Sprawa Łukszy czy „sprawa Mackiewicza”?
12 komentarzy Published 7 grudnia 2014    |
W maju 1940 roku rząd litewski pozbawił Józefa Mackiewicza „prawa wydawania jakichkolwiek druków na terenie Republiki Litewskiej”. Mackiewicz ustąpił z redakcji Gazety Codziennej 1 czerwca, a 15 czerwca weszli do Wilna bolszewicy. Zanim to jednak nastąpiło, dnia 30 maja opublikował w Gazecie Oświadczenie, które pozwolę sobie tu przytoczyć w całości:
W numerach dawnego Słowa z dn. 27 IX 1935 r. i 5 X 1935 r. umieściłem dwa artykuły, w których omawiałem sprawę wydalenia przez władze polskie do Litwy p. Kazimierza Łukszy. Artykuły te miały tło polityczne, poruszyłem zaś w nich niektóre szczegóły z działalności p. Łukszy, podając je w ujemnym świetle. Oparłem się przy tym na wiadomościach, które mi były dostarczone przez osoby trzecie. Niestety, wprowadzony zostałem w błąd. Wobec tego, że zarzuty te mogą p. Łukszy w opinii szkodzić, zaznaczam, że należy je uważać za nie istniejące. Jednocześnie z powodu wspomnianych artykułów wyrażam mu moje ubolewanie.
Oświadczenie to, pomijając zawiadomienie o ustąpieniu z redakcji, jest ostatnim tekstem ogłoszonym przez Mackiewicza przed okupacją sowiecką. Jest to jednak, przyznajmy, dość dziwny testament.
Ś.p. Grzegorz Eberhardt był łaskaw w swym monumentalnym dziele wyrazić zdziwienie, że tekst ów znalazł się w tomie Nudis verbis. Przyznał wielkodusznie, że nie jest to „tylko efekt niechlujstwa edytorskiego Niny Karsov-Szechter”. Uznał w zamian, że chodziło o „kompromitację autora Nie trzeba głośno mówić, który – jak oto sam oświadcza – bezpodstawnie atakował niewinnych ludzi”. Na marginesie, dodał jeszcze ś.p. Eberhardt, że nie rozumie tekstu Oświadczenia i nie zna sprawy Łukszy. Będąc dziełem monumentalnym, Pisarz dla dorosłych doczekał się trzeciego wydania, a w nim nowego przypisu (przypisów ci wprawdzie u Eberhadta dostatek…, jak i wielokropków! jak i wykrzykników), który zawiera dane biograficzne Łukszy, podane autorowi przez prof. Jackiewicza, z których to dowiadujemy się m.in., że Łuksza pracował na uniwersytecie wileńskim od roku 1940 do 1970. Skądinąd wiadomo, że był nawet dziekanem wydziału ekonomii w latach 45-46 na tejże uczelni. Zmarł w Wilnie w roku 1983.
Do Łukszy zaraz powrócę, ale tymczasem chciałbym zwrócić uwagę, iż to ja jestem odpowiedzialny za wybór tekstów do Nudis verbis, więc oskarżenia ś.p. Eberhardta były skierowane pod złym adresem, bo tylko moje wrodzone niechlujstwo można winić, ale to inna sprawa (ś.p. Eberhardt gotów był przypisywać Ninie Karsov odpowiedzialność za zachód słońca). Co rzekłszy, zarzut, że wybór tekstów dokonany został w celu „skompromitowania ich autora”, mówi wiele o Eberhardcie, pod czyimkolwiek adresem został postawiony, a niewiele o samym wyborze. Zostawmy więc ś.p. autora monumentalnych dzieł, a zajmijmy się Józefem Mackiewiczem i dziwną sprawą Łukszy.
Łuksza był tajemniczą osobistością, jakich z pewnością nie brakowało w owych czasach na tamtych ziemiach. Bliskość Mińska, Kowna, Rygi i Królewca, bliskość czterech państw ościennych znajdujących się albo w otwartym konflikcie albo w stanie oczywistej animozji, przyciągała do Wilna podejrzane jednostki i wywiady wielu krajów, nie tylko Litwy, Polski, Niemiec, Łotwy i sowietów. Łuksza był uciekinierem z Litwy, studiował w Królewcu, aż wreszcie osiadł w Wilnie, skąd został wydalony z granic Polski w lipcu 1935 i jego sprawa stała się cause célèbre polskiej lewicy. Ekstradycja Łukszy miała być oznaką barbarzyństwa sanacji, która ośmieliła się niniejszym oddać prześladowanego człowieka w ręce faszystowskich oprawców.
Sprawa została rozdmuchana przez warszawski Tygodnik Ilustrowany, który 22 września podał sensacyjne szczegóły sprawy „ogłoszone przez posłankę wileńską, Wandę Pełczyńską” w Gazecie Polskiej. Organy prasowe, które zabrały głos w sprawie, uznały wydalenie Łukszy za pogwałcenie starożytnych praw azylu dla prześladowanych. O ile mi wiadomo, tylko jedno Słowo, piórem Józefa Mackiewicza, wyraziło wątpliwości. Łuksza przybył do Polski w 1934 roku z Królewca, jako emigrant polityczny z Kowna. Otrzymał wkrótce posadę asystenta w referacie ekonomicznym Instytutu Naukowo-Badawczego Europy Wschodniej w Wilnie. Kierował tym referatem Stanisław Swianiewicz. Nie udzielono mu formalnie azylu, a wyłącznie wizy pobytowej, którą musiał co jakiś czas przedłużać. Wiza taka wygasła 1 lipca 35 roku i pomimo prób jej przedłużenia, Łuksza został raczej bezpardonowo (jak na praworządny rzekomo kraj) oddany w ręce policji litewskiej 11 lipca. Oburzenie prasy polskiej miało swe źródło w wydaniu Łukszy właśnie Litwinom, gdzie grozić mu miały represje.
Mackiewicz nie był ścisły w cytowanym powyżej Oświadczeniu. W maju 1940 roku miał inne sprawy na głowie – świat leżał w gruzach, a jego pozbawiono właśnie prawa zarobkowania – możemy mu więc darować, jeśli zawiodła go pamięć. Pisał o Łukszy nie dwa, a cztery razy. Oprócz podanych w Oświadczeniu artykułów pisał o sprawie ponownie 11 października 1935 roku i 27 lutego roku następnego.
W artykule „Człowiek z brodą i człowiek bez brody”, z 27 września, podsumował stanowisko prasy polskiej tak: Łuksza był ofiarą terroru kowieńskiego, a szukając pomocy w Wilnie, stał się ofiarą bezdusznych urzędników. W odpowiedzi Mackiewicz podkreślał nieufne stanowisko Słowa wobec fali lewicujących uciekinierów z Litwy:
Uważaliśmy, że popieranie komunizującego, czy destrukcyjnego w ogóle elementu na Litwie, której rząd może być nam obcy, ale kraj i jego interesa zawsze pozostaną bliskie – nie jest godne naszej roli w Wilnie.
Po czym relacjonował stanowisko władz, które uznały Łukszę za „podejrzanego”, a jego działalność za szkodliwą. Wedle władz bezpieczeństwa, Łuksza przyjmował nocnych gości: „przychodzą Żydzi, przychodzą Litwini, przychodzą osoby podejrzane o szpiegostwo” (do tych słów z artykułu Mackiewicza przyjdzie jeszcze powrócić). Tytułowy „człowiek z brodą”, wziął się z przeświadczenia żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, że już kiedyś wysiedlili Łukszę, ale pod innym nazwiskiem i „z brodą”.
Na artykuł Mackiewicza odpowiedział Swianiewicz w Kurierze Wileńskim 2 października. Replika była sformułowana w bardzo ostrym tonie, ale jego argumentacja jest przekonująca. Dlaczego na przykład, miałoby być podejrzanym przyjmowanie Żydów i Litwinów? Natomiast jeżeli przyjmował szpiegów, to należało go aresztować, a nie wydalać. To samo dotyczy rzekomo zmienionej tożsamości Łukszy – należało go w takim razie zatrzymać do wyjaśnienia, a nie wydawać Litwinom. Swianiewicz podkreśla, w moim przekonaniu słusznie, że wobec napięcia w stosunkach polsko-litewskich, wydanie emigranta w ręce reżymu kowieńskiego musiało stać się aktem politycznym.
Mackiewicz opublikował odpowiedź 5 października. Przyznaje w niej, że wyraził się niejasno, gdyż oczywiście przyjmowanie Żydów i Litwinów nie mogło należeć do rzadkości w Wilnie (nawet w nocy), miał natomiast na myśli, iż osoby podejrzane o szpiegostwo były narodowości żydowskiej i litewskiej. Podsumowując, zgadzał się ze Swianiewiczem, że sprawa ma charakter polityczny. Ale w jego mniemaniu należy unikać wszystkiego, co może podnieść temperaturę i tak napiętych stosunków z Litwą, rozdmuchiwanie więc sprawy Łukszy jest politycznym błędem. Mackiewicz robi aluzje do „pewnych grup” społecznych w Wilnie, które „podporządkowywały się ślepo narzuconym im dyrektywom, w wolnych jedynie chwilach wygłaszając swe demokratyczne postulaty”. I komentuje dalej:
Powiem otwarcie: drażni mnie ich dwulicowość. Stawka na emigrantów litewskich, nie była posunięciem szczęśliwem, a dla mnie osobiście, jeżeli chodzi o stosunek do Litwy – przykrem. Ale pewne grupy wileńskie zostały do niej „zaangażowane”. Przybierając role „speców” i pośredników do spraw litewskich wydają się być rozdrażnione w tej chwili tem, iż śmiano dokonać w tym kierunku posunięcia. Bez ich autorytatywnego placet.
Kogo mógł mieć na myśli?
11 października zamieścił w Słowie krótką notkę o tym, co piszą w Kownie na temat sprawy Łukszy. Urzędowy Lietuvos Aidas pisał z ironią, że „niektórzy z Polaków uważali Łukszę za swojego człowieka”. Nie ma ani słowa o więzieniu, o rzekomo antylitewskiej działalności Łukszy. W cztery miesiące po ekstradycji ani słowa o rozprawie, gdy pierwotnie była mowa o zdradzie stanu i groźbie kary śmierci. Mackiewicz zauważa, że litewski dziennik rządowy relacjonuje głosy prasy polskiej, w tym artykuły Swianiewicza, ale nie wspomina o artykułach w Słowie.
Wreszcie w lutym 1936 roku, w artykule pt. „Finał ‘sprawy Łukszy’”, Mackiewicz podaje, że Łukszę zwolniono po 8 miesiącach więzienia, choć mówiono, że groziło mu 8 lat katorgi, a nawet kara śmierci. Wyraża następnie zdziwienie, że wysiedlenie człowieka podejrzanego o szpiegostwo wywołuje burzę w prasie polskiej, gdy Rzeczpospolita jest bez wątpienia polem gry wielu wywiadów. Tylko Słowo zajęło odrębne stanowisko, bo „nie odczuwaliśmy nigdy sentymentu do socjalistycznych wywrotowców zbiegłych z Litwy”. Po czym powtarza tę samą aluzję:
Niektóre osoby, które swoje indywidualne zapatrywania w sprawach litewskich regulują zazwyczaj w miarę od nich wymaganej z Góry, uznały wówczas za moment stosowny na nagłe demonstracje odwagi cywilnej i załamywanie rąk w imię słuszności i sprawiedliwości ludzkiej.
Cóż to za ludzie? Co to za Góra? Instytut Badania Europy Wschodniej? Kurier Wileński i związana z nim Erwuza? Czy jeszcze ktoś inny?
Instytut ma w polskim piśmiennictwie niezasłużenie wysoką opinię, jako pramatka obiektywnych badań nad sowietami, z której początek biorą wszystkie nurty dziwnej gałęzi nauki zwanej sowietologią. Wiktor Sukiennicki, jedna z gwiazd Instytutu, wspominał wszakże, jak w 1934 roku opisywał w wykładzie „ewolucję zachodzącą w sowietach”, aż „siedzący w pierwszym rzędzie Marian Zdziechowski salę opuścił, demonstracyjnie trzaskając drzwiami”. Studnicki nazywał Instytut rozsadnikiem komunizmu. Instytut Naukowo-Badawczy Europy Wschodniej odrzucał antykomunizm ludzi pokroju Zdziechowskiego. Sukiennicki, Swianiewicz, Łuksza i podobni im akademicy, pragnęli badać sowiety beznamiętnie i obiektywnie, a że przy okazji sami byli na lewicy – co Swianiewicz uczciwie przyznaje we „Wspomnieniu o Wiktorze Sukiennickim” w Zeszytach Historycznych w roku 1983 – to ich przyjazny obiektywizm nie mógł być poddawany w wątpliwość. Gdy antykomuniści motywują swą postawę postrzeganiem immanentnego komunizmowi Zła, to sowietolodzy pragną odrzucić sądy o złu i dobru jako subiektywne i emotywne, przez co służą Złu. Ale Instytut był tylko jednym z przejawów tego, co działo się w Polsce przed wojną.
Kurier Wileński był w bezustannym sporze ze Słowem. Publicyści Słowa świetnie bawili się przy wydawaniu swego dziennika. O konkurencyjnym Kurierze pisali zazwyczaj KurWil, a że mieli wyraźnie większe poczucie humoru, nie traktowali siebie samych z śmiertelną powagą, czego niestety nie da się powiedzieć o niektórych publicystach KurWila. Przeciwstawne postawy polityczne i ideowe, zaognione były przez osobiste animozje, które znalazły swój wyraz nawet w kilku krwawych pojedynkach. Z Kurierem związane było środowisko tzw. elity wileńskiej (tytuł ten nadali sobie jej członkowie samozwańczo), która prowadziła ze Słowem regularną wojnę. Jej główną organizacją była Rada Wileńskich Zrzeszeń Artystycznych, w skrócie „Erwuza”, a ulubioną formą działania składanie oświadczeń, protestów, wyrażanie oburzenia i zbieranie podpisów. Głównymi osobistościami Erwuzy byli Hulewicz, Morelowski i Lorentz – Stanisław Lorentz, później niesławnej pamięci budowniczy Polski ludowej.
W kwietniu 1929 roku ukazał się w Słowie felieton podpisany Klemens Nemezjusz Ogórkiewicz, ostro krytykujący korespondencje paryskie KurWila. Zaledwie kilka dni później na łamach Kuriera pojawił się list Hulewicza: „wybryk osobnika ukrywającego się pod pseudonimem ‘Ogórkiewicz’”, to „coś więcej niż obraza jednego człowieka”. Powinien się tym zająć syndykat dziennikarzy, „przeprowadzić energiczne śledztwo i winnego postawić pod pręgierzem.”
W odpowiedzi Cat pisał: „nie widzę powodu ujawniania ‘Ogórkiewicza’”, przyznając tym samym, że był to pseudonim, by jednak w dwa dni później zamieścić list od p. Klemensa Nemezjusza, wraz ze zdjęciem i adresem „na dowód mego istnienia”; Ogórkiewicz pisał m.in.: „Bezprzykładne w historii dziennikarstwa wileńskiego żądanie poznaniaka p. Hulewicza, aby redakcja Słowa ‘wyparła się odpowiedzialności za poziom manjer Ogórkiewicza’ (nawet bez ‘pana’, co za bezczelność) wprawiło mnie w zdumienie bezgraniczne.” Tak to się bawili redaktorzy Słowa, nie przypuszczając zapewne, że ktoś może brać ich żarty poważnie.
Nowym wcieleniem Ogórkiewicza, a zarazem ważnym epizodem w sporze, było wykreowanie młodej literatki Felicji Romanowskiej. Była ona fikcyjną autorką Wileńskiej powieści kryminalnej napisanej przez przez obu Mackiewiczów, Wyszomirskiego i Charkiewicza, a ukazującej się w odcinkach w Słowie w roku 1933. Zastosowano tu podobną mistyfikację jak w wypadku Ogórkiewicza, publikując wywiad z młodą autorką wraz ze zdjęciem. Powieść m.in. wyśmiewała bezlitośnie Erwuzę i KurWil, ale co więcej wyśmiewała pewną formację. Z przeciwnej strony nie doceniono żartu. W lipcu 1934 warszawski tygodnik Pion ogłosił „Oświadczenie elity wileńskiej”, w którym samozwańcza „elita” bierze w obronę Erwuzę wraz z wymienionymi z nazwiska Hulewiczem, Lorentzem i Heleną Romer-Ochenkowską, przed „regularną kampanią Słowa”.
Spór między Słowem i Erwuzą przybrał jeszcze ostrzejszy ton, gdy Hulewicz obił publicznie karykaturzystę Słowa, Feliksa Dangla, za obraźliwe karykatury i odmówił mu satysfakcji, co było w Wilnie lat 30. powodem do najgłębszej obrazy, zwłaszcza, że pojedynków między przedstawicielami obu grup odbyło się bez liku. Sprawa Dangla mogłaby się wydawać błahą, gdyby nie odwołanie się Hulewicza do tzw. „sądu obywatelskiego”. Czytelnik zaznajomiony z tzw. „sprawą Mackiewicza” dostrzeże łatwo składniki taktyki przyszłych „oskarżycieli” pisarza: użycie kapturowego sądu dla zdyskwalifikowania przeciwnika ideowego; obrzucanie bezpodstawnymi oskarżeniami, wobec których nie sposób się bronić; wyrażanie oburzenia w imieniu społeczeństwa; szukanie winnych, żądanie śledztwa i stawianie „pod pręgierzem”, czyli to, co Mackiewicz z czasem nazwie „szpiegostwem moralnym” – wszystko to wejdzie z czasem do repertuaru oskarżycieli. *
Po latach Mackiewicz określił ideową stronę tej grupy „piłsudczykowsko-peowiacko-legionowo-dwójkarską lewicą nacjonalistyczną”. I tu dopiero widzimy, o jakiej „górze” mówił wcześniej w sprawie Łukszy. Jakich to „speców i pośredników”, którzy uzurpowali sobie prawo do wydawania patriotycznego placet, miał na myśli. Przyjrzyjmy się podpisom pod Oświadczeniem w Pionie: gen. Stanisław Skwarczyński, legionista i peowiak; Sukiennicki, peowiak; Swianiewicz, peowiak; i wreszcie państwo Pełczyńscy: on, wówczas pułkownik Wojska Polskiego, legionista i dwójkarz, i jego żona, Wanda, kurierka I Brygady Legionów, a od 1935 roku posłanka na Sejm RP. Widzimy więc, że byli to ludzie stojący blisko centrów władzy w ówczesnej Polsce.
Oblicze ideowe tej potężnej grupy ujawniło się najlepiej w procesie tzw. „lewicy akademickiej” czyli komunistów z grupy Henryka Dembińskiego (znalazł się wśród nich m.in. późniejszy prlowski kacyk, Stefan Jędrychowski). Najważniejszymi protektorami Dembińskiego byli pułkownik Pełczyński i jego żona, Wanda, posłanka na Sejm, a w roli jednego z obrońców w sądzie występowała Halina Zasztowt-Sukiennicka (nb. także sygnatariuszka „Oświadczenia elity wileńskiej”). Ci sami ludzie, którzy stawiali na komunizujących emigrantów litewskich i mówili o ewolucji sowietów, bronili bolszewickich agentów w polskim sądzie.
Mackiewicz pisał o Pełczyńskiej (nie wymieniając jej z nazwiska) w roku 1970:
…pani ta, wskutek swych powiązań legionowych, cieszyła się wpływami niejako nadetatowymi. Mimo iż podczas procesu „lewicy akademickiej” wyszło na jaw, iż jest to agentura bolszewicka, związana z wywrotową działalnością KPZB (Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi), posłanka sanacyjna upodobała sobie bronić głównego prowodyra tej jaczejki, Henryka Dembińskiego. Tymczasem prokurator oskarżający nie potraktował tego świadka obrony z rewerencją należną wysokim ustosunkowaniom. I oto w kancelarii prokuratora zjawia się trzech panów oficerów, z bronią u pasa, w białych rękawiczkach itd., itd. … Tym razem nie doszło wprawdzie do pobicia. Ale nie oficerowie zostali ukarani za wybryk, lecz – prokurator przeniesiony…
To „itd., itd.” odnosi się do głośnej sprawy pobicia prof. Cywińskiego przez oficerów garnizonu wileńskiego. Wezwana na miejsce napaści policja aresztowała pobitego Cywińskiego, który został następnie postawiony w stan oskarżenia i skazany. Tak to bywało w Wolnej Polsce…
Pani Pełczyńska pracowała następnie w BIPie AK podczas wojny, gdy jej mąż był Szefem Sztabu KG AK. Oboje znaleźli się na emigracji w Londynie i nie szczędzili wysiłków, by zamknąć usta Józefowi Mackiewiczowi.
Sprawa Łukszy jest nieskończenie błaha wobec ogromu cierpień, jakie przeszli inni bohaterowie powyższej opowieści. Dembiński i Hulewicz zostali zamordowani przez Niemców, Swianiewicz i Sukiennicki aresztowani przez nkwd, cudem przeżyli wojnę, Cywiński zginął w łagrze, a cały świat wileńskich sporów został stratowany przez buciory okupantów i utopiony w morzu krwi. Spory jednak pozostały, tylko przeniosły się emigrację. Jakkolwiek element osobistych animozji odgrywał na pewno rolę w tzw. sprawie Mackiewicza, to trzeba podkreślić, że konflikt był natury ideowej, a nie personalnej. Słowo – a następnie na emigracji już tylko sam Józef Mackiewicz – występowało przeciw narzucaniu społeczeństwu fałszywej jednomyślności, przeciw uzurpowaniu prawa do wypowiadania się w imieniu społeczności, przeciw kolektywistycznym pseudo-racjom i przeciw deptaniu jednostek „dla dobra narodu”. Mackiewicz pisał po wojnie o nastrojach społecznych, gdy „wszyscy są nastroszeni, wszyscy pilnują jednego, i wiecznie gotowi do potępień i protestów, uznając je za czyn obywatelski”.
Odnoszę wrażenie, choć trudno tu czegokolwiek dowieść czarno na białym, że Mackiewicz miał rację, kiedy omawiał sprawę Łukszy na żywo w latach 35-36. Łuksza był socjalistycznym ekonomistą-akademikiem, jakich tysiące hasają po łące współczesnych nam uniwersytetów. Czy był szpiegiem bądź prowokatorem, czy tylko pożytecznym idiotą? Któż to może wiedzieć bez dostępu do odpowiednich akt (a przecież na zawartości akt polegać także nie można).
Kiedy jednak w roku 1940, Józef Mackiewicz w przeczuciu, że jest to być może ostatni jego gest jako wolnego dziennikarza polskiego na Litwie, opublikował cytowane powyżej Oświadczenie, to stawał chyba po prostu w obronie człowieka, kimkolwiek by on nie był. Być może spotkał Kazimierza Łukszę w maleńkim przecież Wilnie i było mu najzwyczajniej przykro, że jego artykuły sprzed kilku lat mogły mu teraz zaszkodzić. Zamiast go osądzać, próbował pomóc. Tak samo postąpił później, gdy opiekował się „towarzyszką Sokołowską”, żoną sowieckiego oficera pozostawioną w Wilnie w 1941 roku podczas panicznej ucieczki krasnej armii przed ofensywą Hitlera. Podobnie postąpił, gdy pogodził się z Leonem Bortkiewiczem, pierwowzorem Karola z Drogi donikąd, pomimo jego postawy podczas okupacji sowieckiej.
Józef Mackiewicz gotów był „przyznać się do błędu”, nawet jeżeli w rzeczywistości żadnego błędu nie był popełnił, po to tylko, żeby nie zaszkodzić Kazimierzowi Łukszy – i chwała mu za to.
A czy należało umieszczać Oświadczenie w wyborze jego pism?
W roku 1983 Zeszyty Historyczne opublikowały „Wspomnienie o Wiktorze Sukiennickim”, pióra Stanisława Swianiewicza. Swianiewicz pozytywnie wspominał swego asystenta z Instytutu i bardzo krytycznie oceniał jego wydalenie z granic Polski. Nie wspomniał wprawdzie nigdzie artykułów w Słowie, ale protagoniści „sprawy Łukszy” nadal żyli. Oświadczenie Józefa Mackiewicza z roku 1940 nie wdaje się w szczegóły sprawy, odnosi się wyłącznie do człowieka, do Kazimierza Łukszy. Wobec nadrzędnego zagrożenia – a za takie uważał Mackiewicz bolszewizm – gotów był odsunąć na bok ideowe różnice i wątpliwości co do bona fide samego Łukszy. Oświadczenie jest przez to znamienne dla jego postawy – postawy jako pisarza, i jako człowieka. Oświadczenie jest świadectwem „antykomunizmu jako praktyki proludzkiej”.
Pisząc o zmarłym przyjacielu, Włodzimierzu Popławskim, skreślił Mackiewicz słowa, które być może najlepiej opisują jego samego:
Nie należał nigdy do wyjącego tłumu. Skądkolwiek by ów maszerował, i niezależnie w jakim kierunku wymachiwał pięściami. Stąd może jego antykomunizm z przekonania, ale niejako i z nerwu, z poczucia dobrego smaku, ze sceptycyzmu wrodzonego, z wyobraźni nie wyobrażającej sobie życia bez autentycznej wolności myśli. Z głębokiej wiedzy.
____
* Zainteresowanych wileńskimi początkami tzw. „sprawy Mackiewicza” odsyłam do: Felicja Romanowska, Wileńska powieść kryminalna, Londyn 1995, a zwłaszcza do znakomitego Wstępu Wacława Lewandowskiego.
Prześlij znajomemu
Jak widać towarzyszowi Łukszy po owej deportacji krzywda się wielka jednak nie stała, nawet ze strony „siepaczy kownieńskich” bo od przybycia bolszewików to już można mówić o karierze: dziekan a i zapewne profesor (o legitymacji wkpb nic tam nie wiadomo?).- Wydaje się że intuicja Mackiewicza jednak nie zawiodła…
A co do protagonistów Łukszy, z ciekawości pogmerałem w sieci zaintrygowany tym iż: ” …Swianiewicz i Sukiennicki aresztowani przez nkwd, cudem przeżyli wojnę…” – Rzecz w tym, iż ja wyjątkowo nieufnie podchodzę do cudów w obszarze kompetencyjnym nkwd. Wydaje mi się jednak, iż cudowne ocalenie tych panów wiąże się raczej z dalekowzrocznością mocodawców tej szemranej instytucji niż z cudami. A gdy,wiedziony ciekawością, przed chwilą posłuchałem gawędy ś.p. prof.Wiktora Sukiennickiego w RWE z 1980r, to o mało nie spadłem ze stołka! Kto chce może posłuchać;
http://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/819899,Wiktor-Sukiennicki-%E2%80%93-specjalista-od-Sowietow
Słowa Mackiewicza o Popławskim można, jak sądzę, rozszerzyć na większość antykomunistów – komunizm jest po prostu obrzydliwy, określenie jego w tym kontekście jako „zagrody dla bydła” jest wręcz uwłaczające bydłu.
Zaś co do meritum: oczywiście że nie ma żadnej „sprawy Łukszy”…
(A tak na marginesie Panie Michale, skąd ten skowyt i klangor na tzw polskiej prawicy, pomijając już ś.p. wiekopomnego „pisarza dla dorosłych”, gdy tylko pojawia się nazwisko Niny Karsov? Bo te zarzuty o jakimś, rzekomym blokowaniu dostępu do dzieł mistrza z Petersburga, pomijając ich kłamliwość, w kraju w którym już mało kto czyta coś poza bilbordami, toż to zwykły bełkot.)
Bo komunizm Panie Amalryku to zagroda dla ludzi. Ni mniej ni więcej.
Ale „pyszna” ta linka. Aż posłucham następnych.
Ach ten potwór Stalin! On wszystko popsuł. Teorie Lenina zostały zaprzepaszczone i całkowicie zniekształcone. To bardzo dobre. Mało brakowało a Stalin by go rozstrzelał. Uff! Lenin – Kolumb wspólna sprawa! Nowy świat nie tyle na horyzoncie co już „hic et nunc”. Wsiegda.
Szanowni Panowie!
Zgadzam się z każdym słowem i bardzo jestem wdzięczny za Panów komentarze.
Sukiennicki, Swianiewicz i cały ten Instytut, owiani są nimbem zupełnie niezasłużonej chwały. Trudno się dziwić Zdziechowskiemu, że wyszedł z wykładu i trzasnął drzwiami, ale dla ludzi, pokroju Sukiennickiego, to był tylko dowód, że są na dobrym tropie, skoro taki zacofany Zdziechowski się irytuje. To samo „obiektywne i naukowe” poputniczestwo sprzedawali następnie na amerykańskich uniwersytetach, gdzie na pewno bardziej się przydali niż w katyńskich grobach, wiec tak, Panie Amalryku, wycofuję moje słowa o „cudownym ratunku”.
Dziękuję także za linkę. Znają Panowie na pewno tezy Mackiewicza na temat Wolnej Europy, której zresztą nigdy nie nazywał inaczej jak Free Europe, podkreślając tym samym jej obcy charakter.
Ludzie tej formacji, o której pisał Mackiewicz w związku ze sprawą Łukszy, a którą tak pięknie ilustruje linka, nadali nastąpnie ton akowskiemu podziemiu, emigracji, i wreszcie dzisiejszej odmianie prlu.
A skąd ten skowyt? Mój Boże! Żebym ja to wiedział. Przeczytałem z trudem wiekopomny tom ś.p. Eberhardta i nie jestem w niczym mądrzejszy. Jak polemizować z kimś, kto nie odróżnia zadka od twarzy? Ja nie potrafię.
No! Przyjmijmy, że dla zbydlęconych ludzi. Przez innych bydlaków z resztą.
Co nie ? Istny creme de la creme! I Pan, proszę mi wybaczyć tę metaforę, będąc bolszewikiem rozstrzelałby lekkomyślnie taką „studnię mądrości” – toż to by było karalne marnotrawstwo! Ileż pożytku na gnijącym Zachodzie może przynieść „sprawie” taki profesór!
Instytut sowietologiczny – dobre sobie! Czy ci wszyscy sowietolodzy muszą być kryptosowietikusami? Zaraza jakaś czy co? Ślęczą nad bolszewickimi wypocinami jak by to były święte księgi, a potem roznoszą te gówna jak komary zarazki malarii!
Tak! Ci ciągle „walczą” o ten nowy ulepszony peerel! Teraz znów z przerażeniem odkryli, po raz kolejny, starą stalinowską prawdę, że ważne jest nie to jak kto głosuje, ale kto i jak liczy głosy! I zanoszą pod niebiosa te swoje jeremiady…
Ś.p. Eberhardt popełnił był kolejne dzieło, otóż odkrył iż „Świat jednak jest normalny” – no, no!
W moim przekonaniu sowietologia musi być – z definicji – kryptosowiecka, z powodów, które wyłożyłem powyżej, ale powtórzę. Dla tzw. obiektywnych badań niedostepne jest immanentne Zło bolszewii, toteż kiedy badacz bierze je pod uwagę, to staje się natychmiast antykomunistą i jest stracony dla tzw. obiektywncyh badań. Sowietologia jest zatem z natury rozsadnikiem komunizmu.
Nie wiem, czy Pan zna trzecie (sic!!!) wydanie wiekopomnego dzieła ś.p. autora. Otóż ogłosił w nim, kto miał być bohaterem następnego tomiszcza: niejaki Stefan Korboński….
Czyli „sprawa Mackiewicza” – sprawa? Tylko patrzeć jak ktoś podejmie
Czy nie ma jednak nutki optymizmu w tym, że na zakończenie swojego duetu na ten temat (sprzed kilku lat: https://www.youtube.com/watch?v=MIzNx8dzgOA) obaj znakomicie uzupełniający się panowie publicyści nowego realnego peerelu, zgodnie konstatują że należy sięgnąć po książki Józefa Mackiewicza wydane przez Kontrę (bo ileż mogło przetrwać to tylu latach z tych kilku tysięcy podziemnych)? Tzn. one muszą być dostępne (cały kanon!) skoro pomimo zgodnego plucia na Ninę Karsov zalecają: „To jest bardzo niełatwe ale można…”
Wstyd się przyznać Panowie ale był czas kiedy wsłuchiwałem się w pogadanki RFE jak w muzykę anielską. Na szczęście trwało to tylko kilka lat. Ale co tu dużo gadać, dzięki komunistom zyskali niemały „rząd dusz”. I tak to się nakręciło, że dziś ci nieliczni którzy głoszą że jest to kontynuacja peerelu ale nie są w stanie wyciągnąć z tego jakiegokolwiek innego wniosku niż ten że „trzeba chodzić na wybory”. Trzeba! Zainteresowanych tą „strategią” ludzi o silnych nerwach odsyłam do blogu A. Ściosa.
ps. na początku miało być „sprawa Mackiewicza – wieczna sprawa? Tylko patrzeć jak ktoś podejmie „pałeczkę”
Panie Andrzeju,
W moim przekonaniu, tzw. „sprawa Mackiewicza” w ogóle nie istnieje. Nie było żadnej sprawy, ani żadnego wyroku, były tylko bezpodstawne oskarżenia i nagonka ze strony ludzi, o których mowa powyżej. Sprawa Łukszy byłaby tylko maleńkim przypisem, przyczynkiem do stosunków w polskim Wilnie w latach 30., natomiast wobec kontekstu wydała mi się czymś więcej, czymś znaczącym, bo ukazujacym w jaskrawym świetle cele i metody naganiaczy.
To dla mnie jasne Panie Michale, podobnie jak tak zwana „druga sprawa Mackiewicza”. Obie są „dęte'” ale co szkodzi przeciwnikom Mackiewicza i prawomocnej spadkobierczyni jego praw autorskich, żeby co i rusz do tego wracać. Wie Pan, siedząc tu i oddychając dławiącym w gardle i płucach powietrzo-podobnym gazem peerelu, mam odczucie, że tylko kwestią czasu jest aż pewnego dnia przeczytam w jakimś tutejszym „patriotycznym organie”, że ten Mackiewicz to jednak Polakiem i patriotą nie całkiem był…Jak nie kijem go to pałką! w imię narodu i rzeczypospolitej.
Ach! Ten Stefan Korboński! A potem byłby zapewne Jan Nowak? A może jeszcze by tak w pakiecie dołączył niejakiego Lucjana Krawca i Jerzego Wrońskiego?
Ciągnie się najprawdopodobniej za „sprawą Mackiewicza” złowrogi smród nkwd i sprawa katyńskich grobów…
Szanowni Panowie,
Obrzucono Mackiewicza taką ilościa błota, że zawsze mnie dziwi, dlaczego to ustało, bo od kilku lat ustało. Klasyczną linią akowskiej emigracji było wyzywanie, że „poszedł po linii szkalowania polskiego oporu i polskiej walki o wolność”.
Jedynym wyjaśnieniem wydaje mi się to, co nazywam „drugą sprawą” czyli analogiczna nagonka na wydawcę Mackiewicza, że … nie wydaje. Jest w tym swoją drogą coś diabolicznego: nie napadać na autora, tylko dlatego, że napada się w zamian na wydawcę.
Jeżeli o mnie chodzi, to nie miałbym nic przeciwko dziełom ś.p. Eberhardta o Krawcu (genialna postać!), Wrońskim, Nowaku, Korbońskim, Garlińskim i całej tej hołocie, ale dlaczego musiał pisać akurat o Mackiewiczu? I to w tak haniebny sposób?