnie w otczestwie kiedy do was przeszedłem – skinieniem głowy przywołał kelnera. Zamówili po koniaku. – Skoro zaczynasz tak oficjalnie, to domyślam się, że znów mamy trzęsienie ziemi?
– Czy mówiąc „do was” masz na myśli również mnie? Widzę, że ty też zaczynasz ulegać wpływowi tych lewackich pismaków! Wstydź się, Oleg! – irytowało go, że plotka o jego związkach z kontrwywiadem zataczała coraz większe kręgi. Oficjalnie rzadko zaprzeczał, pomny zasady, że tylko winny się tłumaczy. Ale prywatnie dość obcesowo ucinał wszelkie spekulacje.
– Spokojnie, miałem na myśli ogólnie majestat Jej Królewskiej Mości. A ty nie bądź taki skromny, Chris! – Oleg podniósł kieliszek Camusa i stuknął w szkło swojego rozmówcy – jak się jest takim ekspertem, to oczywiste, że…
– Że jestem na pensji MI5?! – wycedził gość.
– Nigdy nie ośmieliłbym się czegoś takiego sugerować – zarechotał Rosjanin. – No dobrze już, nie denerwuj się. O co chodzi? Wykryliście kreta u siebie, czy podłożyliście kogoś im?
– Ani jedno, ani drugie. Wygląda na to, że chłopaki trafili na coś naprawdę dużego. Ktoś przeszedł do nas stamtąd.
– Nie?! Poważnie?! To chyba odeślecie go z powrotem do nadawcy? Przecież teraz wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. Historia się skończyła! – zakpił beztrosko Oleg.
– Zasadniczo nikomu nie jest do śmiechu… Wracają stare upiory. Facet pracował przez kilka lat na Łubiance i po kryjomu wynosił kopie dokumentów…
– Dużo tego jest? Z jakiego okresu są te dokumenty – Oleg przestał się uśmiechać.
– Z całego okresu, przyjacielu, z całego…
– Nie żartuj, tego się nie da zrobić. Wiesz ile zajęłyby te papiery? Musiał skupić się na jakimś konkretnym temacie. Jedna, góra dwie sprawy. Żaden oficer operacyjny nie ma dostępu do kompleksowej wiedzy w takim zakresie.
– Chodzi o tysiące agentów, Oleg. Tysiące kryptonimów i nazwisk. W zasadzie jest to wgląd w całą historię twojej byłej firmy od czasów Dzierżyńskiego. Niektóre tematy to odgrzewane kotlety, ale są też perełki. Zupełnie nowe sprawy, o których nikt nie miał pojęcia. To dotyczy całego świata. Włochy, RFN, Francja, a i o naszym rodzimym podwórku też jest tam tyle, że nie jedno czoło zrosi zimny pot.
– Chryste, chłopie, kto do was przeszedł? Andropow z zaświatów? To może być prowokacja! Powtarzam ci, żaden oficer operacyjny…
– To archiwista, Oleg, po prostu archiwista. Był odpowiedzialny za przenoszenie akt z Łubianki do Jasieniewa. Miał dostęp do WSZYSTKIEGO! Kopiował dokumenty przez kilkanaście lat.
– Czego chce w zamian?
– Niczego. Chce się tylko w spokoju zestarzeć, to wiekowy jegomość.
– Jaki jest w tym twój udział?
– Chcę napisać z nim książkę, tak, jak napisałem z tobą. Zapowiada się polityczne trzęsienie ziemi. Wielu ludziom, których dotąd tylko podejrzewano, zostaną postawione poważne zarzuty. Jest kilka zupełnie nowych tropów. Nie tylko w Europie. Za Atlantykiem już przebierają nogami, żeby się dobrać do tych papierów. Wiele autorytetów spadnie z cokołów. Chcę opisać to, z czym do nas przeszedł. Co o tym sądzisz?
– Nie jestem pewien… Dobrze go sprawdziliście? A co, jeśli… – Oleg zawiesił głos, dając pole dla obaw, trapiących każdego historyka grzebiącego się w tematyce wywiadowczej.
– Daj spokój, Oleg! – Chris wyglądał tak, jakby sam siebie chciał przekonać. – Boisz się, że w rankingu sowieckich uciekinierów spadniesz na drugą pozycję? Facet został sprawdzony ze sto razy, wiesz sam, jak to jest. Poza tym jego materiały są zweryfikowane przez inne źródła, nie ma mowy o żadnej fałszywce…
– Może jedno wielkie kłamstwo jest opakowane w całą masę prawdziwych, tyle, że nikomu niepotrzebnych informacji. Jesteś już dużym chłopcem, Chris, zrobisz, co uznasz za stosowne… Ale doradzam ostrożność. W każdym razie, z tą książką się wstrzymaj, przyjacielu. Zrobisz sobie mnóstwo wrogów. Mówisz, ze labourzyści już cię mieszają z błotem? No to powiem ci, że jeśli facet rzeczywiście ma te wszystkie akta, one są autentyczne, a ty to opiszesz, staniesz się wrogiem ludu. Twierdzisz, że upadną jakieś autorytety? Szczerze w to wątpię. Znajdzie się mnóstwo obrońców, którzy nie pozwolą ich skrzywdzić. Za to ty staniesz się chłopcem do bicia. Zimnowojenny paranoik, to będzie najdelikatniejszy epitet, z jakim się spotkasz. Wiesz, jak to jest z posłańcem przynoszącym złą nowinę… Niebezpiecznie jest się zajmować się historią najnowszą, nigdy nie wiadomo, komu nadepniesz na odcisk. Nie da się mówić całej prawdy i pławić w uznaniu i zaszczytach. Ludzie, których historię opiszesz zniszczą cię. W każdym razie będą usilnie próbowali. Nie mógłbyś się zainteresować dla odmiany dynastią Tudorów? To dużo bezpieczniejsze zajęcie, bo wszyscy już nie żyją…
– Nie takiej rady od ciebie oczekuję. Chcę, żebyś pomógł mi zweryfikować pewne kopie dokumentów, które facet nam przekazał.
– Drobiazg. Jeśli tylko będę w czymś przydatny…
– Dzięki! Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć! Mam jeszcze jedną sprawę… raczej nietypową, w zasadzie powinienem się z tym zgłosić od razu do kontrwywiadu, ale najpierw chciałem to skonsultować z tobą.
– Taka maleńka niesubordynacja wobec przełożonych, co? Nieładnie, nieładnie… Dobra, dobra, nie unoś się! No, mów śmiało, mój czas należy do ciebie. – Oleg wychylił niespiesznie resztkę koniaku.
– Miałem dziś dziwne spotkanie. Jakiś człowiek z Warszawy, przedstawił się jako Funky Koval, o ile sobie dobrze przypominam, i chciał koniecznie ze mną porozmawiać. Dość irytujący gówniarz. Mówił, że nie wie, do kogo ma się zgłosić ze swoją sprawą. To jakaś podejrzana historia, ale kompletnie nie wiem, jak to ugryźć. On twierdzi, że, Rashid Sahak siedzi teraz w Polsce i w najlepsze handluje bronią kupowaną bezpośrednio od polskich spółek związanych z byłą bezpieką. Wiesz, o kim mowa? Słyszałeś o Sahaku?
– Czytam gazety, Chris. To nie jest chyba jego prawdziwe nazwisko, ma kilka tożsamości. Jest jednym z większych graczy na rynku. Jankesi dużo by dali za jego głowę… Dlaczego nie poszedł do nich? Kim jest ten Polak? To oficer wywiadu? Chce pracować dla was? To jest, o pardon! Jakie dla was?! Dla MI5, rzecz jasna!
– Udam, że tego nie słyszałem… W tym problem. Nie mam pojęcia, kim on jest. Nie chciał na ten temat rozmawiać. Aha, czytał naszą wspólną książkę i poddał w wątpliwość twoją autentyczność jako uciekiniera – Chris nie mógł oprzeć się małej złośliwości.
– Już go lubię – mruknął lakonicznie Rosjanin, w głębi duszy jednak, poczuł ukłucie niepokoju, coś, co, jak sądził, zostawił za sobą dawno temu. Miał dosyć mnożenia wątpliwości wokół swojej osoby, był zwyczajnie tym zmęczony. – Więc o co właściwie mu chodzi, temu… Polakowi?
– Chodzi o wymianę barterową. Informacja za informację.
– Chyba nie dasz się na to złapać? To bardzo stary numer.
– Może tak, może nie… Jeśli facet mówi prawdę, to może być rewelacja.
– Zawiadomiłeś… wiesz kogo?
– Jeszcze nie. Mówiłem przecież, najpierw przychodzę do ciebie.
– Czego on chce konkretnie?
Chris wyciągnął z teczki fotografię. Przedstawiała dwóch mężczyzn siedzących w jakiejś restauracji. Zdjęcie było wykonane najprawdopodobniej z daleka przez teleobiektyw.
– Z lewej to Sahak. Ten Koval chce wiedzieć, kim jest drugi człowiek ze zdjęcia.
– A skąd niby ja miałbym to wiedzieć?!
– Bo to podobno twój kolega z firmy. Tak przynajmniej twierdzi Koval. Chce wiedzieć wszystko na jego temat, każdy najmniejszy szczegół, jaki uda mi się zdobyć.
– Sądzisz, że znam wszystkich oficerów KGB, czy SWR?
– Masz kontakty. Jesteś gwiazdą, Oleg. Wszyscy wiedzą, że każdy znaczący emigrant z Rosji swoje pierwsze kroki w Londynie kieruje do ciebie. Popytaj. Wiem, że jesteś w stanie zdobyć te informacje…
– Chcesz w to wdepnąć, mimo, że nie wiesz, w co się pakujesz? Taki duży, a taki głupi!
– Jest ryzyko, jest zabawa…
– Dobrze, uruchomię kilku ludzi. Ale to chwilę potrwa. Wiesz, dyskrecja i takie tam…
Pięć dni później uścisnęli sobie dłonie nad stawem w Regent’s Park. Szli powoli alejką. Chris udawał, że nie zauważa dwóch rosłych gentlemenów podążających za nimi w pewnym oddaleniu. To królowa dbała o bezpieczeństwo swego poddanego. Oleg wciąż pozostawał atrakcyjnym celem. Nawet, jeśli niektórzy uważali, że państwo, które zdradził, już nie istniało.
– To dość tajemnicza postać – Rosjanin od razu przeszedł do sedna. – W zasadzie trudno stwierdzić coś z całą pewnością. Facet jest jak duch. Pojawia się w pewnych środowiskach, zrobi wokół siebie szum, namota intryg i znika bez śladu. Potem wypływa w zupełnie innym miejscu, pod innym nazwiskiem. Typ amanta. Kobiety za nim szaleją. Wywołał kilka skandali… najprawdopodobniej precyzyjnie zaplanowanych. Nikt z moich informatorów nie był w stanie podać jego prawdziwego nazwiska. Właściwie wszyscy zgodni byli tylko co do jego kryptonimu. Kiedyś, jeszcze przed tym całym cyrkiem figurował w Centrali jako Vadim.
– Kto to jest, Oleg? Oficer, czy tylko wynajęty agent?
– Nie mam pewności. Ale na mojego nosa, to nielegał przeszmuglowany na zachód jako dziecko w czasie, kiedy powstawała NRD. Było wtedy niezłe zamieszanie, robiliśmy nie takie numery…
– Specjalizacja..? Dywersja, sabotaż, zabójstwa polityczne?
– Zdziwisz się. Kojarzono go głównie z wydawnictwami i redakcjami dzienników, głównie w RFN i Francji. Kontakty z dziennikarzami, intelektualistami… Ośrodki uniwersyteckie…
– Co to oznacza według ciebie?
– To proste, stary. Nasz pupil najprawdopodobniej był odpowiedzialny za tworzenie agentury wpływu. Ruchy rozbrojeniowe, pacyfiści, Greenpeace, postępowe wydawnictwa. Ogólnie: pranie mózgów. Cholernie trudna do wykrycia i udowodnienia działalność… Może zresztą robił i inne rzeczy, ale niczego więcej się nie dogrzebałem.
– Jakieś nazwiska?
– W osiemdziesiątym piątym w Paryżu zapamiętano go jako Kurta Brammera, Niemca z Kolonii, właściciela wydawnictwa naukowego, dwa lata później ktoś go poznał jako Holendra, nie znam nazwiska. Przypominam sobie, że w ‘70, albo ‘71, kiedy jeszcze odwalałem pańszczyznę w rezydenturze w Kopenhadze spotkałem się ze strzępkami informacji o jakiejś wschodzącej gwieździe, nielegalnym genialnie zakamuflowanym gdzieś w Niemczech Zachodnich. Podobno sam Andropow się nim interesował. Ale konkretów niestety nigdy nie poznałem. W każdym razie, jeśli to faktycznie ten Vadim, to bądź pewien, że handel bronią to jedynie część jego aktywności i to nie największa. Takie tam dorabianie do pensji. Z całą pewnością będzie szukał w Warszawie młodych talentów. Dziennikarze, artyści, absolwenci nauk społecznych. To jego żywioł…
– Dobre i to. Dzięki za wszystko, Oleg, świetna robota!
– Jeszcze jedno… Facet mówi płynnie po polsku, jakby to był jego ojczysty język. Może uchodzić oczywiście też za Niemca lub Holendra. Posługuje się jeszcze całkiem nieźle angielskim i dość podle francuskim.
– Jesteś nieoceniony! Jak mogę się odwdzięczyć?
– Zmień specjalizację. Nie chcę patrzeć, jak ci dorabiają zęby złego wilka…
– Za późno, chłopie! Już jestem na czarnej liście.
– Przynajmniej masz dobre towarzystwo.
– Słuchaj, Chris… – Oleg zawahał się na sekundę. – A ile są warte materiały tego Polaka o Sahaku? Sprawdziłeś dokładnie, co z nich wynika?
– Pewności nie mam… Z nikim, oprócz ciebie, jeszcze tego nie konsultowałem. Ale mój nos mówi mi, że to może być dynamit. Jeśli mam rację, później zajmie się tym już odpowiednia służba.
– A jak chcesz dokonać wymiany? Pójdziesz tam sam? Co potem? Wiesz, jak zareagują nasi przyjaciele, kiedy dowiedzą się, że pozwoliłeś mu zniknąć? Nikt cię za to nie pochwali…
– Może i jestem tylko zwykłym naukowcem, ale też potrafię zadbać o pewne… środki bezpieczeństwa – Chris uśmiechnął się, swoim zwyczajem zaciskając usta.
* * *
To był wyjątkowo upalny poranek. Plac tonął w słońcu. Cztery odlane w metalu lwy szczerzyły paszcze, jakby w ten sposób chciały odprowadzić nadmiar ciepła nagromadzony w ich gigantycznych cielskach. Mimo wczesnej pory Trafalgar Square zaczynał się już zaludniać. Turyści snuli się leniwie pomiędzy fontannami obserwowani obojętnie przez jednookiego admirała, który stojąc na szczycie smukłej kolumny zdawał się wciąż rozpamiętywać swoje chwile chwały i cierpienia na pokładzie flagowego HMS Victory.
Chris spacerował powoli pomiędzy zaaferowanymi przechodniami, spoglądając od czasu do czasu na zegarek. Starał się wyglądać swobodnie, ale nie udało mu się uniknąć pewnej nerwowości. Konspiracja nie była jego chlebem powszednim. Zdawał sobie sprawę, że postępuje lekkomyślnie, z drugiej jednak strony, sprawa zaczęła go pasjonować. Pewną rolę odegrały tu również ambicje zawodowe. Historia rodziła się na jego oczach, ba, sam mógł się stać rozgrywającym…
Po raz kolejny rzucił ukradkowe spojrzenie w stronę wylotu Whitehall, gdzie oparty o siodełko turystycznego motocykla, stał krępy mężczyzna w skórzanej kurtce. Scena i aktorzy drugoplanowi byli gotowi. Brakowało tylko odtwórcy roli głównej. Dochodziła dziesiąta. Chrisa zaczynały zjadać nerwy. Rozglądał się dookoła, szukając kogoś, kto zwróciłby na niego uwagę. Wielonarodowościowy tłum przemieszczał się chaotycznie z jednego końca placu na drugi. Dobrze odkarmieni Amerykanie z niedopinającymi się na brzuchu spodniami kontrastowali ze szczupłymi Azjatami. Biznesmeni z City w nienagannie skrojonych garniturach prosto z Savile Row spieszyli na spotkania dające szanse powiększenia czyjegoś stanu posiadania. Pod schodami National Gallery grupa gejsz reklamowała występy jakiegoś japońskiego teatru. Chris patrzył przez chwilę zafascynowany na drobiące malutkimi kroczkami kobiety w kwiecistych kimonach. Westchnął w końcu i powiódł wzrokiem dalej, w stronę Pall Mall. Nadal nic, co można by nazwać kontaktem. Czyżby ten Polak zakpił sobie z niego?
– Tylko głupcy ignorują Golicyna – głos odezwał się tak niespodziewanie, że Chris aż drgnął. Odwrócił się i zamarł. Dwa kroki przed nim stała niewysoka Japonka, bez wątpienia członkini zespołu promocyjnego, który przed chwilą podziwiał.
Zaskoczenie odebrało mu na chwilę głos. Twarz gejszy pokryta grubą warstwą makijażu utrudniała określenie jej wieku, oczy przysłonięte były szkłami okularów przeciwsłonecznych. Stała tak i patrzyła na niego z wyczekiwaniem.
– Panie, spraw, abym przestał błądzić – zmobilizował się wreszcie i powrócił do swej roli.
Patrzyli na siebie przez chwilę w pełnym wyczekiwania milczeniu. Ponad ich głowami z wolna zaczął się rozchodzić dyskretny zapach amatorszczyzny. Chris próbował w myślach usystematyzować wątpliwości co do stojącej przed nim gejszy, ale były one zbyt nieuchwytne. Z Japonką coś jednak wydawało się być nie tak. Tylko co? Może chodziło o te okulary przeciwsłoneczne?
– Zdaje się, że ma pan coś dla mnie… – dziewczyna odezwała się nienagannym angielskim. Ani cienia dalekowschodniego zaśpiewu.
– Owszem, na co mogę liczyć w zamian? – zapytał głupio, ale w sumie co mądrego mógł wymyślić w takiej sytuacji?
W odpowiedzi uniosła mały pakunek, który ściskała w dłoni. Nadal jednak żadne z nich nie kwapiło się do wymiany. Mijający ich przechodnie zaczynali się przyglądać z zaciekawieniem dziwacznej parze. Chris wyciągnął rękę z teczką formatu A4 i sięgnął jednocześnie wolną dłonią po pakunek Japonki. Chwyciła teczkę, a on w tej samej chwili niemalże wyszarpnął paczkę, którą wciąż kurczowo ściskała. Odwróciła się na pięcie i szybko znikła w kolorowym tłumie. Zdaje się, że nie tak miała wyglądać ta wymiana, ale nerwy po obu stronach zrobiły swoje. Nie dała mu czasu na sprawdzenie zawartości, ale jakoś instynktownie wiedział, że dostał właściwy towar. A zatem transakcja była uczciwa, bo i on oparł się pokusie podłożenia do swojej teczki jakichś bezwartościowych śmieci. Poufne materiały zebrane przez nieocenionego Olega zmieniły właśnie właściciela… Miał nadzieję, że nikt nie oskarży go o zdradę stanu. No cóż, teraz wszystko w rękach zawodowców. Znów poszukał wzrokiem człowieka przy motocyklu.
Tymczasem Thomas Henley, były oficer Scotland Yardu, założył kask, podniósł przyłbicę, dosiadł swojej hondy i rzucił do mikrofonu ukrytego w rękawie kilka słów, które jak sygnał startowy poderwały do działania resztę zespołu:
– Delta 2, tu Delta 1, obiekt w ruchu, idzie na ciebie, daj jej kilkanaście jardów przewagi i ruszaj!
– Zrozumiałem, Delta 1, wykonuję! – usłyszał w odpowiedzi.
Chris nie zdecydował się na zawiadomienie o swoim konspiracyjnym debiucie odpowiednich służb, postanowił jednak mimo wszystko zabezpieczyć operację wynajmując prywatnego detektywa. Miało to taką niezaprzeczalną zaletę, że nie musiał się z niczego tłumaczyć, a jednocześnie kontrolował całkowicie sytuację i miał na oku tego dziwnego smarkacza. Postanowił zlokalizować miejsce, w którym cudzoziemiec zatrzymał się w Londynie i w odpowiednim momencie przekazać informacje wyżej. Zdawał sobie sprawę, że jego dalsza samodzielna gra mogłaby być źle zinterpretowana przez służby Jej Królewskiej Mości, a on był w końcu uczciwym poddanym. A że wykazał się obywatelską inicjatywą, to tylko świadczyło na jego korzyść. Tak to sobie w myślach tłumaczył.
O Thomasie Henleyu usłyszał od znajomego, który wynajmował go kilka miesięcy temu w sprawie domniemanej zdrady małżeńskiej i detektyw spisał się nad wyraz dobrze. Chris był pewien, że z tak banalną sprawą jak śledzenie obcokrajowca poruszającego się po obcym mieście Henley i jego ludzie poradzą sobie śpiewająco.
Prywatny glina był tego samego zdania. Rutynowa robota nie wywołała u niego mocniejszego bicia serca. Swoich dwóch agentów ustawił w strategicznych punktach placu, tak, że wszyscy mieli panoramiczny widok na sytuację. Kiedy Japonka przejęła teczkę, sprawny zespół rozpoczął dyskretną inwigilację. Podpisując zlecenie, Chris dał mu do zrozumienia, że będzie miał do czynienia z amatorami, więc stopień trudności nie był specjalnie wysoki, ot, po prostu pokręcą się trochę po mieście, znajdą adres śledzonego, lub śledzonej i zainkasują honorarium. Jak to śpiewał Mark Knopfler..?
“It’s a mystery to me – the game commences
For a usual fee – plus expenses”
Henley zanucił pod nosem, chcąc dodać odrobinę patosu nudnej w gruncie rzeczy robocie. Nagle w słuchawce rozjazgotał się poirytowany głos.
– Delta 1, tu Delta 2. Znikła mi w tłumie tych cholernych gejsz! Dammned, Delta 3, widzisz ją?
– Jak to ci znikła, przecież miałeś ją na wyciągnięcie ręki?! – Thomas nie wierzył własnym uszom. – Delta 3, widzisz obiekt?
– Negative! – odezwał się drugi głos. – Wszystkie są takie same! Jedna w drugą ten sam kuper i te same drobne kroczki, jakby się sklonowały!
– Nie pieprz mi głupot o kuprach i kroczkach, Delta 3! Obiekt niesie teczkę, tyle chyba potrafisz wypatrzyć?
Przez chwilę w eterze panował chaos. Henley pomyślał, że był blisko podobnej kompromitacji, kiedy w ’85 nie udało mu się zamknąć obławy na pewnego gangstera w Dokach. Ale przecież teraz, na Jowisza, mieli do czynienia z amatorami! I do tego cudzoziemcami!
– Tu Delta 2, widzę obiekt! Przekazuje teczkę! Mężczyzna, rasy białej, około sześciu stóp wzrostu, szczupły, szara kurtka, czerwona czapka bejsbolówka. Idzie w twoją stronę, Delta 3! Widzisz go?
– Widzę, nie drzyj się, Delta 2, lebiego! Przejmuję obiekt, ubezpieczaj z dystansu. Delta 1, kieruje się na wschód.
No, kompromitacja zażegnana. Henley odetchnął. Rutyna… największy wróg zawodowca.
– Przyjąłem, Delta 3! Delta 2, ruszaj przodem, odetnij mu drogę na wszelki wypadek!
– Roger! – usłyszał w odpowiedzi.
Thomas obserwował swojego pracownika jadącego na służbowym motocyklu w stronę Duncannon Street. OK, znów wszystko pod kontrolą. Ruszył powoli za swoim zespołem. Trzymając się w odpowiedniej odległości ubezpieczał operację na wypadek jakichś niespodzianek.
– Tu Delta 3, zbliża się do Charing Cross – usłyszał w słuchawce.
Zapowiadała się robota w metrze. Średnio trudne zadanie, biorąc pod uwagę ilość śledzących, drobna przykrość polegała na tym, że stracą łączność radiową. To jednak nie powinno stanowić dużego problemu, dawno temu każdy z nich opanował takie techniki.
– Delta 2, tu Delta 1, schodzisz za obiektem na dół. Delta 3, zejdziesz za nim na peron i dasz mi znać, w którą stronę pojedzie. Jak mnie zrozumiałeś?
– Głośno i wyraźnie! Wykonuję, Delta 1!
– Tu Delta 3, nie tak szybko, boys… Obiekt zawrócił, idzie Strand w stronę Craven Street, zaraz mnie minie! Delta 2, przejmij go, nie mogę teraz zawrócić, bo się połapie!
– Roger, Delta 3!
Henley zaklął pod nosem. Amator! Jasne! Zdaje się, że jego klient kompletnie nie docenił przeciwnika. Kim jest ten gość? Czyżby wpakowali się w jakąś grubszą kabałę?
– Delta 3, tu Delta 1! Przejmuję obiekt, ubezpieczaj mnie, ale na Boga trzymaj się z daleka, nie rób widowiska! – warknął do mikrofonu i wbił się w coraz gęstszy ruch uliczny.
Chwilę później mignęła mu z lewej czerwona bejsbolówka. Zatrzymał motocykl, zaparkował go pomiędzy ciasno upchanymi przy krawężniku autami i pieszo podążył za cudzoziemcem. Obiekt szedł wolno z powrotem w stronę placu Trafalgar, oglądając wystawy sklepowe. Pod pachą trzymał tekturową teczkę. Thomas przyspieszył nieznacznie, starając się skrócić dystans. Wiedział, że jeśli raz go zgubi w tłumie, to koniec. Dobrze, teraz tylko kontrolować ruchy śledzonego i pamiętać, żeby się za bardzo nie zbliżyć. O, właśnie tak! Jeszcze wysłać kogoś na szpicę, na wszelki wypadek….
– Delta 3, rusz dupę i przetnij mu drogę od Whitehall!
– Wykonuję, Delta 1!
No, i tak to powinno wyglądać! Ech, jak sam nie weźmie spraw w swoje ręce, to się wszystko sypie…
Oderwał wzrok od obiektu tylko na sekundę, może dwie… Pomiędzy nimi szło nie więcej, niż dziesięciu przechodniów, dystans około stu jardów, w pobliżu żadnej bramy, w którą mógłby mu uciec, tylko dwa sklepy. Ale, żeby wejść z ulicy do któregoś z nich potrzeba było więcej, niż dwóch sekund. Trzeba zmienić kierunek marszu, podejść do budynku, otworzyć drzwi. Tego nie dało się zrobić bez zwrócenia uwagi Henleya. A jednak człowiek w czerwonej bejsbolówce zniknął! W mgnieniu oka rozpłynął się…. właśnie, nawet nie w tłumie! Zniknął wśród zaledwie dziesięciu postaci poruszających się przed wyszkolonym obserwatorem. A zatem to musi być któryś z nich! Zmienił wygląd? Tak nagle?! Bzdura!
– Delta 3, widzisz gdzieś obiekt? – starał się, żeby w jego głosie nie było słychać rozpaczliwych tonów.
– Negative!
Można było się tego spodziewać… Zaraz, może to ten student idący tam z przodu? Nie, obiekt był wyższy, przecież nie ukucnął nagle! A ten z lewej, ten z torbą przewieszoną przez ramię? Za gruby, poza tym skąd nagle wzięłaby się torba? Nie ma, nie ma! Takie rzeczy się nie zdarzają! Nie można zniknąć ot tak, na jego oczach! Henley miotał wściekłe przekleństwa, wciąż rozglądając się dookoła. Wstyd i upokorzenie kłuły boleśnie jego zawodową dumę. Fakt pozostawał jednak faktem, śledzony człowiek zdematerializował się, będąc w zasięgu wzroku. Jakby jakiś pieprzony David Copperfield przykrył go czapką niewidką. Thomas nabrał powietrza do płuc i zwolnił kroku. Zdaje się, że będzie musiał po raz pierwszy w swojej karierze tłumaczyć się przed klientem ze spieprzonej roboty…
* * *
Iza czekała na niego pod Tower. Kimono zamieniła na jeansy i obcisłą bluzkę. Już z daleka widział, że jest wściekła.
– Może mi łaskawie wytłumaczysz wreszcie, o co chodziło w tej całej maskaradzie?! – bez żadnych wstępów przeszła do meritum.
Mówiła cicho ale wyczuwał, że ledwo nad sobą panuje.
– Mówiłem ci, musiałem to tak załatwić, nie było innego wyjścia… Świetnie się spisałaś! Czy mogę się jakoś zrewanżować? – zapytał niewinnie.
– Tak, możesz. Opowiedz mi wszystko! Z detalami! Żadnych wykrętów i półsłówek!
– Słuchaj, miałem tu coś do załatwienia, to cię nie zainteresuje… Takie tam, stare sprawy…
– Znowu zaczynasz! – tym razem nie dała się zbyć byle czym. – Nie traktuj mnie jak idiotki! Kim był ten człowiek na Trafalgar? I co było w kopercie, którą mi dał? Gdzie to jest teraz? W co ty się wpakowałeś? – zarzuciła go pytaniami.
Texas patrzył jej prosto w oczy i zbierał wszystkie siły, całe swoje doświadczenie, jakby miał stawić czoła najlepszemu na świecie oficerowi śledczemu.
– Musiałem wymienić się pewnymi materiałami… Nie można było z pewnych względów zrobić tego w inny sposób… – pod ciężarem jej spojrzenia stracił nieco na wiarygodności.
– Kim jest Golicyn?
Odetchnął z ulgą, bo mógł wreszcie ominąć niewygodne tematy i sprowadzić rozmowę na bezpieczniejsze tory.
– Widzisz, to długa historia… – ujął ją pod rękę i poprowadził wolno przez most na południowy brzeg rzeki.
– Mam czas…
– To były sowiecki oficer wywiadu. Uciekł na zachód z całą masą informacji. Wiedział tyle, że stał się niewygodny nie tylko dla swoich byłych panów, ale również dla zachodnich agencji wywiadowczych. Zbyt wiele trzeba by zmienić, gdyby okazało się, że miał rację. Więc z czasem został okrzyknięty paranoikiem i zmarginalizowany. Wtedy właśnie napisał swoją najważniejszą książkę, gdzie ujawnił kremlowskie kłamstwo, kłamstwo tak wielkie, że aż trudne do zrozumienia. Dla wszystkich, którzy w to kłamstwo uwierzyli, ta książka była bardzo niewygodna, bo dowodziła, że okazali się naiwnymi frajerami. Więc na wszelki wypadek została przemilczana, zepchnięta w medialny niebyt, tak samo, jak jej autor. Ale ja obawiam się, że Golicyn miał rację…
– Ale dlaczego jego nazwisko miałam wymienić na spotkaniu? – Iza najwyraźniej zapomniała już o złości. Może po prostu spodobało jej się, że wreszcie w coś ją zaczął wtajemniczać.
– To taka mała złośliwość z mojej strony, darling – uśmiechnął się lekko pod nosem. – Ten człowiek, którego spotkałaś na placu, też uważa Golicyna za głupca… No, mniejsza z tym! Pora na obiad. Może znajdziemy jakąś miłą knajpkę z widokiem na Tower Bridge?
Usiedli przy małym stoliku we włoskiej restauracji na South Bank. Naprzeciwko nich, na środku Tamizy kotwiczył okręt muzeum, krążownik HMS Belfast, górując nadbudówkami i masztami nad otoczeniem nadawał panoramie miasta jakiegoś nierzeczywistego wymiaru. Był tu obcym elementem, jakby wyrzutem, przypominającym obojętnym przechodniom, że ich spokojna, bezpieczna egzystencja, to tylko krucha iluzja. Nikt jednak nie przejmował się tym memento.
Iza już całkiem spokojna studiowała menu. Burza została zażegnana i to w sumie małym kosztem. Texas mógł sobie pogratulować. W zasadzie plan na czas pobytu w Londynie został wykonany w stu procentach.
– Pora przygotować się do powrotu, darling – Texas wzniósł toast kieliszkiem wytrawnego Amarone.
– Po co wracać? Źle ci tu? Przecież możemy zostać, wuj załatwi wszystkie formalności…
– Mam pewną sprawę do załatwienia w kraju, mówiłem ci… – Texas patrzył w zamyśleniu na masywny kadłub zacumowanego na wprost nich okrętu.
– Co jest tam aż tak ważnego, żeby rezygnować z życia w cywilizowanym kraju?! Przecież możesz tu robić to samo co tam, za godziwe pieniądze. Tu też jeżdżą amerykańskimi wozami… Jesteś świetnym mechanikiem, wuj pomoże ci uruchomić własny warsztat. Zresztą sama już nie wiem, kim ty jesteś… Ale w każdej dziedzinie, jaką się zajmiesz odniesiesz tu sukces. Jestem tego pewna! Zostańmy na wyspie, ja już nie chcę tam wracać… – w jej głosie zaczęły pobrzmiewać błagalne tony. Zrozumiał, że przygotowywała się do tej rozmowy od dawna.
Nie odpowiedział, patrzył w dal, gdzieś ponad jej głową.
– Znam to milczenie – odezwała się cicho. – Podjąłeś już decyzję i nic je nie zmieni, zgadza się?
Siedzieli przez chwilę, mierząc się wzrokiem.
– Co tam jest takiego, że nie możesz o tym zapomnieć? To tylko przeszłość, to już nieaktualne! Cokolwiek by to nie było, tu możesz zacząć wszystko od nowa… No powiedzże coś! – podniosła głos – A, niech cię cholera, Tex! Nie potrafię do ciebie trafić… Ty masz swój świat i tylko to się dla ciebie liczy. Zawsze byłam tylko dodatkiem. Mam tego dość! Rób jak chcesz, ja tam już na pewno nie wrócę! Chcę normalnie żyć, chcę wykorzystać moją szansę!
Wstała gwałtownie od stolika, przewracając krzesło. Odeszła, ścigana spojrzeniami nielicznych gości.
Texas spojrzał jeszcze raz na sylwetkę okrętu. W świetle wieczornego słońca wyglądała jak wycięta z tektury teatralna dekoracja.
– Szczęściarz z ciebie, stary – mruknął pod nosem – twoja wojna się już skończyła…
Długo patrzył za odchodzącą postacią. Z każdym krokiem stawała się coraz mniejsza, aż w końcu znikła, połknięta przez otchłanny cień Tower Bridge. Powlókł się bez przekonania wzdłuż Tooley Street. Pustka w sercu wsysała myśli, jak czarna dziura materię. Przy Potters Fields kopnął wściekle puszkę walającą się na chodniku. Mijając Vine Lane o mało nie rozdeptał szarego kocura, wylegującego się leniwie na rozgrzanym betonie. Kot popatrzył na Texasa nieprzytomnym wzrokiem, ale nie uciekł. Jego zdziwione spojrzenie zdawało się mówić: weź się w garść, dwunożny! I uważaj, tu, na dole też toczy się życie. To go otrzeźwiło. Przypomniał sobie, po co tu przyjechał, plan wymagał konsekwentnego działania. I poświęcenia. Pora wracać.
Prześlij znajomemu
Kiedy cd? Nowy Wołkof rośnie : )
Potrzebne przedpłaty?
Świetny pomysł! Ile chce Pan przedwpłacić?
Trzeba użyć wszelkich sposobów, by zmobilizować autora.
A kolega Bohdan tak z własnej i nie przymuszonej…, czy może jednak służbowo, tu do nas zawitał?
Witamy tu wszystkich, Panie Amalryku. Zaglądanie do Podziemia to nie jest piknik, więc musimy mieć szacunek dla wszystkich, którzy się na to godzą.
… przedpłaty są mi znane z pracy twórców emigracyjnych. No, z czegoś żyć trzeba było, rachunki popłacić, itp. Z domowej pracy żony nie bardzo dało sie połączyć koniec z końcem. Ja nie wiem, na ile Autor – w obecnych czasach – wymaga takowego wsparcia. No, ale jeśli wymaga, to jakis grosz pewno by sie znalazł na wsparcie takowej twórczości. Bo ile razy można wałkować Dzieła Mistrza Józefa?
P.S.
A wiecie Szanowni Państwo, ja się boję czytać rosyjskich autorów bo mi się może okazać, że oni lepsi niż nasi. Krajowi : )
Czytanie Józefa Mackiewicza nie powinno przeszkadzać nam czytać innych autorów. Ale – żartobliwie czy poważnie – nie trzeba się nigdy obawiać, że ktoś się okaże „lepszy” (mniejsza o „naszych”). W sercu każdego dzieła sztuki leży wartość. Znalezienie wartości w dziele musi być źródłem radości.
A pochodzenie autora? Jakie to może mieć znaczenie? (Ja wiem, ja wiem, że Pan to powiedział ironicznie…)
Ktoś tu oczekuje deklaracji sympatii do rosyjskich autorów?
Proszę nie zaniżać poziomu sterowania dyskusją. Chyba ,że Amalryk błądzi i jest Pan po prostu amatorem dokonującym aktu rozpaczliwej autokreacji…
Cha, cha! Panu Amalrykowi rzadko zdarza się błądzić, a do aktów autokreacji nie potrzeba mu chyba rozpaczy.
Jeśli ktokolwiek tu oczekiwał „deklaracji sympatii dla rosyjskich autorów”, to chętnie go usatysfakcjonuję: uważam rosyjską literaturę („jako całość”) za najwybitniejszą, jaka kiedykolwiek wyszła spod ludzkiego pióra. Jest to nie tylko najciekawszy korpus dzieł, ale co ważniejsze, mówi nam o naszej współczesności więcej niż jakakolwiek literatura, z jakiegokolwiek okresu w historii.
A na koniec, proszę mi łaskawie wyjaśnić, co miał Pan na myśli, mówiąc o „zaniżaniu poziomu sterowania dyskusją”?
Szanowny Panie Michale!
1. Ha, ha, ha
2.Wpis był nawiązaniem do wypowiedzi pana Bohdana. Jestem zdziwiony, że uważa się Pan za adresata.
Ale skoro już Pan koniecznie chce się ze mną podzielić zachwytem nad rosyjską literaturą, to przyjmuję to do wiadomości. Szanuję zarówno jedno jak i drugie, ale nie podzielam poziomu uwielbienia. Mogę?
3. Fragment o zaniżaniu poziomu sterowania dyskusją (łaskawie wyjaśniam) dedykuję rzeczywistemu adresatowi, czyli panu Bohdanowi.
4.Pojęcia nie mam na jakiej podstawie przypisał Pan ustęp o autokreacji Amalrykowi. Późna pora?
5.Również uważam uwagi Amalryka za celne.
z wyrazami najgłębszego szacunku
Szanowny Panie Bogusławie,
Nie wziąłem tego do siebie, ani nie czułem się adresatem, co przecież w niczym nie zmniejsza mojej ochoty do zabrania głosu w dyskusji. Mogę?
Jeżeli w którymkolwiek punkcie Pana źle zrozumiałem, to bardzo przepraszam i proszę o wybaczenie. Na usprawiedliwienie dodałbym tylko, że Pańskie słowa powyżej nie były bardzo klarowne, ale błąd ich przypisania jest całkowicie po mojej stronie ,więc jeszcze raz przepraszam.
Natomiast co do sterowania poziomu dyskusji, to nadal nie rozumiem Pańskich słów. Nie byłem w Polsce od wielu lat i często mi się zdarza, że po prostu nie rozumiem, o czym mowa. Idiom się zmienił. Widzi Pan, dla mojego ucha, „streowanie dyskusją”, to naprowadzanie dyskusji na porządane tory, dopuszczanie jednych głosów, a blokowanie innych, w celu uzyskania odpowiedniego wydźwięku – słowem: manipulacja. Gdybym kiedykolwiek widział choćby najdrobniejsze przejawy takiego sterowania dyskusją na wp, to zaprotestowałbym w najostrzejszy sposób.
W tym więc kontekście nie rozumiem Pańskich słów o „zaniżaniu poziomu sterowania”. Bo zaniżać poziom dyskusji, to jedno, ale poziom sterowania? Dlatego tylko prosiłem o wyjaśnienie.
Jest takie staropolskie przysłowie: kto pyta, nie błądzi. Mnie się ono wydaje niesłuszne. Kto SIEDZI, nie błądzi. Kto pyta, NIE WIE. Ja po prostu nie wiem, dlatego pytam.
Szanowny Panie Michale,
ponieważ mój wredny charakter w połączeniu z z pewną , ujmijmy to tak, prostotą rozumowania utrudnia klarowne prezentowanie poglądów wierzę, że wtręt może być rzeczywiście niejasny.
Bo oczywiście pańska definicja manipulacji, która obejmuje rzecz jasna sterowanie dyskusją jest poprawna i zgadzam się z nią. Ale oceny przypadku nie zmieniam. Mogę?
1. Przyjąłem, że przedmiotem komentarzy jest ocena zamieszczonej pozycji i dyskusja nad nią.
Co więc ma tu do rzeczy Wołkof (sic!)? Czy przedpłaty też należą do tematu dyskusji? O tym mamy rozmawiać? Hm, to chyba rzeczywiście nie nadążam za przekazem.
2.Przyjąłem również, że o ocenie tekstu decyduje on sam, jego zawartość, forma,odniesienia do rzeczywistości,błyskotliwość dialogów itd. Co kto lubi. Ale nie rozumiem dlaczego w tym zestawie ma być sympatia bądź antypatia do rosyjskich (bądź niemieckich, czeskich, włoskich,łużyckich) autorów i rozważania nad ich doskonałością (bądź niedoskonałością). O nich mamy dyskutować przy okazji tego tekstu? To po co go prezentować? Znowu nie nadążam.
Definicja manipulacji określona przez Pana powyżej jest, pan pozwoli, silnie okrojona. Już carska Ochrana (ach, ci doskonali rosyjscy autorzy !) uprawiała ją w zdecydowanie bardziej różnorodnej formie.Rozumiem, że tutaj zasygnalizował Pan tylko ten fragment , który niejako automatycznie przychodzi do głowy. Ja myślałem o zupełnie innym. Stąd nieporozumienie. Słowem zaręczam, że niezamierzone.
z wyrazami najgłębszego szacunku
Bogusław Bielecki
Drogi Panie Bogusławie,
To się dobrze składa z tym charakterem i zapowiada dobrą dyskusję.
Ani mi przez myśl nie przeszło, żeby definiować manipulację. Próbowałem tylko określić, co na moje odczucie polskiego języka, może znaczyć „sterowanie dyskusji”. W dzisiejszej Polsce mówi się w tak dziwny sposób, że „post” oznacza komentarz na internecie, gdy dla mnie to tylko i wyłącznie wstrzymywanie się od posiłków. A zatem próbowałem tylko określić, co ja sam mam na myśli, mówiąc etc.
Manipulacja jest pojęciem o wiele szerszym, więc ja z kolei zapytam: przy czym tu Ochrana? Ochrana ma złą prasę wśród demokratów, ale przecież ci ludzie tylko wypełniali swoją powinność, bronili swego państwa i robili to w miarę dobrze, lepiej niż CIA, co oczywiście nie jest wielkim osiągnięciem.
Przypuszczam, że p. Bohdan porównał fragment powieści powyżej do powieści Vladimira Volkoffa, pisarza francuskiego. Nie wiem, czy porównanie jest uprawnione – nie czytałem nigdy Volkoffa, ale sądzę, że zamierzone było jako komplement. Pytanie o przedpłaty natomiast wydaje mi się już zupełnie oczywistym komplementem pod adresem autora: oto przeczytałem fragment powieści, chciałbym przeczytać więcej, czy można gdzieś zrobić wpłatę na konto przyszłej książki? Cóż w tym jest złego??
Sam więc Pan widzi, że tu jakby jedno nieporozumienie stało na głowe innemu.
Prawda. Montaż Volkoff’a jest genialny. Proszę przeczytać. A o przedpłatach mądrze napisał powyzej p. Michał