Najnowsze komentarze

III Ankieta Wydawnictwa Podziemnego

Dziecko w szkole uczy się fałszowanej historii od Piasta do równie sfałszowanego Września i dowie się, że obrońcą Warszawy był nie jakiś tam Starzyński, ale komunista Buczek, który wyłamał kraty „polskiego faszystowskiego” więzienia, by na czele ludu stolicy stanąć do walki z najeźdźcą. – Tak w roku 1952 Barbara Toporska opisywała ówczesny etap bolszewizacji Polski.

Przyjmijmy, na potrzeby niniejszej ankiety, że był to opis pierwszego etapu bolszewizacji, klasycznego w swoim prostolinijnym zakłamaniu. Kolejny etap nastąpił szybko, zaledwie kilka lat później, gdy – posługując się przykładem przytoczonym przez Barbarę Toporską – w kontekście obrony Warszawy wymieniano już nie tylko komunistę Buczka, ale także prezydenta Starzyńskiego (i to z największymi, bolszewickimi honorami). Przyszedł w końcu także moment, gdy komunista Buczek albo znikł z kart historii, albo też przestał być przedstawiany w najlepszym świetle – jeszcze jeden, mocno odmieniony okres.

Mamy tu zatem dynamiczne zjawisko bolszewizmu i szereg nasuwających się pytań. Ograniczmy się do najistotniejszych, opartych na tezie, że powyższe trzy etapy bolszewizacji rzeczywiście miały i mają miejsce:

1. Wedle „realistycznej” interpretacji historii najnowszej utarło się sądzić, że owe trzy etapy bolszewickiej strategii są w rzeczywistości nacechowane nieustającym oddawaniem politycznego pola przez bolszewików. Zgodnie z taką wykładnią, historię bolszewizmu można podzielić na zasadnicze okresy: klasyczny, ewoluujący, upadły. Na czym polega błąd takiego rozumowania?

2. Jak rozumieć kolejno następujące po sobie okresy? Jako etapy bolszewizacji? Jako zmiany wynikające z przyjętej strategii, czy ze zmiennej sytuacji ideowej i politycznej, czy może trzeba wziąć pod uwagę inne jeszcze, niewymienione tu czynniki?

3. Trzy etapy i co dalej? Czy trzecia faza spełnia wszystkie ideowe cele bolszewizmu, czy wręcz przeciwnie – jest od realizacji tych celów odległa? Czy należy spodziewać się powrotu do któregoś z wcześniejszych etapów, a może spektakularnego etapu czwartego lub kolejnych?

Zapraszamy do udziału w naszej Ankiecie.

II Ankieta Wydawnictwa Podziemnego

Dorobek pisarzy i publicystów mierzy się nie tyle ilością zapisanych arkuszy papieru, wielkością osiąganych nakładów, popularnością wśród współczesnych czy potomnych, poklaskiem i zaszczytami, doznawanymi za życia, ale wpływem jaki wywierali lub wywierają na życie i myślenie swoich czytelników. Wydaje się, że twórczość Józefa Mackiewicza, jak żadna inna, nadaje się do uzasadnienia powyższego stwierdzenia. Stąd pomysł, aby kolejną ankietę Wydawnictwa poświęcić zagadnieniu wpływu i znaczenia twórczości tego pisarza.

Chcielibyśmy zadać Państwu następujące pytania:

1. W jakich okolicznościach zetknął się Pan/Pani po raz pierwszy z Józefem Mackiewiczem?
Jakie były Pana/Pani refleksje związane z lekturą książek Mackiewicza?

2. Czy w ocenie Pana/Pani twórczość publicystyczna i literacka Józefa Mackiewicza miały realny wpływ na myślenie i poczynania jemu współczesnych? Jeśli tak, w jakim kontekście, w jakim okresie?

3. Czy formułowane przez Mackiewicza poglądy okazują się przydatne w zestawieniu z rzeczywistością polityczną nam współczesną, czy też wypada uznać go za pisarza historycznego, w którego przesłaniu trudno doszukać się aktualnego wydźwięku?

Serdecznie zapraszamy Państwa do udziału.

Ankieta Wydawnictwa Podziemnego

1. W tak zwanej obiegowej opinii egzystuje pogląd, że w 1989 roku w Polsce zainicjowany został historyczny przewrót polityczny, którego skutki miały zadecydować o nowym kształcie sytuacji globalnej. Jest wiele dowodów na to, że nie tylko w prlu, ale także innych krajach bloku komunistycznego, ta rzekomo antykomunistyczna rewolta była dziełem sowieckich służb specjalnych i służyła długofalowym celom pierestrojki. W przypadku prlu następstwa tajnego porozumienia zawartego pomiędzy komunistyczną władzą, koncesjonowaną opozycją oraz hierarchią kościelną, trwają nieprzerwanie do dziś. Jaka jest Pana ocena skutków rewolucji w Europie Wschodniej? Czy uprawniony jest pogląd, że w wyniku ówczesnych wydarzeń oraz ich następstw, wschodnia część Europy wywalczyła wolność?

2. Nie sposób w tym kontekście pominąć incydentu, który miał miejsce w sierpniu 1991 roku w Moskwie. Czy, biorąc pod uwagę ówczesne wydarzenia, kolejne rządy Jelcyna i Putina można nazwać polityczną kontynuacją sowieckiego bolszewizmu, czy należy raczej mówić o procesie demokratyzacji? W jaki sposób zmiany w Sowietach wpływają na ocenę współczesnej polityki międzynarodowej?

3. Czy wobec rewolucyjnych nastrojów panujących obecnie na kontynencie południowoamerykańskim należy mówić o zjawisku odradzania się ideologii marksistowskiej, czy jest to raczej rozwój i kontynuacja starych trendów, od dziesięcioleci obecnych na tym kontynencie? Czy mamy do czynienia z realizacją starej idei konwergencji, łączenia dwóch zantagonizowanych systemów, kapitalizmu i socjalizmu, w jeden nowy model funkcjonowania państwa i społeczeństwa, czy może ze zjawiskiem o zupełnie odmiennym charakterze?

4. Jakie będą konsekwencje rozwoju gospodarczego i wojskowego komunistycznych Chin?

5. Już wkrótce będzie miała miejsce 90 rocznica rewolucji bolszewickiej w Rosji. Niezależnie od oceny wpływu tamtych wydarzeń na losy świata w XX wieku, funkcjonują przynajmniej dwa przeciwstawne poglądy na temat idei bolszewickiej, jej teraźniejszości i przyszłości. Pierwszy z nich, zdecydowanie bardziej rozpowszechniony, stwierdza, że komunizm to przeżytek, zepchnięty do lamusa historii. Drugi stara się udowodnić, że rola komunizmu jako ideologii i jako praktyki politycznej jeszcze się nie zakończyła. Który z tych poglądów jest bardziej uprawniony?

6. Najwybitniejszy polski antykomunista, Józef Mackiewicz, pisał w 1962 roku:

Wielka jest zdolność rezygnacji i przystosowania do warunków, właściwa naturze ludzkiej. Ale żaden realizm nie powinien pozbawiać ludzi poczucia wyobraźni, gdyż przestanie być realizmem. Porównanie zaś obyczajów świata z roku 1912 z obyczajami dziś, daje nam dopiero niejaką możność, choć oczywiście nie w zarysach konkretnych, wyobrazić sobie do jakiego układu rzeczy ludzie będą mogli być jeszcze zmuszeni 'rozsądnie' się przystosować, w roku 2012!

Jaki jest Pana punkt widzenia na tak postawioną kwestię? Jaki kształt przybierze świat w roku 2012?




Historia nie jest matką wszelkiej mądrości (niech mi to wybaczy mój towarzysz podziemnej niedoli).  Historycy siedzą sobie w wygodnych fotelach i próbują wyrażać sądy na temat wydarzeń, w których nie mogli uczestniczyć.  Jako uczestnicy dyskusji historycznych na niniejszej witrynie, otoczeni jesteśmy wszyscy pomrukiem rozmaitych maszyn do liczenia, powszechnie zwanych komputerami, i w mdłej poświacie ich ekranów próbujemy bez powodzenia rzucić snop ostrzejszego światła na wydarzenia z przeszłości.  Każdy głupek potrafi określić poniewczasie –jakże zachwyca mnie głębia tego słowa: po-nie-w-czasie! – że to oto był właśnie moment zwrotny, że w tamtej chwili należało działać, a w innej powstrzymać się od działania, trochę trudniej podejmować decyzje, gdy strop się wali na głowę.  Czy jesteśmy w stanie zrozumieć skomplikowane, indywidualne motywacje, rozbieżne wektory sił, które oddziaływały na uczestników historycznych wydarzeń?  Wolne wybory, które okazały się przewidywalne?  Wiernie wykonane rozkazy o niespodziewanych skutkach?  Historia jest nauką o źródłach, mówił Józef Mackiewicz, niewątpliwie słusznie.  Kiedy się pisze o Hołodomorze, używając niemal wyłącznie ukraińskich źródeł, to można dojść do wniosku, że stalinowski głód był aktem skierowanym przeciw nacjonalizmowi.  Kiedy się myśli o historii XX wieku na podstawie polskich źródeł, to można sensownie przypuścić, że Polska jest pępkiem świata.  Co się naprawdę działo na skrwawionych ziemiach między Berlinem i Moskwą w czerwcu 1941 roku?  Co się działo w głowach dwóch wąsatych rzezimieszków, którzy do spółki te ziemie skrwawili?  Kto stał w gotowości, a kto na skraju przepaści?  Czy potrafimy do tego jakoś dobrnąć?  Wiktor Suworow i Józef Mackiewicz mogą tu być lepszymi przewodnikami niż wielu innych historyków, bo nie poddają się przemożnemu ciśnieniu poglądów powszechnie uznanych za niewątpliwe.  Ani jeden, ani drugi nie są zawodowymi historykami, i ja także nie jestem, spróbuję więc z uwagą i bez gniewu rozważyć ich przeciwne stanowiska.

Historyczna koncepcja Suworowa, jakoby Hitler uprzedził przygotowania wojenne Stalina w czerwcu 1941 roku, otwiera przed nami trzy zasadnicze – odrębne, choć ściśle ze sobą powiązane – pytania.  Po pierwsze, czy Stalin rzeczywiście planował atak na Hitlera?  Po drugie, jeżeli tak, to kiedy zamierzał zaatakować?  I po trzecie, czy w maju-czerwcu 1941 Stalin wiedział (wierzył?), że Hitler przygotowuje ofensywę na niego samego?  Suworow odpowiada na te pytania kolejno: tak; prawie natychmiast, bo 6 lipca (czyli dokładnie dwa tygodnie po niemieckim ataku); oraz wiedział, ale zdecydowanie nie wierzył.

Ofensywne plany Stalina

Jeżeli przyjąć, że mowa Stalina z 19 sierpnia 1939 (przytoczona w skrócie w części 3) jest autentyczna, to musi być oczywiste, że Stalin miał ofensywne plany.  Józef Mackiewicz chyba nie znał treści owego przemówienia, a pomimo to uważał, że Stalin szykował się do ataku.  Pisał już w sierpniu 1941, w artykule pt. „To dopiero byłaby klęska…”, (por. Nudis verbis, tom 16 Dzieł):

Sowiety u szczytu potęgi

W takim stanie doczekujemy się okresu pomiędzy rokiem 1939 i 1941.  Okres ten wytworzył sytuację wyjątkowo dla Sowietów pomyślną, koniunkturę, której z dawna już oczekiwały.  Narody Europy pochłonięte, według mniemania bolszewików, wojną i wzajemnym osłabianiem militarnym, podczas gdy „neutralne” Sowiety gromadzą i uzupełniają własną siłę militarną. Wyzyskując sytuację europejską, przystosowują się jednocześnie do roli przysłowiowego języczka u wagi, jaki w krytycznej chwili ma przechylić szalę zwycięstwa.  Sowiety spodziewają się, iż one, a nie kto inny, będą decydować o przyszłej konstelacji Europy, po to, by ją następnie opanować bez reszty.  Że tak się rzecz miała, że to leżało właśnie w zamiarach sowieckich, nie może ulegać najmniejszej wątpliwości dla nikogo i wypływało z samej natury politycznego założenia SSSR.

– W ten sposób dla Europy, ba, może dla całego świata kulturalnego, wytworzyła się maksymalnie niebezpieczna sytuacja, najgroźniejsza z możliwie groźnych.

Któż miał ratować Europę?!

Jakiż ratunek?  Jakież wyjście z tej sytuacji?  Jedno tylko: Sowiety należy rozbić, zanim zakończy się wojna.  Zanim z tą wojną nie ruszą same na Europę.  Już gromadzą siły, już jest za minutę dwunasta!

Mackiewicz pisał te słowa, radując się z wyzwolenia spod sowieckiego jarzma, na krótko po tym, jak uciekł do puszczy przed deportacją, a następnie miał szczęście z bliska obserwować destrukcję krasnej armii na Litwie.

Jest dość dowodów na to, że Stalin planował atak na Europę, choć być może najważniejszym jest nigdy nie porzucony, ideologiczny cel rewolucji światowej.  Planował napaść na wyniszczoną wojną Europę, na Europę pragnącą wybawienia jak, nie przymierzając, Polska pragnęła „wyzwolenia” choćby z rąk czerwonej armii w roku 1944.  Przypomnę jeszcze raz słowa z rzekomej mowy Stalina: „Należy zrobić wszystko, żeby ta wojna ciągnęła się jak najdłużej, żeby obie strony nawzajem się wyniszczyły”.  Czy można powiedzieć, że w lecie 1941 roku, pojawiły się takie warunki?

Kiedy?

Obaj autorzy (i wielu innych historyków) zgadzają się, że Stalin planował atak, ale „hipoteza 6 lipca” jest trudnym do utrzymania punktem koncepcji Suworowa.  Powiedzmy wprost: dowodów na tę datę nie ma właściwie żadnych.  Atak na Hitlera dnia 6 lipca 1941 roku byłby wręcz sprzeczny z założeniami i planami Stalina, jak je przedstawia sam Suworow.

Najważniejszy kontekst rzekomej daty ofensywy sowieckiej stanowi oczywiście Operacja Barbarossa.  Jak doskonale wiadomo, Wehrmacht planował pierwotnie atak na 15 maja, tym samym dając sobie wystarczająco wiele czasu na rozbicie sowietów przed nadejściem zimy.  Historyczne źródła nie wskazują, żeby niemieccy planiści nie wiedzieli, że zimy bywają srogie w Rosji, że pada śnieg, jest zimno i wcześnie zapada zmrok.  Pozostawmy na uboczu rozważania, czy opóźnienie spowodowane zostało operacjami niemieckimi w Jugosławii i Grecji, czy raczej przyczyną była opóźniona tego roku wiosna, która spowodowała, że niemieckie czołgi utonęłyby w błocie jeszcze w maju 1941 – to do naszego tematu nie należy.  Warto wszakże przypomnieć wielokrotnie powtarzane supozycje, że marcowy pucz w Jugosławii dokonany został przy udziale nkgb w celu opóźnienia inwazji.  Stalin nie mógł się chyba spodziewać, że interwencja w Jugosławii zajmie Niemcom 10 dni i w rzeczywistości próbował zaledwie poprawić swoją pozycję na Bałkanach, a nie opóźnić inwazję, gdyż w pogłoski na jej temat nie wierzył.

Kiedy 20 czerwca Beria przekazał Stalinowi kolejne ostrzeżenie od ambasadora sowieckiego w Berlinie, Dekanozowa, opatrzył je następującą, wiernopoddańczą (choć chyba również ironiczną) notatką:

Moi ludzie i ja, Józefie Wissarionowiczu, pamiętamy waszą mądrą przepowiednię: Hitler nas nie zaatakuje w roku 1941!

Następnego dnia, na kolejnych raportach wywiadowczych o gotowości bojowej Niemców nad granicą, Stalin zanotował na marginesie:

Te informacje są angielską prowokacją.  Znaleźć autora i ukarać.

Tego samego dnia wieczorem, Stalin podzielił się perłami swej mądrości z otaczającymi go kacykami:

Niespodziewany niemiecki atak jest możliwy w dniach 22-23 czerwca.  Jedynym zadaniem naszych sił, jest uniknąć jakichkolwiek działań prowokacyjnych.

Jeden z sowieckich oficerów w Drodze donikąd opisuje powstałą wówczas nad granicą z Niemcami sytuację, w taki sposób:

Stalin ustalił tezę, że wojna Związkowi Sowieckiemu nie grozi, a gromadzenie sił niemieckich na granicy jest bluffem.  Od razu też wszystkie źródła informacji nastawiły się w ten sposób, aby pod każdym względem potwierdzać tezę towarzysza Stalina.

Suworow podaje wszakże jeden ciekawy powód, dla którego Stalin odmawiał wiary wszelkim raportom.  Szef gru, Golikow, miał monitorować ceny skór baranich oraz produkcję smarów i oleju, który nie zamarza w niskich temperaturach.  Wzrost cen i wzmożenie produkcji smarów, byłyby dopiero oznaką przygotowań do ataku na sowiety.  Skoro zatem nie nastąpiły, to Stalin uznał przygotowania Hitlera za bluff.  I taki miał być jedyny powód braku gotowości obronnej sowietów.

Józef Mackiewicz pracował wówczas przy zwożeniu belek na rozbudowę lotniska w Porubanku.

Gdy odjeżdżałem z lotniska, stały tam zupełnie nie zamaskowane samoloty, żadnej absolutnie artylerii przeciwlotniczej; oficerowie pojechali sobie do kasyna miejskiego, a w trawie, wokół koszar, leżały żony i bawiły się dzieci.  O żadnej ewakuacji, chociażby rodzin wojskowych, o jakichkolwiek zarządzeniach profilaktycznych, alarmie… nic a nic, o niczym podobnym nie było mowy.  A nazajutrz o świcie naleciały samoloty niemieckie i rozniosły bombami całe lotnisko w puch!

Czy tak wygląda armia szykująca się do natarcia za dwa tygodnie?  Argumenty przytaczane przez Suworowa za hipotezą 6 lipca, nie tylko nie przekonują, ale zdają się wskazywać coś wręcz przeciwnego.  Np. gry wojenne na Kremlu miały wyglądać tak: 15 lipca 1941 – niemiecki atak na sowiety, wojska niemieckie penetrują terytorium 70-120 km w głąb od granicy, 1 sierpnia – odrzucone zostają na pierwotne pozycje.  Własow miał rzekomo potwierdzić istnienie stalinowskiego planu ofensywy, ale znowu, nigdzie nie ma mowy o 6 lipca.

Suworow zupełnie wprost (w Lodołamaczu) wyśmiewa twierdzenie, że w lecie 1941 Stalin nie był gotów do wojny, a Hitler był.  Jego zdaniem było na odwrót: przygotowany jest nie ten, kto o tym mówi, ale ten, kto wygrał.  Jest to argumentacja równie żałosna, co naiwna.  Musi być oczywiste, zarówno logicznie jak historycznie, że można nie być gotowym do wojny w momencie jej wybuchu, ale wygrać.  I na odwrót.  Wynik konfliktu zbrojnego jest wypadkową strategii i taktyki, tysięcy decyzji politycznych i milionów indywidualnych wyborów w ferworze walki.

Co się działo w sowietach w czerwcu 1941?

Nie sposób zaprzeczyć, że Stalin znał raporty wywiadowcze o gotowości bojowej Wehrmachtu, ale zdaniem Suworowa, nie mógł w nie uwierzyć, gdyż atak na sowiety byłby dla Hitlera samobójstwem.

Stalin nie miał powodu obawiać się Hitlera.  Stalin uważał Hitlera i jego generałów za rozsądnych ludzi, a ludzie rozsądni nie rzuciliby się w taką awanturę, mając Wielką Brytanię za plecami.

Hipoteza Suworowa jest w tym punkcie sprzeczna.  Jeżeli bowiem odpowiedź na trzecie pytanie brzmi: Stalin nie wierzył w plan Barbarossa, to jak można twierdzić, że szykował się do natychmiastowego ataku?  Podstawą każdej ofensywy jest tzw. płytki wywiad, rekonesans, jaki nb. Wehrmacht prowadził każdego dnia w maju i czerwcu 1941.  Zignorowanie koncentracji niemieckiej na granicy byłoby najgorszym możliwym przygotowaniem do ofensywy.  W takiej sytuacji (i tylko w takiej), strona szykująca atak może być zaskoczona atakiem uprzedzającym.  Jeżeli więc rzeczywiście Stalin zdecydował uznać przygotowania Hitlera za bluff, to nie wydaje się możliwe, żeby szykował armię czerwoną w tym samym momencie.

Stalin chciał zaatakować Niemcy osłabione walką na Zachodzie, ale w 1941 roku Hitler był u szczytu potęgi.  Wedle określenia miłego sercu Suworowa, atak miał nastąpić, „kiedy Hitler był odwrócony do Stalina plecami”.  Czy można sensownie twierdzić, że Hitler był odwrócony plecami w czerwcu 41, gdy skoncentrował 3 miliony żołnierzy pod bronią, gotowych runąć na sowiety?  Stalin nie wierzył ostrzeżeniom i nie słuchał ich, bo „wiedział lepiej”, że Hitler nie zaatakuje, że to tylko bluff, ale w takim razie dlaczego sam miał się szykować do ataku w sytuacji, gdy Hitler stał na granicy?  Suworow utrzymuje, że mobilizacja i koncentracja raz rozpoczęta nie może być powstrzymana.  Naprawdę?  Zastanówmy się.  Jeżeli podejmuję ogromne przedsięwzięcie przesunięcia milionów ludzi i ton sprzętu, zapewnienia im wiktu i dachu nad głową, i przewiduję, że operacja zajmie wiele miesięcy (ponad rok wg Suworowa), to czy nie będę miał żadnych planów na wypadek zmiany sytuacji?  Alternatywnych planów obronnych?  Planów zahamowania koncentracji?  Odwołania akcji?  Albo przerzucenia części swych sił na inny front, jak musiał uczynić Hitler w Jugosławii?

Mackiewicz widział na własne oczy klęskę i odwrót rosyjskiej armii imperialnej w 1915.  W 1920 brał udział w odwrocie polskim spod Berezyny do Warszawy, a następnie oglądał paniczną ucieczkę czerwonych.  Widział klęskę wrześniową, obserwował odwrót i klęskę Niemiec w roku 1945 na Wschodzie i we Włoszech.

Ale takiego bezmiaru dezorganizacji, bezhołowia, paniki, głupoty, takiego rozmiaru klęski, jaką była klęska wojsk sowieckich w roku 1941, nie widziałem dotychczas jeszcze nigdy! Wojska i aparat cywilny rzucały się piechotą, na oślep do ucieczki, porzucając sprzęt, broń, porzucając archiwa, nieraz najtajniejsze, partyjne, NKWD; dokumenty wielkiej wagi, dobro materialne, wszystko co się rzucić dało na ziemię, w kompletnym chaosie i beznadziejności.

Jedyne, co wykonywano sprawnie, dodaje Mackiewicz, to masakry jeńców politycznych.  Cytaty na temat czerwca 1941 pochodzą z artykułu „Przepowiadam straszną klęskę Sowietów…” z roku 1952, który znajduje się w tomie Wieszać czy nie wieszać?  Argumentował w nim, że polityczne błędy Hitlera, powinny służyć za negatywny wzór, jak prowadzić wojnę z sowietami.

Analiza Józefa Mackiewicza jest z natury swej polityczna, gdy Suworow koncentruje się na militarnej stronie konfliktu.  Ale Suworow nie poprzestaje na drobiazgowej, choć mało przekonującej, analizie militarnej.  Wyciąga z niej wnioski polityczne, a co gorsza, dodaje bezpodstawne polityczne założenia.  Niech mi za przykład posłuży ponownie hitlerowska wersja Drang nach Osten.  Suworow zupełnie nie rozumie ideologicznej – a może lepiej byłoby powiedzieć mitologicznej – wagi, jaką dla Hitlera miały niezmierzone przestrzenie Rosji i żyzne ziemie Ukrainy.  Dostrzegam w tym paradoksalną analogię między wielkim Soso i jego krytykiem Suworowem.  Wbrew oczywistym faktom, Stalin nie potrafił przyznać, że Hitler nie bluffuje, a Suworow nie widzi, że atak na sowiety zawsze leżał w zamiarach Hitlera, że nie był tylko wynikiem politycznych błędów Stalina.  A zatem fałszywe założenie polityczne karmi błędną analizę militarną, polityczny błąd nagina wojskowy plan.

Podejście Mackiewicza jest w porównaniu krystalicznie klarowne.  Wykładał je np. w artykule „Ostatnia książka generała Andersa” (w tomie Wielkie tabu i drobne fałszerstwa).

W moim przekonaniu Hitler miał już zwycięstwo w kieszeni, zanim przekroczył granice Związku Sowieckiego. Nie będę się tu powoływał na sto razy ustalone fakty. Wprawdzie tysiąc razy zaprzeczone przez komunistów i ich sympatyków, ale to nie zmienia autentyczności tych faktów. Wojska niemieckie witane były w roku 1941 przez ludność tym, co się w przenośni nazywa: „chlebem i solą”.  (Często nie tylko w przenośni, ale dosłownie.)  I długo jeszcze ta ludność nie mogła uwierzyć w możliwość takiego wypadku na świecie, aby wódz zwycięski obracał samobójczo zwycięstwo we własną klęskę, zrzekając się dobrowolnie dwustu milionów sojuszników, bo – zatraciwszy poczucie rzeczywistości – zapragnął mieć dwieście milionów niewolników.  Gdy nastąpiło wielkie rozczarowanie, znalazło swój wyraz w popularnym sformułowaniu że: „Gdyby Stalin na czele Niemiec postawił był swego prowokatora, toby ten nie postępował inaczej, niż właśnie Hitler”.

Ponad 5 i pół miliona sowieckich jeńców wojennych znalazło się po niemieckiej stronie, co było potencjalnie ogromnym kapitałem politycznym.

Ustanowienie jakiegokolwiek rządu rosyjskiego, prowizorycznego, tymczasowego… w tamtych warunkach, powtarzam: jakiegokolwiek narodowego, byle nie bolszewickiego, rządu w zdobytej Moskwie, przesądzałoby à coup sûr bardziej o całej kampanii niż dalsze działania militarne.  Ale właśnie TEGO Hitler nie chciał. I dlatego może: „nie doceniał znaczenia Moskwy”.  Dopasowując swą strategię do urojonych przez siebie planów panowania niemieckiego.

Na domiar złego, Hitler, socjalistą będąc, nie zamierzał odrzucać sowieckiego kolektywizmu, ale wprowadzał w jego miejsce „brunatny bolszewizm”:

Obywatel Związku Sowieckiego, dostrzegając w Niemcach zamiast spodziewanego wybawiciela – okrutnika, ze zdumieniem stwierdził ponadto, że ma być to zarazem znowuż – „socjalizm”… Poczynając od flagi czerwonej, która nie była flagą narodową, lecz znakiem Partii (jak w Sowietach), poprzez dygnitarzy partyjnych ze swastyką na ramieniu, gwardię partyjną SS, podobną do „wojsk NKWD”, święto pierwszomajowe, poprzez absolutną dominację władzy Partii (NSDAP), aż do najdotkliwszego – nierozwiązania kołchozów, wszystko obalało ostatnią nadzieję na: „gorzej nie będzie!…”  Owszem, gorzej, bo w dodatku – panowanie w obcym języku. Tu tkwiło sedno największego z doznanych rozczarowań.

„Hipoteza Lodołamacza” jest całkowicie słuszna, ale nie nowa.  Mackiewicz niejednokrotnie wyrażał myśl, że „Stalin stworzył Hitlera” dla swoich własnych celów, po czym „pchnął go do wojny”.  „Hipoteza 6 lipca” wydaje się nieuzasadniona i wewnętrznie sprzeczna, ani nie poparta dowodami, ani logicznie możliwa.

A jednak w wizji Mackiewicza także dostrzegam zasadnicze pęknięcie.  Myślę, że sprzeczność, której Mackiewicz nigdy nie wyartykułował, jest taka: otóż Niemcy mogły zaatakować sowiety tylko wówczas, gdy Hitler był u steru, ale jednocześnie nie mogły pokonać sowietów z Hitlerem u władzy.  Zwycięstwo na Wschodzie domagało się rozumnej, subtelnej, antykomunistycznej polityki na terenach wyzwolonych.  Wobec takiej polityki wyzwoleńczej, jak Mackiewicz słusznie wskazywał, sowiety zapadłyby się w sobie – nie byłoby dla Stalina „taktyki Kutuzowa”, bo dokąd miałby uciekać przed własnym ludem?  Miliony krasnoarmiejców szły do strasznej hitlerowskiej niewoli, ponieważ wszystko wydawało im się lepsze niż potworności stalinowskiego terroru; toteż gdyby tylko Hitler był zastosował inną politykę, to wszyscy (oprócz garstki ideowych stalinistów) przeszliby na stronę wyzwolicieli.  Dzięki idiotyzmowi niemieckiej polityki, sowiety przetrwały – Hitler był „agitatorem prosowieckim nr 1”.  A jednak, czy można sobie wyobrazić, że subtelny, mądry, antykomunistyczny polityk niemiecki byłby zaatakował sowiety w roku 1941?  Te same cechy, które pchnęły Hitlera do inwazji 22 czerwca, uniemożliwiały prowadzenie innej polityki, niż obłęd antagonizowania setek milionów ludzi.  Nazwijmy to po imieniu, operacja Barbarossa była szalonym przedsięwzięciem, i tylko polityczny awanturnik mógł się na nią zdobyć.  Rozumny wyzwoliciel, natchniony myślą o wojnie sprawiedliwej, prawdopodobnie zawahałby się przed posłaniem milionów niemieckich żołnierzy na śmierć.  Hitler natomiast runął na Stalina, ponieważ pragnął skolonizować europejski Wschód i obrócić miliony w niewolników, a nie uwolnić ludzkość od bolszewickiej zarazy.



Prześlij znajomemu

20 Komentarz(e/y) do “Jak rozpętałem II wojnę czyli Wiktor Suworow i Józef Mackiewicz (4)”

  1. 1 Dariusz Rohnka

    Michał,

    Nie wiem skąd bierze się u Ciebie przekonanie, że historia, przeszłość, niczego nas nie uczy. Mnie się zdaje, że uczy najbardziej, i nie chodzi o osobiste, życiowe doświadczenie, ale także o wpływ historii, historii rozumianej nie tylko jako nauki, ale przede wszystkim w znaczeniu dziejów. Historia nie tylko uczy, ale także kształtuje naszą wyobraźnię, wrażliwość, nasz stosunek do rzeczywistości i zdolność jej pojmowania.

    A przy tym, zgadzam się całkowicie, że dopuszczalny jest pogląd następujący: w żadnym konkretnym historycznym przypadku, historia nie uczy nas w sposób wyczerpujący, bo nie daje nam obiektywnej wiedzy na temat konkretnego wydarzenia. Tak bywa, nawet często, gdy idzie o historyczny detal, szczegół, niekiedy niezmiernie ważny; a jednak, gdy wszystkie te niedoskonałe historyczne opisy, opisy pełne przekłamań, tendencji, niedokładności potraktujemy sumarycznie, pokusimy się o ujęcie naszej wiedzy w formę syntezy, obraz jaki się wyłoni nie będzie pozbawiony wartości. Nie jest to łatwe szczególnie wtedy, gdy źródła do jakiegoś wydarzenia, do czyjejś biografii są szczególnie skąpe, jednostronne, bywa że bardzo podejrzane z punktu widzenia ich wiarygodności.

    Dlatego właśnie tak istotne są wartościowe źródła historyczne oraz źródłoznawstwo, wąska dziedzina wiedzy historycznej, która określa (w miarę możliwości) nie tylko wartość poznawczą źródła, ale także jego autentyczność. Mackiewicz, który – jak piszesz – twierdził, że historia jest nauką o źródłach (z czym ja się całkiem nie zgadzam) uznawał znaczenie źródłoznawstwa jako przedmiotu odpowiedzialnego za ocenę autentyczności źródła. Pamiętasz pewnie sprawę dokumentu katyńskiego, pochodzącego jakoby z mińskiej siedziby nkwd, który został opublikowany w niemieckim tygodniku 7 Tage. Otóż, pierwszą rzeczą po jaką sięgnął JM była właśnie ocena źródłoznawcza tej rewelacji.

    Historia nie jest nauką o źródłach, ale źródło historyczne jest rdzeniem poważnych badań. Gdyby było tak, jak twierdzi JM, wynikiem studiów Konopczyńskiego (który – jak głosi legenda – w stu procentach oparł swoje dzieło o samodzielną pracę źródłową) nie byłaby obszerna synteza dziejów Polski nowożytnej, ale gigantyczny, wielotomowy zbiór źródeł do historii tego okresu. Historia (jako nauka) to nie tylko źródło, także selekcja i interpretacja oraz last but not least historyczna narracja. Czy wyobrażasz sobie dzieło Gibbona bez historycznej narracji?

    Zapewne JM chciał po prostu szczególnie podkreślić obiektywną wagę rzetelnego źródła; nie chciał pomijać ani historycznej interpretacji, ani innych, niezbędnych elementów historii jako nauki.

  2. 2 michał

    Darek,

    Wydaje mi się, że otwierasz niniejszym kilka osobnych wątków.

    Po pierwsze, rola historii jako żródła mądrości. Czy uczymy się z historii i czy uczymy się z przeszłości? Skąd się bierze polskie powiedzenie, żeby się uczyć na błędach? Stąd, że w ludzkiej naturze leży nie uczyć się nawet na własnych błędach, a co dopiero na cudzych. Powtarzamy te same błędy w kółko tak samo w życiu osobistym jak i w politycznych dziejach państw i narodów. Gdyby było inaczej, to ani Mackiewicz, ani Suworow, nie napisaliby swoich książek, bo obaj wznoszą ręce do niebios ze zgrozą, że nikt nigdzie nie wyciągnął wniosków z dziejów komunizmu (a do tego ich wnioski są różne!). A czyż i witryna Wydawnictwa Podziemnego nie zajmuje się głównie wskazywaniem, że „mogło być inaczej”, że nikt nigdy nie wyciąga wniosków z przeszłości? Miliony ludzi żyły pod dawnym komunizmem, tym sprzed rzekomego „upadku”, i nie nauczyli się z tego nic. A my mamy pretensje, że ludzie na Zachodzie nie rozumieją nic. Więc gdzie jest ten wielki wpływ?

    Po drugie, jest oczywiste, że potencjalnie historia mogłaby nas uczyć czegoś, ale aktualizacja tej potencji wydaje mi się praktycznie niemożliwa. A to dlatego, że historia była i jest domeną propagandy. Zapewniam Cię, że nie jeden tylko Żaryn żąda „polityki historycznej”, poddania historycznego przekazu celom politycznym i ideologicznym. Tak jest nie tylko w prlu, tak jest na całym świecie. Jak wiadomo skądinąd, podobnie było za Oktawiana Augusta i cesarza Justyniana, że już nie wspomnę o propagandowej wersji historii Aten, jaka wyłania się spod większości attyckich piór czy raczej rylców.

    Po trzecie, warto pamiętać, że historia to jest cała przeszłość, a zatem WSZYSTKO JEST HISTORIĄ. Twój komentarz powyżej należy już do historii. Niniejsze zdanie staje się przeszłością, kiedy je piszę. Teraźniejszość, to zaledwie błysk między ścianami nieznanej przyszłości i znanej, zapisanej przeszłości, czyli historii. Powinno nas zdumiewać, że nasze mózgi potrafią z tego bezustannego odchodzenia w przeszłość, stworzyć jakąś ciągłość, dzięki darowi tzw. retencji. Ale historia to nie tylko moja przeszłość i Twoja, to przeszłość każdego obdarzonego duszą bytu ludzkiego. Mamy więc całą przeszłość ludzkości i jak niby mamy się z niej uczyć?? Jak mamy wyciągnąć to, co istotne? Czy znasz historię Zimbabwe albo Beninu? Kurdów albo Kolchidy? Malajów albo ludzi z Manczu? Bo ja nie. A skąd możemy wiedzieć, czy tam nie ma właśnie najważniejszej nauki, dzięki której ludzkość zdołałaby uniknąć nieszczęść? Kierujemy się własnymi zainteresowaniami w wyborze z przeszłości, ale w takim razie czym różnimy się od tych propagandystów á la Żaryn? Wybór to już interpretacja, zawężamy naszą wiedzę zazwyczaj do historii własnego kraju i regionu, a potem znowu pretensje, że inni „nie znają historii Polski”. A czy ja znam historię Danii? Węgrzy to ponoć najbliższy nam naród, ale przecież nikt w Polsce nie wie nic o węgierskiej historii.

    Do innych wątków, jeżeli pozwolisz, powrócę osobno, bo teraz muszę się zająć czymś innym.

  3. 3 Dariusz Rohnka

    Michał,
    Zdaje mi się, ze opisujemy problem z perspektywy dwóch przeciwstawnych punktów. Ty stoisz na gruncie przekonania, że praktyczna nauka, potencjalnie wyciągnięta z przeszłości, nie przynosi realnych korzyści w teraźniejszości czy przyszłości. W tym ujęciu Hitler nie wyciągnął praktycznej lekcji z wyprawy Napoleona na Moskwę, nie zaopatrując armii w odpowiednią ilość ciepłej odzieży (kożuchy) oraz w stosowne do klimatu smary, oleje, paliwo. Piszesz jednocześnie, że generałowie wermachtu dysponowali wiedzą na temat śniegów i niskich temperatur panujących jesienią i zimą w tym rejonie świata. To znaczy, że byli przygotowani merytorycznie do pełnionych funkcji, zawiodło wykonanie. A może jedynie nazbyt optymistyczne przekonanie, że dotrą na miejsce wcześniej? – Co, nawiasowo, także ich nie tłumaczy, boć przecie armie Napoleona do Moskwy dotarły, tyle że ich dowódcy nie przewidzieli wszystkich możliwych konsekwencji tego sukcesu.
    Racja pozostaje więc przy Tobie. Tyle że nie do końca, ponieważ w chaotyczny powyższy opis wkrada się niepostrzeżenie element nowości – historia nigdy nie powtarza się w stu procentach, zawsze, nieuchronnie, wkrada się fraktal nieprzewidywalności. Nie było, nie ma i nie będzie dwóch identycznych bitew, dwóch identycznie przygotowanych dowódców. Czyżby to miało oznaczać, że sens studiowania w akademiach wojskowych historii wojen jest żaden, skoro ta nauka nie uwolni przyszłych wodzów od popełniania błędów? Po co w ogóle zajmować się historią, skoro w konsekwencji dostajemy po głowie lawiną z kamieni błędów i najfatalniejszych gaf? Po co Mackiewicz, Rezun, Bąkowski (i wielu innych historyków, publicystów), po co zajmują się oni wszyscy przedmiotem tak wadliwym? Czy nie lepiej smażyć naleśniku na aromatycznej bazie Starego Dziwaka?
    Odpowiedzi jest pewnie wiele, dam jedną: ponieważ to zajmowanie się, te studia pobudzają intelektualnie, otwierają horyzonty, przenikają naszą wrażliwość na sprawy świata.
    A że historia była, jest i staje się narzędziem w rękach ipeenowskich, peerelowskich kretynów, którym marzy się przekształcić tę piękną naukę w ideologię? Poddać kolejnym nakazom, zakazom, zakneblować usta, choćby największym oszołomom, cóż z tego?
    Kim byśmy byli, gdyby nie nasza, naszych ojców i matek, dziadów i babć przeszłość? Jaki sens w bezwzględnym podważaniu dokonań Herodota i następców?
    Czy jesteśmy wobec historii obiektywni? Na pewno nie. Ale czy nie najpiękniejszym w świecie motorem ludzkiego działania jest dążenie?

  4. 4 michał

    Darek, wracam do poruszonych przez Ciebie wątków.

    A zatem po czwarte, czy rzeczywiście „sumarycznie potraktowane niedoskonałe historyczne opisy, opisy pełne przekłamań, tendencji, niedokładności” ujęte w formę syntezy, to jest „wartościowy obraz” historii? Mój problem z taką wizją jest następujący: podałeś tu prawie definicję postmodernistycznej wersji historii. Klasycznym przedstawicielem takiego podejścia w dzisiejszych czasach jest tzw. RT czyli „Russia Today”. Nie poczuj się dotknięty – bardzo proszę – bo nie porównuję Cię wcale do nich. Wręcz przeciwnie, chcę tylko uwypuklić mój problem. Ontologiczną podstawę tego podejścia zarysował sławetnie Bertrand Russell, dowodząc, że nie ma żadnej obiektywnej prawdy, jest tylko synteza niezliczonych punktów widzenia. Dał przykład kolizji aut na skrzyżowaniu dróg, opisanej kolejno przez obu kierowców, pasażerów, kierowców innych aut, przechodniów, obserwujących to samo wydarzenie z czterech różnych rogów ulic. Każdy dał inny opis, każdy zinterpretował to inaczej, i dopiero synteza tych niedoskonałych źródeł może nam dać pełen obraz, ale najpewniej każe nam zawiesić sąd. QED. Nie ma prawdy, nie ma dobra, nie ma piękna. RT (i nie tylko oni) używa tego samego modelu na każdym kroku. Zbiera kilka osób o różnych poglądach, najczęściej drastycznie przeciwstawnych, i każe im dyskutować jakiś przedmiot: niedawne wydarzenie bądź historyczny fakt. Jedyny efekt ich dyskusji jest ten, że zafascynowany słuchacz nie ma już pojęcia, co o tym myśleć, i dochodzi do przekonania, że to wszystko bardziej skomplikowane niż im się wydawało, a prawdy dojść niepodobna, z wódką czy bez wódki.

    Nie porównuję Cię wszakże do nich, bo zdaję sobie sprawę, że przecież „polifonia” narracyjna Fiodora Dostojewskiego jest także takim właśnie syntetycznym ujęciem wielu głosów dla ukazania prawdy, czy ściślej dla zbliżenia się do prawdy życia. Józef Mackiewicz uważał, że poprzez podobną wielogłosowość skonfrontowaną z prawdą historycznego dokumentu, literatura ma szansę ujęcia czegoś z historycznych wydarzeń, co jest nieosiągalne dla historyków: namacalną „prawdę tamtych czasów”. Narrator w obu wypadkach jest jak Pan Bóg. Jest wyniesiony ponad rozmaite partykularne punkty widzenia, bo ten narrator poszukuje prawdy, a może nawet Prawdy. Wierzy w jej istnienie, jest to więc stanowisko przeciwne RT i Russella. Rzecz w tym, że nie można tego osiągnąć, nie wierząc w istnienie obiektywnej, uniwersalnej i absolutnej Prawdy.

    To prowadzi mnie to piątego wątku – do źródeł, tj. czy miał rację Mackiewicz, twierdząc, że historią jest nauką o źródłach. „Źródłoznawstwo” to jest pic na wodę i oczywiście nie o to chodziło Mackiewiczowi. „Źródłoznawstwo” jest dla mnie znakiem tego wszystkiego, co jest złe we współczesnych badaniach historycznych: zajmują się wąskim wycinkiem zamiast sednem sprawy. Henryk Elzenberg powiedział gdzieś o XX-wiecznej filozofii moralnej, że jest tam wysoki poziom analizy, ale ani śladu przeżycia moralnego; coś podobnego nasuwa mi się w wypadku, pożal się Boże, „źródłoznawców”: potrafią zaklasyfikować źródła, ale ani śladu u nich refleksji historycznej. Mackiewiczowska analiza jakichś podróbek jest po prostu normalną, wnikliwą pracą inteligentnego człowieka, a nie żadnym, tfu, źródłoznawstwem. Ale chcesz to tak nazywać? Mnie nic do tego.

    Historia jest nauką o źródłach, ponieważ jest zawsze kwestią wyboru, z czego będziemy korzystać. Nie chodzi tu wcale o ekspertyzę w sprawie podróbek katyńskich, ale o to komu i dlaczego dać wiarę. Żeby to zobrazować odejdę celowo od trudnej historii XX wieku. Nadwornym historykiem cesarza Justyniana był Prokopiusz. W swojej oficjalnej historii opisywał wspaniałość dworu i osiągnięć cesarza, ale do szuflady pisał tzw. „Anekdota”, sekretną historię, w której wieszał psy na cesarzu i jego żonie, Teodorze. Wielu przyjmuje, że Prokopiusz łgał w oficjalnych pismach, a mówił prawdę w tajnej historii. Ale zadaniem historyka jest właśnie rozróżnienie tych źródeł, racjonalna ich ocena, bo być może oba mówią prawdę, albo żadne.

    Mackiewicz nie powiedział „historia (jako nauka) to tylko źródło”, bo to byłoby absurdem. Powiedział, że „historia jest nauką o źródłach” i miał rację. Co oczywiście nie mówi nic na temat narracji, więc nie rozumiem, co chesz w tym wypadku powiedzieć. Mackiewicz był narratorem par excellence.

  5. 5 michał

    Darek,

    Odpowiadam na Twój komentarz z godz. 9:00. Nie, ja niczego takiego nie powiedziałem o Wehrmachcie. To był żart, złośliwość pod adresem Suworowa, który twierdził raczej komicznie, że dowódcy krasnej armii byli zaskoczeni, że w Finlandii w grudniu jest zimno, pada śnieg i robi się wcześnie ciemno, ale pomimo to bohatersko atakowali dalej. Wydawało mi się to oczywistym sarkazmem z mojej strony. Jest niepodważalną oczywistością, że najlepsza armia świata popełniła błąd, ruszając na sowiety bez baranic i smarów.

    Nawiasem mówiąc, narzucające się i często powtarzane porównanie kampanii 1812 i 1941 wydaje mi się całkowicie błędne z powodów politycznych, nie militarnych. Historia nie powtórzyła się tu w ogóle, a nie tylko w jakimś procencie.

    Niestety nie rozumiem chyba, dlaczego nie warto studiować historii wojen. Wydaje mi się, że nieporozumienie jest tu natury semantycznej: z historii WARTO się uczyć, ale nikt tego nie robi. Kiedy więc mówisz, że historia jest nauczycielką, to odpowiadam: nie jest. Nikt jej nie słucha. Jest bezrobotną nauczycielką, która stoi na rogu i próbuje się sprzedać przechodzącym ideologom. Ale masz rację, powinna się lepiej prowadzić, to zgoda.

    Nie sądzę, żebym gdziekolwiek powyżej podważał dokonania Herodota. Nawet gdybym próbował, a nie próbowałem, to równie dobrze mógłbym próbować przekrzyczeć huragan, zatkać palcem wybuch wulkanu, albo podważyć Księżyc bez punktu oparcia.

    A że lepiej smażyć naleśniki, to jest prawda.

  6. 6 Dariusz Rohnka

    Michał,

    Dzięki, doprawdy, że nie przyrównujesz mnie do propagandzistów RT czy Russella z jego sławnym stwierdzeniem. Pisząc o wadach historii ani mi się śniło eliminować obiektywną prawdę, skąd to przypuszczenie? Historyczne wydarzenia, bodaj że wszystkie, są widziane z różnych kątów widzenia (niezależnie od teorii postmodernizmu); czasem rozbieżności wynikają z odmiennego stosunku do prawdy, wyznawanej ideologii, ze zwykłej tylko niewiedzy (może najczęściej). Największą przeszkodą w dochodzeniu do prawdy historycznej jest nacjonalizm, kamuflowany dzisiaj chętnie pod jakoby łatwiejszym do strawienia terminem polityki historycznej.

    Nieważne jak zjawisko nazwiemy, czy to będzie zwykły optymizm, czy pokrzepianie serc, czy w końcu polityka historyczna, w podręcznikach historii roi się od absurdów. Czy sytuacja jest beznadziejna? Czy taka lub siaka ideologiczna naleciałość zawsze będzie przykrywać obiektywną prawdę?

    Czasem wydaje się, że tak; że sam odbiorca wiedzy historycznej, czytelnik lub słuchacz nie życzy sobie zamazywania narodowych mitów, kalania świętości etc. etc. Przykładem mogłyby być dwie przynajmniej książki historyczne Józefa Mackiewicza, które spotkały się z falą protestów, oskarżeń, histerycznych deklaracji. Byłby to jednak przykład najmniej trafiony, ponieważ owa fala oburzenia dochodziło wyłącznie z kół takich czy siakich establishmentów emigracyjnych. Panie i panowie, polityczni aktywiści, generałowe i generałowie, harcmistrzynie i harcmistrze nie życzyli sobie kalania ich własnych życiowych dokonań i postępków. A jednak, poza tym dość wąskim gronem, publiczność, czytelnicy byli zachwyceni sposobem w jaki Józef Mackiewicz starał się dociekać historycznej prawdy. Czy najbardziej podobała się sama prawda w Mackiewiczowskim ujęciu, czy jego nieprosta metoda dochodzenia do niej, trudno dziś rozstrzygnąć. Ważne zdaje się jedno: obie książki okazały się dowodem, że czytelnik, konsument historii, łaknie tej ostatniej w możliwie szerokim, a przy tym nieskażonym ujęciu.

    Traktujesz źródłoznawstwo z charakterystyczną dla się dezynwolturą, a jak mi się zdaje z pominięciem istoty rzeczy. Każda dziedzina wiedzy, nie tylko historia, rozbudowuje swoje techniczne zaplecze. To nie jest ani żaden znak czasu, ani maniera, to zwykła konieczność. Nie można być dzisiaj znawcą od wszystkiego (stąd decyzja Mackiewicza, żeby podejrzane papiery skonsultować z możliwie szerokim gronem fachowców, wyspecjalizowanych w badaniu autentyczności źródeł). Jedynym zadaniem źródłoznawcy powinna być właśnie klasyfikacja źródła, ustalenie czy zgadza się (czy też nie) dziesiąty, setny, enty wychwycony szczegół; gdyby przy tym nie wykazywał symptomów historycznej refleksji, byłoby to niewątpliwie z pożytkiem dla jego pracy. Zdaje się jednak, że taka idealna sytuacja w praktyce nie istnieje.

    Z jakiego przedziwnego powodu „historia miałaby być nauką o źródłach”? Czy możesz podać kontekst tej wypowiedzi Mackiewicza? Historia jako nauka, jest zdobywaniem wiedzy o tym, co było. Dostępne źródła odgrywają tu rolę pierwszorzędną, ale nie jedyną.

  7. 7 michał

    Darek,

    „Tum go czekała spragniona i drżąca”, jako rzecze Wieszcz, bo teraz mi powiesz, że wcale tak nie powiedział Mackiewicz (o historii, a nie o drżącym oczekiwaniu). Cytat, który przytaczałem z pamięci, brzmi w rzeczywistości tak: „Historia nie jest nauką o faktach, a nauką o źródłach. A każdy czerpie z tego, z którego chce.” Słowa te padają w dyskusji w salonie senatorstwa Biktorowych w powieści „Sprawa pułkownika Miasojedowa”. Byłoby zatem uzasadnionym zarzucić mi nadużycie. Przypisuję bowiem powieściopisarzowi pogląd wypowiedziany przez stworzoną przez niego, fikcyjną postać literacką. A jednak upierałbym się, że takie właśnie było zdanie samego Mackiewicza, choć nie potrafiłbym w tej chwili wskazać, gdzie dokładnie w swej publicystyce wypowiada podobną myśl. Mówisz teraz, że „historia jako nauka, jest zdobywaniem wiedzy o tym, co było. Dostępne źródła odgrywają tu rolę pierwszorzędną, ale nie jedyną”. To znaczy właściwie co? Co jest poza źródłami? Jeśli Stefa mi opowie, jak było, to Stefa jest źródłem, czy nie? Źródłoznawcą nie będąc, chętnie się dowiem.

    Jasne, że nie porównuję Cię do nikogo, ale sam widzisz, gdzie jest problem. Prawda nie jest syntezą, ani wypadkową, sumą, różnicą, wspólnym mianownikiem ani pochodną, nie jest budowlą złożoną z misternych cegiełek poszczególnych „niedoskonałych opisów, pełnych przekłamań, tendencji i niedokładności”. Jeżeli masz z jednej strony opis wydarzeń 21 czerwca 1941 roku pod Wilnem pióra Józefa Mackiewicza, a obok niego setki „niedoskonałych opisów, pełnych przekłamań, tendencji i niedokładności”, to nie bierzesz z nich średniej arytmetycznej, choć tak postępuje mniej więcej każdy. Nie bierzesz nawet średniej geometrycznej, tylko odrzucasz cały ten bełkot, a trzymasz się prawdy. I dlatego właśnie historia jest nauką o źródłach.

    Nie będę się wypowiadał na temat rzekomej garstki przeciwników Mackiewicza wobec zdrowych mas czytelników, które poznały się na jego geniuszu. Zmilczę, ponieważ to jest spór, który wiedziemy od lat. Ja w tych „masach” niczego zdrowego nie dostrzegam; ani zresztą to nie były masy, ani garstka z drugiej strony. Jeżeli uważasz za dowiedzione, że „czytelnik, konsument historii, łaknie tej ostatniej w możliwie szerokim, a przy tym nieskażonym ujęciu”, to musisz mieć do czynienia z jakimś lepszym gatunkiem czytelnika-konsumenta.

    Być może masz rację, że moja pogarda do takich wydumanych dziedzin jak źródłoznawstwo, jest nie na miejscu (choć czuję się zaszczycony tą dezynwolturą! Czy to coś w rodzaju woltyżerki?). Zajmijmy się więc tym znawstwem poważniej, zamiast porównywania go do robienia lewatywy. Na zdrowy rozum, taki znawca byłby znawcą od źródeł niezależnie od natury tych źródeł, czy tak? A zatem znałby się na papirusach hieroglifami zapisanych i na metodach zapisu dokumentów ściśle tajnych w gpu w latach 20., w odróżnieniu od odmiennych konwencji używanych przez nkwd w 10 lat później. Znawcą źródeł będąc, przesiałby dla mnie artykuły podpisane J. K. w latach 20. i 30. w wileńskim „Słowie” i powiedziałby mi wreszcie z jakąś dokładnością, kto te artykuły napisał, a dokładniej, kto napisał który z tak podpisanych tekstów. A potem przerzuciłby się do archiwów chińskiej kompartii, by z autorytetem źródłoznawcy odróżnić plewy od dokumentów o specjalnej autentyczności. Coraz bardziej podoba mi się Źródłoznawstwo! Dajcie mi Źródłoznawcę, niech mi powie, które ze znalezionych niedawno fragmentów Kantat, są naprawdę pióra Jana Sebastiana, a które napisał Telemann. Po co było rozważać czy Sidney Reilly stworzył Manuskrypt Wojnicza? Dajcie mi Źródłoznawcę! Niech nad martwym wzlecę światem, gdzie źródła trzeba szacować w pocie czoła, w rajską dziedzinę ułudy, kędy zapał tworzy cudy i każde źródło ma swego znawcę.

  8. 8 Andrzej

    Szanowni Panowie,

    Dziękuję Panom za niezwykle pasjonującą dyskusję na temat historii. Sam mam od dawna dylemat jak interpretować historię z przekazu i interpretacji innych osób. Czy syntetyzować ją, czy też wybrać sobie jakiś przekaz, który wydaje się być wiarygodnym. Postanowiłem zdać się na swoją intuicję. Gdy wyczuwam propagandowy swąd, patriotyczną poprawność (Mackiewiczowski polrealizm), przekaz traktuję jako podejrzany i staram się go skonfrontować z innymi, które budzą większe zaufanie. Kiedyś (nie tak znowu dawno temu: jakieś 10 lat, a więc dużo, dużo lat za późno) doszedłem do wniosku, że cały ten narodowy „kanon” to w przeważającej mierze bzdury, bajki dla dzieci w piaskownicy. Od tego czasu wszystko co czytam wydane tutaj (w „nowym, wspaniałym” peerelu) jest podejrzane. Przedtem skompletowałem z tego kilka półek…Ale wydaje mi się też, że w tym wszystkim nieraz, we fragmentach, też jest zawarty obraz historii jaka była. Trzeba tylko mozolnie składać puzzle. Ale czy to ma sens? Czy nie rzeczywiste jest tylko to co sami widzimy i odczuwamy? Co Panowie o tym sądzicie?

    Darku,

    Czy nie wydaje Ci się, że Mackiewicz opierał się przede wszystkim na własnych obserwacjach i ocenach historii, którą opisywał w swoich książkach? To stanowi ich wielką siłę, siłę prawdy jaka zawierają. Rzecz jasna nie mógł być np. w Dreźnie, nie był nad Drawą w czasie, który opisał w „Kontrze”, ale opis jest tak wiarygodny jakby tam był. Bo przecież nieomal był: w Wiedniu podczas nalotu bombowego aliantów, nad Drawą, wkrótce po wydaniu Kozaków. To, że podał np. dyskusyjną wielkość liczby ofiar nalotu na Drezno w niczym nie zmienia istoty rzeczy, prawdziwości jego opisu.
    Szkoda, że nie napisał już tej książki o Giedyminowiczach. Bo to byłoby bardzo ciekawe, jak opisałby historię której sam nie przeżył.

    Panie Michale,

    Jan Żaryn jako nacjonalista, po prostu uprawia nacjonalizm i nie ma chyba co doszukiwać się u niego śladu obiektywizmu (chociaż to profesor, lecz ilu to przed nim było podobnych mu profesorów…). Szukałbym raczej bardziej niejednoznacznych przykładów. Na przykład takich osób, które pozornie deklarują i prezentują postawę poszukiwania prawdy i nawet nie opowiadają narodowych bajek, ale o pewnych rzeczach nie mówią, nie poruszają niektórych tematów chociaż mają dostateczną wiedzę aby to zrobić. Na przykład wiedzę na temat „upadku komunizmu”. Poznałem kilku takich, co to nawet prywatnie, czy półoficjalnie coś powiedzą ale żeby napisać to już nie ma mowy. Chyba ciepłe peerelowskie posadki rządowe (czy przyrządowe) są dla nich więcej warte niż „jedynie prawda”, którą się wciąż podpierają (mają statuetki na komodach, a jakże!). To nie są propagandyści, ale jak ich nazwać?

  9. 9 michał

    Panie Andrzeju,

    Ma Pan rację, że Żaryn jest bez znaczenia. Jest tylko dobrym przykładem, bo tak skrajnie ilustruje pewien punkt. Przedmiotem historii musi być dociekanie prawdy. Jeżeli cokolwiek innego jej przyświeca, jakiekolwiek „dobro”, historia staje się swą własną karykaturą, a może nawet gorzej – swym własnym przeciwieństwem.

    Kiedy czytam wielkich historyków, to uderza u nich przede wszystkim ciekawość. Zainteresowanie tym, co się wydarzyło: jak było naprawdę? Jak do tego doszło? Jakie były przyczyny? Co się wydarzyło? Żeby móc pojąć, dlaczego Grecy stanęli oko w oko z perską potęgą, Herodot cofa się do Krezusa, Solona i Cyrusa, a nawet jeszcze dalej, tzn. w czasy mityczne nawet dla niego (a Grecy uważali Homera za historyka). W pierwszych słowach swego słynnego dzieła, Herodot pisze, że jego celem było, „by dzieje ludzkie z biegiem czasu nie zatarły się w pamięci, ani nie przebrzmiały wielkie i podziwu godne dzieła Hellenów i barbarzyńców”.

    Takie jest chyba jedyne godne uwagi podejście do historii. Kiedy więc mówi Pan, że zdaje się Pan na własną intucję w wyborze opracowań historycznych, to wydaje mi się to w stu procentach słuszne, ponieważ tylko tak może Pan odkryć, czy to samo dążenie do prawdy, które w pierwszym rzędzie każe Panu szukać, przyświecało także poszukiwaniom autora.

    A poza tym zdać się powinniśmy na Pana Boga, bo jeżeli naprawdę pragniemy oświecenia, to spłynie na nas prawdziwa Iluminacja.

    A jak nazwać tych, co się boją?

    O wy, znikomo małe fakty,
    W nieskończoności czarnych żądz.
    O, jakże marne są wszystkie akty
    Tych, co się puszą, karki swe gnąc.

  10. 10 Dariusz Rohnka

    Michał,

    Myślę, że sam rozstrzygnąłeś zasadniczy problem, problem zawierający się w stwierdzeniu: „Historia nie jest nauką o faktach, a nauką o źródłach. A każdy czerpie z tego, z którego chce.” Zanim jednak wyjaśnię, co mam na myśli, dwie kwestie: ani mi w głowie zarzucać Ci, że przytaczając wypowiedź bohatera Mackiewiczowskiej powieści, niejako dowolnie przypisujesz to samo przekonanie autorowi książki. Sam tak, zdarzało się, robiłem (i przytrafiło się nawet, że jakiś mądrala wytknął mi niekanoniczność takiego postępowania); tymczasem robiłem to dokładnie z tego samego powodu co Ty: w przekonaniu, że ta czy inna wypowiadana kwestia niechybnie wyraża przekonanie samego Mackiewicza.

    I druga sprawa. W pierwotnej wersji napisałeś po prostu: historia jest nauką o źródłach, co ja z kolei potraktowałem jako stricte definicję historii jako nauki, sformułowaną przez JM. Z przytoczonej wyżej pełnej (czy też pełniejszej wypowiedzi) wynika jasno, że to nie tyle definicja, a raczej tylko wypowiedziane przekonanie o tym, jakim, w rzeczywistości, surowcem historia dysponuje, poniekąd także jakim najoględniej mówiąc procederem bywa poddawana. Z tej zasadniczej różnicy wynikło nieporozumienie, w toku którego ja starałem się dowieść, że historia (jako nauka) to nie tylko źródła, ale także: selekcja źródeł, ich interpretacja, historyczna narracja, narracja oparta na indywidualnych predyspozycjach intelektualnych człowieka opisującego dzieje.

    Więc, gdy piszesz: „Kiedy czytam wielkich historyków, to uderza u nich przede wszystkim ciekawość. Zainteresowanie tym, co się wydarzyło: jak było naprawdę? Jak do tego doszło? Jakie były przyczyny? Co się wydarzyło? Żeby móc pojąć, dlaczego Grecy stanęli oko w oko z perską potęgą, Herodot cofa się do Krezusa, Solona i Cyrusa…”.

    To mi się zdaje dobrym dopełnieniem historii (w najlepszym wydaniu).

    Ponieważ z natury jesteś dociekliwy odpowiem jeszcze raz (choć to może już będzie maślane masło) na Twoje pytanie. Przytaczasz moją wypowiedź: „Dostępne źródła odgrywają tu rolę pierwszorzędną, ale nie jedyną”. I dalej pytasz: To znaczy właściwie co? Co jest poza źródłami? Odpowiadam: w pierwszym rzędzie intelekt historyka, czerpiącego często z tych samych dokładnie źródeł, co inni, a osiągający w swojej pracy całkowicie odmienny efekt.

    To intelekt (także charakter) decydują, czy w konsekwencji powstaje dzieło spójne, godne uwagi, refleksji; czy chce nam się je czytać czy raczej porzucić po przewertowaniu kilku stron. Samo źródło nie wystarczy, żeby stworzyć dzieło. Potrzebna jest jeszcze dociekliwość (o której piszesz), konsekwencja w podtrzymywaniu własnych przekonań (o ile, bo i tak bywa, nie wypadnie ich odrzucić jako wadliwych), odwaga, która w przypadku zawodu historyka ma niepoślednie znaczenie.

    Pytasz o źródłoznawców. Czy, mianowicie, są znawcami od źródeł, niezależnie od natury tych źródeł? Czy zna się taki źródłoznawca i na hieroglifach i na tajnych dokumentach gpu z lat 20. ubiegłego wieku? Osobiście o takim nie słyszałem, ale nie mogę jednoznacznie zaprzeczyć czy potwierdzić. Generalnie rzecz ujmując jest akurat odwrotnie, to znaczy, dziedzina, w której pracuje taki specjalista jest stosunkowo wąska, chronologicznie lub tematycznie. Osobiście znam przypadek specjalisty (źródłoznawcy), który wydał na temat swojej wąskiej specjalizacji pięć książek, w każdej z nich opisując z największą starannością kolejne przedmioty poddawane badaniu. O ile mi wiadomo, jest jedynym specjalistą na świecie w swojej dziedzinie (co za tym idzie, ma zamkniętą drogę do kariery naukowej. Nie może np. otworzyć przewodu doktorskiego). Na ile te je badania są w praktyce przydatne, trudno mi powiedzieć, szczególnie, że dotyczą historii wojskowości, o której mam więcej niż blade pojęcie. Zakładam, że zajmując się w swoim zakresie badań przedmiotami z XIX i XX wieku, specjalista ten nie posiadł (ani nie ma tego w planach) umiejętności czytania pisma klinowego czy egipskich hieroglifów.

  11. 11 Dariusz Rohnka

    Andrzeju,

    Ależ oczywiście, że Mackiewicz opierał się na własnych ocenach, także na własnym „wojennym” doświadczeniu, co niewątpliwie ułatwiło mu urealnienie opisów: Drogi, Kontry, Lewej, Nie trzeba… A jednak jednym z jego najciekawszych dzieł historycznych (być może jego najlepszą powieścią), przy pisaniu której jedynie w znikomym stopniu mógł korzystać z własnego doświadczenia pozostaje Miasojedow.

    Dlaczego?

    Bo, przy całym swoim pisarskim geniuszu, umiejętności kreowania fikcyjnych światów (wplecionych w historyczne realia), z wielką pieczołowitością przystępował zawsze do urealnienia swoich postaci, zdarzeń, kolei losów bohaterów. Potrafił zadbać o najdrobniejsze szczegóły i, jak myślę, właśnie dzięki tej dbałości uzyskiwał obraz świata, który nam czytelnikom wydaje się być tak realny, prawdziwy.

    Żal, że nie napisał wielkiej sagi rodu Giedyminowiczów, żal że nie dokończył pisania Kriuczkowa, że nieustannie, niemal przez całe dorosłe życie cierpiał na brak środków, możliwości skupienia uwagi wyłącznie na tym co najważniejsze.

  12. 12 michał

    Darek,

    To nie była seria pytań, domagających się odpowiedzi. To były pytania retoryczno-sarkastyczne i, mówiąc prawdę, potrafię na nie odpowiedzieć raczej zdecydowanie i jednoznacznie. Rozumiem doprawdy, że znasz osobiście takiego, któremu źródłoznawstwo zamknęło drogę do kariery, ale nie sądzę, żeby przyczyny były trudne do pojęcia (bez wnikania w szczegóły sytuacji). Chociaż z drugiej strony, przewód doktorancki został otwarty w prlu w kwesti: „O wyższości pozycji kucznej nad innymi pozycjami w procesie defekacji”, więc właściwie dlaczego zamykać drogę wąskiemu specjaliście? Co rzekłszy, nie wypowiadam się, rzecz jasna, na temat tych szczególnych okoliczności.

    Każdy, kto zajmuje się jakimkolwiek wycinkiem historii, musi wyrobić sobie zdanie na temat źródeł, którymi dysponuje. Musi dobrać źródła, przyjąć jedne i odrzucić inne, i znać powody, dla których tak czyni. To nie robi z niego „źródłoznawcy” – to sprawia, że jest historykiem.

  13. 13 michał

    Darek,

    Przepraszam, nie miałem wcześniej czasu, żeby odpowiedzieć bardziej wyczerpująco, więc zająłem się tylko źródłoznawstwem.

    Wróćmy do początku tej dyskusji. Moje twierdzenie, że historia jest nauką o źródłach (twierdzenie to przypisuję Mackiewiczowi, ale podpisuję się pod nim bez wahania), wzbudziło w Tobie opór. Mówiłeś wcześniej, że „oprócz źródeł jest narracja”, a teraz „w pierwszym rzędzie intelekt historyka, czerpiącego często z tych samych dokładnie źródeł, co inni, a osiągający w swojej pracy całkowicie odmienny efekt”.

    Powtórzę więc raz jeszcze, że nigdzie nie napisałem (ani Mackiewicz nie napisał) „historia (jako nauka) to tylko źródło”, bo to byłoby absurdalne. Powiedział, że „historia jest nauką o źródłach” i miał rację, ponieważ „intelekt historyka”, który stawiasz w pierwszym rzędzie, to znaczy tyle co „nauka”. Greckie słowo „logos” oznaczać może zarówno rozum jak i słowo, mowę, opinię, dyskusję, porządek, zasadę i wiedzę. Stąd „logika” i wszystkie „-logie”, na określenie „nauki o”. A zatem twierdzenie, że historia nie jest nauką o źródłach, bo oprócz tego jest jeszcze intelekt historyka, nie jest już masłem maślanym, ale gonieniem w intelektualną piętkę. Rola intelektu w badaniach historycznych sprowadza się do oceny i selekcji źródeł. Z tego nie wynika, że jakość narracji historycznej jest bez znaczenia, wynika tylko, że jako nauka historia koncentruje się na źródłach. Opisując kolizję na skrzyżowaniu, selekcjonuje źródła czyli łgarstwa naocznych świadków i ślady opon na asfalcie. Pisząc o kolizji Hellady z Persją idzie do źródeł. Źródłem może być relacja albo wykopalisko, tekst albo znak, wypowiedź świadka albo przypadkowo pozostawiony odcisk obcasa w śniegu. Do tej źródłowej magmy historyk podchodzi ze swoim logos: przy pomocy wiedzy i rozumu, doświadczenia i analizy, wprowadza porządek tam, gdzie był chaos.

    Nikt nigdy nie powiedział, że samo źródło wystarczy tu do czegokolwiek. Źródło jest źródłem, więc bije i tyle, ale samo z siebie nie jest historią. Stefa opowiadająca jak było, nie jest historykiem, jest zaledwie źródłem i to wątpliwej jakości. Natomiast wielki autor może na podstawie tego źródła stworzyć arcydzieło.

  14. 14 Dariusz Rohnka

    Michał,

    Piszesz: „Do tej źródłowej magmy historyk podchodzi ze swoim logos: przy pomocy wiedzy i rozumu, doświadczenia i analizy, wprowadza porządek tam, gdzie był chaos.”

    Wedle mnie to wyczerpuje temat.

  15. 15 Andrzej

    Tak, ale czy nie warto przy tym stwierdzeniu dodać, że w tym zbożnym dziele niezbędna jest uczciwość intelektualna – obiektywne poszukiwanie prawdy? Rozum może wszakże podpowiadać różne rzeczy, dowolne interpretacje. Można oczywiście nie określać historykami, heroldów „polityki historycznej” w rodzaju Żaryna co czyni ten warunek mniej potrzebnym, ale czy np. Rezun-Suworow obiektywnie poszukuje prawdy w swoich książkach? Czy on jest piewcą jakiejś „polityki historycznej”, dajmy na to sowieckiej (a może antysowieckiej) ? Czy jest historykiem czy tylko publicystą historycznym, któremu wolno dobierać i interpretować źródła wedle własnych poglądów? Czy nie takim publicystą był Cat, gdy pisał np. „Stanisława Augusta” albo „Dom Radziwiłłów”? Co z tym zrobić?

  16. 16 Dariusz Rohnka

    Andrzej,

    Obawiam się, że dodanie takiego niewymiernego warunku jak „uczciwość intelektualna” czy tym bardziej „obiektywne poszukiwanie prawdy” zaprowadzi na już prostą drogą na manowce. Nie ma obiektywnych poszukiwaczy prawdy. Gdy używamy intelektu, zawsze robimy to subiektywnie. Przypisywanie sobie bezwzględnej racji nie byłoby, wedle mnie, intelektualnie uczciwe.

    Dlatego pewnie Michał dyskutuje z każdym, kto wydaje mu się intelektualnie, potencjalnie ciekawy, bez wdawania się w pochopne oceny moralne tychże polemistów. To jest bardzo zgodne z JM, który pisał w Zp: „mamy za dużo ocen moralnych, za mało ocen faktów” (czy jakoś tak, cytuję z pamięci).

  17. 17 Andrzej

    Darku,

    No dobrze. To dla mnie jasne, ze każdy ma prawo do własnego osądu zdarzeń, byle był to osąd rozumny. Lecz czy na takiej wyłącznie zasadzie, nie należy traktować każdej (w szczególności polrealistycznej) propagandy „historycznej” na równi z naukowymi dziełami historycznymi, które jej nie podlegają. I tu i tu nie można wykluczyć zastosowania wiedzy, rozumu, doświadczenia i analizy. Tylko jak one są zastosowane, to druga kwestia. Czy, dajmy na to Michnik, wykładający historię II RP, wychwalający w niej rolę KPP w „obronie demokracji” jest historykiem czy komunistycznym propagandzistą? Z drugiej strony, czy jakiś tam Poręba (nacjonalista) wykładający historię narodową jest historykiem czy nacjonalistycznym propagandzistą? Powtórzę za Panem Michałem, że przedmiotem historii musi być dociekanie prawdy. Moim zdaniem, dążenie do prawdy to dążenie do obiektywnego spojrzenia na fakty, zaś „uczciwość intelektualna” ma wymierne znaczenie. To uczciwość wobec samego siebie i wobec odbiorcy.

  18. 18 Dariusz Rohnka

    Andrzeju,

    Jeżeli odbierać tępym propagandzistom miana historyków, czy to będzie Michnik ze swoją ulubioną partią komunistyczną, czy jakiś Poręba, to można to robić tylko i wyłącznie ze swojego, subiektywnego punktu widzenia, gdyż sami nie potrafimy ocenić, czy ta nasza ocena jest zgodna z prawdą obiektywną.

    I znowu, moje stanowisko nie eliminuje możliwości nazywania kłamcy kłamcą, bolszewika bolszewikiem, nacjonalisty etc., jeśli to co twierdzą jest, co najwyżej, karykaturą prawdy, nie zaś dążeniem do niej.

    Jest jeszcze drugi aspekt: osobiście jestem za maksymalną swobodą w wypowiadaniu opinii na tematy historyczne (i nie tylko). Nie można stwarzać barier dla dociekań nawet najbardziej kontrowersyjnych, bo z takiego stanowisku całkiem niedaleko do totalizacji badań i rozważań historycznych.

  19. 19 Andrzej

    Darku,

    Ależ to oczywiste, że nie może być żadnych barier, żadnych ograniczeń bo to jest rzeczywiście totalizacja. Czy sądzisz, że wymóg obiektywizmu (w dążeniu do prawdy) tworzy barierę? Czy czynię go ograniczeniem, czy popełniam zasadniczy błąd? Moją intencją jest wskazanie, że nie każda praca na tematy historyczne poparta rozumem i doświadczeniem musi być z definicji uznana za pracę historyczną.

  20. 20 Dariusz Rohnka

    Andrzeju,

    Piszesz tak: „Nie każda praca na tematy historyczne poparta rozumem i doświadczeniem musi być z definicji uznana za pracę historyczną.”

    Ok. W takim razie jakie kryterium (kryteria) proponujesz? Rzetelność, uczciwość, brak ideologicznego skrzywienia?

    Obawiam się, że w takim razie należałoby ściągnąć z półek znaczącą ilość książek.

Komentuj





Language

Książki Wydawnictwa Podziemnego:


Zamów tutaj.

Jacek Szczyrba

Czerwoni na szóstej!.

Jacek Szczyrba

Punkt Langrange`a. Powieść.

H
1946. Powieść.