Jedna z kosmologicznych koncepcji „rzeczywistości”, wykładana przez fizyka, Krzysztofa Meissnera, zakłada, że w swoich początkach kosmos istniał w postaci gęstej, nieprzeniknionej zupy. Z tej substancji wyłaniać się poczęło uniwersum, pędzące, rozrastające się z multigalaktycznym rozmachem. Co było przedtem, przed narodzinami czasu, o tym naukowiec nie mówi. Jako reprezentant nauk przyrodniczych zobowiązany jest budować swoje hipotezy na choćby mikroskopijnej wielkości podstawach. W omawianym przypadku, początków świata, takiego elementu brakuje.
Podejmując próbę opisania bolszewizmu, uwolnionego od instytucjonalnych naleciałości, także doznać możemy wrażenia płynnej nieprzeniknioności, za którą skrywa się nieznane. Przez trzy ostatnie dekady nikomu nie udało się zanurkować w głąb trującego syropu. A jednak… choć błądzimy zaledwie po powierzchni, nie jesteśmy z góry skazani na klęskę. Mętna i cuchnąca, pokryta kłębami maskującego dymu zupa bucha od czasu do czasu gejzerami rewelacji, uwalniając do atmosfery ślady obecności i działania ciemnych mocy. Nie zyskujemy komfortu informacji, jedynie garść poszlak, na podstawie których wolno, ostrożnie, dywagować.
Taką mozolną, a niewdzięczną metodę stosuje Andrzej Dajewski, dając nam co jakiś czas kolejną porcję gruntownie opracowanej źródłowo analizy tego, co działo się u zarania „upadku komunizmu”, niespotykanej wcześniej fali prowokacji, jaka zalała demoludne ziemie na przełomie lat 80. i 90. Gigantyczna praca Dajewskiego zaowocowała do tej pory omówieniem pseudorewolucyjnych „wydarzeń” w: „ludowej” Polsce, na „ludowych” Węgrzech, w „socjalistycznej” Czechosłowacji, Rumunii, Jugosławii, w „demokratycznych” Niemczech, w „ludowo-socjalistycznej” Albanii, w sowieckich republikach bałtyckich. Ostatnio omówienia doczekała się Mołdawia. Ta sama, na którą dziś ostrzy sobie zęby niedobry Putin.
Andrzej Dajewski rozpoczyna opowieść od dramatycznej historii sowieckiej Mołdawii: od następujących po sobie okresów głodu (Mołdawia doświadczyła głodu zarówno w okresie Hołodomoru, jak również po wojnie, w latach 1946-47 – w tym ostatnim okresie śmierć głodową poniosło 120 tysięcy osób, przy populacji liczącej 2 miliony). Antysowiecki opór ludności dławiono przy pomocy deportacji oraz obozów koncentracyjnych. Ogólną liczbę ofiar w okresie powojennym szacuje się na 360 tysięcy.
Sowietyzacja zakończyła się pełnym sukcesem, ale nie na długo, bo już w dobie rządów Chruszczowa odnotowano aż 11 lokalnych wystąpień przeciwko… złym warunkom życia. Pierwsze, nieśmiałe próby uzdrowienia ustrojowych stosunków miały miejsce w połowie lat 60. Stała za nimi sześcioosobowa grupa inteligentów, która domagała się utworzenia partii politycznych. Kilka lat później pojawili się pierwsi prawdziwi „dysydenci”.
Nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, że w wyjątkowo złożonej pod względem narodowościowym Mołdawii (większość mołdawska oraz mniejszości: rosyjska, ukraińska, gagauska) byli nimi narodowcy o silnych predylekcjach rumuńskich, choć zbudowanie jednoznacznego profilu etnicznego przeważającej w całym kraju większości mołdawskiej nie jest łatwe. Nie wiadomo, co decydowało o pro-rumuńskim nastawieniu nacjonalistów: odniesienie do stosunkowo krótkiej, liczącej zaledwie 80 lat wspólnej rumuńskiej historii, czy też przekonanie, że „rumuński” komunizm jest czymś łatwiejszym do strawienia od internacjonalnego komunizmu sowietów.
Problemy z mołdawską tożsamością dotyczą zarówno historii jak i języka. Rumunia jako państwo powstała późno, w drugiej połowie XIX wieku z połączenia dwóch historycznych krain, Wołoszczyzny oraz Mołdawii. Początki obu odrębnych hospodarstw sięgają XIII-XIV wieku. Skomplikowanie kształtuje się kwestia wspólnego języka. W Rumunii język mołdawski uznawany jest za jeden z dialektów języka rumuńskiego. W Mołdawii przyjmuje się (istnieje stosowne rozstrzygnięcie tamtejszego „trybunału konstytucyjnego”), że językiem urzędowym jest język rumuński, a język mołdawski oznacza język rumuński używany na terytorium Mołdawii. Trudno ocenić ile w tym stanowisku treści ideologicznej, politycznej, a ile racji językoznawczych. Obie odmiany języka są bardzo podobne (w rumuńskiej więcej można dostrzec wpływów zachodnich, w mołdawskiej wschodnich, głównie słowiańskich), ale istnieją także istotne rozbieżności, wynikające m.in. z używanego historycznie alfabetu. Na Wołoszczyźnie stosowano alfabet łaciński, w Mołdawii do XX wieku cyrylicę (a do wieku XVII językiem urzędowym był cerkiewno-słowiański). Co ciekawe, część językoznawców uważa, że to język rumuński jest odmianą języka mołdawskiego. Jeden z XVII-wiecznych władców Mołdawii wyraził następujący pogląd: „[Wołosi] we wszystkim podążają śladami Mołdawian pod względem języka i ortografii, a tym samym przyznają, że język mołdawski jest czystszy niż ich język…”. Mołdawianie w swojej długiej historii (sprzed połowy XIX wieku) nigdy nie nazywali siebie Rumunami, a swojego języka rumuńskim.
Powróćmy do historii mniej odległej. Pierwsza duża organizacja mołdawskich nacjonalistów już na początku lat 70. liczyła ponad 100 członków. Pomimo licznych związków tego środowiska ze sferami partyjnymi, rozpoczęły się prześladowania. Nacjonalizm ujawnił swoje wpływy nawet w lokalnej administracji. Jeden z sowieckich urzędników postanowił (w 1984 roku) wystąpić z inicjatywą „manifestu mołdawskiego frontu patriotycznego”. Zdradzony przez osobę przepisującą dokument, został zesłany na roboty przymusowe przy produkcji czołgów na Uralu.
Idea pierestrojki nie miała lekko w żyznej Mołdawii. W ogromnym stopniu zsowietyzowane społeczeństwo „republiki” nie potrafiło wyzwolić się z więzów konwencjonalnego komunizmu. Odczuwalny był wyraźny niedobór „dysydentów” oraz partyjnych „reformatorów”. Ponownie postanowiono zaczerpnąć z głębokich pokładów nacjonalizmu, tym bardziej, że wielu z jego przedstawicieli łączyło nacjonalistyczne predylekcje z zamiłowaniem do komunizmu i przynależnością do lokalnej partii, pcm (partidul comunist al moldovei). W mołdawską odmianę pierestrojki zaangażowali się także nauczyciele z komunistycznego związku nauczycieli. W ten sposób już we wrześniu 1988 (a więc mniej więcej w tym samym czasie, gdy w Magdalence popijano wesołe toasty) pojawił pierwszy „list otwarty” z podpisami aż 66 aktywistów, którzy niezwłocznie poczęli proces pomnażania własnej liczebności. Zaledwie miesiąc później zdołano zorganizować wielotysięczną manifestację przed siedzibą partii w stolicy, Kiszyniowie. Postulaty nacjonalistyczno-ksenofobiczne mieszały się z leninowskimi. Komunizm po raz kolejny okazywał się wiernym towarzyszem nacjonalizmu. Niestety, partia jakby nie całkiem wykazała tym razem zrozumienie, dość opieszale wsłuchując się w niechybnie słuszny głos ludu.
Głównym motorem przemian był „ruch demokratyczny na rzecz wspierania restrukturyzacji”. Jak opisuje to autor mołdawskiej „jesieni”, wszyscy czołowi działacze „ruchu” należeli do partii komunistycznej, ale także – już jesienią 1988 roku (jeśli wierzyć odkrytym po wielu latach materiałom archiwalnym) – zdecydowana większość z nich (22 spośród 25 czołowych aktywistów) znalazła się na „liście preferencyjnej osób godnych zaufania”, spisanej pod czujnym okiem przybyłego z Moskwy czekisty, majora Szewczuka. Dziewięciu z tego grona należało następnie do władz „frontu ludowego”.
Z tak „godnym” zespołem gwałtowna radykalizacja roszczeń postępowała. Manifestacje odbywały się jedna za drugą. Gdy w Warszawie ospale przystępowano do okrągłostołowych przyjacielskich rozmów, manifestanci w Kiszyniowie żądali: „sprawiedliwości!”, „alfabetu łacińskiego!”, „języka urzędowego”, wołali także: „precz z migracją!” Już w marcu pojawiły się hasła ustąpienia lokalnego genseka, a okrzyki na rzecz Gorbaczowa przeplatały się (signum temporis) z miłym dla ucha (choć zazwyczaj bałamutnym) sloganem: „precz z komunizmem!”. W maju powstał „mołdawski front ludowy”, a jego założyciele zaczęli domagać się „restrukturyzacji” zsrs oraz prawa do wystąpienia z tego „socjalistycznego” „związku” „republik”. Postulowano też przyłączenie do mołdawskiej republiki ziem wcielonych w 1940 roku do sowieckiej republiki ukraińskiej. Józef Mackiewicz dworował sobie kiedyś z martwego jego zdaniem zapisu stalinowskiej „konstytucji”, która przyznawała poszczególnym republikom takie „prawa”. Jak widać i jemu zdarzało się nie doceniać bolszewickiej elastyczności.
„Front ludowy” rósł w siłę, nawiązując kontakty z bliźniaczymi „organizacjami” z republik bałtyckich. W połowie 1989, organizacja liczyła niemal milion członków. Choć nadal wszystko odbywało się „nieformalnie”, z łatwością wyczuć można było, że na miejsce starego komunizmu żwawo wdrapuje się nowe. Dobrotliwa władza zżymała się, ale nie stosowała przemocy. Warto się tu zatrzymać, na moment. Wiemy dobrze jak trudno jest złapać komunistyczną prowokację na gorącym uczynku. Żadna informacja, żaden dowód (w postaci, choćby, listy czekistowskich agentów), nigdy nie zasłużą sobie na pełnię wiarygodności. Nieodmiennie jedynym fundamentem, na którym stawiać możemy chwiejne hipotezy, jest zdrowy rozsądek, wsparty porównaniem.
Gdy piszę te słowa, w połowie 2022 roku, w cywilizowanych jakoby krajach Zachodu, gdzie – jak nam się niegdyś zdawało – panuje porządek, ład, najskrupulatniejsze przestrzeganie praw obywatelskich zaobserwować można: policyjną konnicę z rozmysłem i najbrutalniej tratującą pokojowych, nieuzbrojonych manifestantów; ubranego w mundur chama uderzającego z pełną siłą pięścią w twarz młodą dziewczynę (uderzającego kilkukrotnie); bandę policyjnych zbirów kopiących po wszelkich możliwych częściach ciała, łącznie z głową i genitaliami, leżącego na ziemi, krwawiącego człowieka. W ten sposób władza reaguje na nieśmiałe (jeszcze) przejawy buntu przeciwko wszechobecnym nakazom, związanym z rujnującą życie miliardom ludzi polityką „pandemiczną”. Wszystko w aureoli bezkarności. Bo tylko bezkarność (wzbogacona o wywołujące agresję narkotyki) tłumaczyć może zachowanie niezamaskowanych bandytów w mundurach.
Niezwykłość tych obrazów, eskalacja odpodmiotowywania obywatela, jaką obserwujemy w świecie „Zachodu” (nie tylko w sferze przemocy fizycznej, ale także w rewolucyjnych ramach administracyjnych nakazów), zdaje się dowodzić, że szaleństwo bolszewizacji z każdym miesiącem, tygodniem, dniem wzrasta w mocy. Establishment tamtego (niegdyś Zachodniego) świata bardzo się spieszy. Możliwe, że dostrzega przed sobą następującą alternatywę: albo stłamsi, zdusi obywatelski sprzeciw w zarodku, albo, dyndając wesoło na latarniach, zejdzie do niechlubnej historii.
Gdy patrzy się na to wszystko głębokim wytrzeszczem zdumienia, analogie przychodzą nieproszone. Skoro młody, zachodni, ledwie raczkujący bolszewizm pozwalać sobie może na bandytyzm tej skali, dlaczego zaprawiona w fizycznym terrorze, doświadczona, krwawa po łokcie ręka bolszewickiego Kremla 30 lat temu opadła w bezwładzie?
Gdyby rzecz wystąpiła pojedynczo, w jednej odosobnionej republice, można by wskazać na błąd w sztuce jako na winnego zamieszania. Jak wiemy dobrze, a ogromna praca Andrzeja Dajewskiego, dodatkowo pogłębiła naszą w tym względzie świadomość, sprawy miały się odwrotnie. Republika za republiką, satelita za satelitą, aż po moskiewską centralę, okazywały identyczną, całkiem nie leninowską słabość. „Komunizm upadał” na ogromnych połaciach centralnej i wschodniej Europy, a wystrzelono w jego obronie… może jakieś kilka tysięcy sztuk nabojów. Oto jak miały się sprawy w totalnie zsowietyzowanej Mołdawii:
7 listopada, w dniu corocznych „obchodów” bolszewickiego przewrotu w Rosji, w Kiszyniowie miała się odbyć zarządzona odgórnie parada wojsk sowieckiej armii. […] Gdy oddziały armii sowieckiej przystąpiły do parady, z tłumu manifestantów wystąpiła ok. stuosobowa grupa najbardziej radykalnych narodowców, usiłując zablokować wjazd pojazdów pancernych na plac z pomnikiem Lenina (Piaţa Victoriei). Przygotowany na ten wypadek jeden z oddziałów „desantowców” zaatakował blokujących oraz stojących obok nich manifestantów. Ci jednak stawili aktywny opór, co spowodowało wielki zamęt. W takich okolicznościach, komuniści na trybunie szybko ją opuścili, a parada została odwołana.
Gdyby był to odizolowany przypadek, można by słusznie przekonywać: błąd w sztuce, niezdecydowanie znużonych całonocnymi obradami towarzyszy, odkrywać lub wymyślać powody. Wiadomo jednak dobrze, że tego rodzaju przypadki sowieckiej uległości wobec wzburzonego tłumu obywateli były zjawiskiem powszechnym. Zapomniawszy jak zaciska się pięść, komuniści wypuszczali władzę z dłoni. Już tylko ten jeden casus, przemieniony w regułę – uległości wobec demonstrantów – pozwala na kwestionowanie wiarygodności zdarzeń, nie tylko w peryferyjnej Mołdawii, ale w całym bloku sowieckim.
Andrzej Dajewski pisze, że do radykalizacji nastrojów mocno przyczyniły się dramatyczne (lub raczej – udramatyzowane) wydarzenia w sąsiedniej Rumunii. Kolejny schemat: wydarzenia w jednej sowieckiej zonie rezonowały w pozostałych. Przy czym – co wydaje się istotne z punktu opisu bolszewickiego modus operandi – nie musiały działać fakty (i na ogół nie działały), ale mniej lub bardziej wiarygodne o nich pogłoski. Czy wiele osób na świecie zdawało sobie sprawę, że rzekoma masakra ludności cywilnej w Timisoarze jest wyssana z bolszewickiego palca? Poza animatorami oraz uczestnikami tamtej prowokacji, wydaje się, że nikt.
W Mołdawii radykalizacja nastrojów skutkowała rozkwitem nacjonalizmów. Ten ostatni zawsze jest niezawodnym narzędziem, gdy trzeba skanalizować uwagę tłumu na innym niż antysowiecki kierunku. Stąd potencjalnie antysowieckie odruchy (tylko potencjalnie) rychło znalazły ujście w nacjonalistycznym radykalizmie. Gdy nacjonaliści mołdawscy poczęli wysuwać hasło „zjednoczenia z Rumunią”, wywołali lawinę sprzeciwów: „internacjonaliści” (w ogromnej części Ukraińcy i Rosjanie) z Tyraspola ogłosili go „niezależnym miastem”, nie zgadzali się też z jakimikolwiek inicjatywami, mogącymi sugerować chęć przyłączenia Mołdawii do Rumunii.
Mołdawski „front ludowy” nie zamierzał łatwo rezygnować. Wprowadzono zakaz uczestnictwa we „froncie” dla członków partii (Dajewski o tym nie pisze, ale wolno domyślać się, że zmusiło to wielu ambitnych Mołdawian do podjęcia trudnego kompromisu schowania partyjnej legitymacji w koszu z brudną bielizną [ponad 48% Mołdawian przynależało do partii]). Żądano „zniesienia kultu Lenina”, delegalizacji kompartii, likwidacji kgb, wycofania sowieckiej armii, odłączenia cerkwi mołdawskiej od moskiewskiego patriarchatu; domagano się wystąpienia z zsrs oraz przystąpienia do onz. Ponieważ brzmiało to całkiem już kontrrewolucyjnie (co zdaje się sugerować, że aktorzy prowokacji w dużej mierze skazani byli na improwizację), najwyższy sowiet rssm „uchwalił” wysłanie do Naddniestrza i rejonów gagauskich silnych oddziałów ministerstwa spraw wewnętrznych (10 000) w celu „ochrony ludności”.
Cechą wyróżniającą mołdawską pierestrojkę był nie tylko opór przechodzącej do podziemia bolszewickiej władzy, skrajne niezadowolenie i obawy (związane z wciąż wzrastającym mołdawskim nacjonalizmem – pierwsza połowa 1992 roku obfitowała w liczne zatargi o charakterze militarnym pomiędzy właściwą Mołdawią a Naddniestrzem), ale także daleko posunięty sceptycyzm ludności, która nie odczuwała przemożnej potrzeby opuszczania sowieckiej „ojczyzny”.
Z perspektywy lat można przyjąć, że ani te obawy, ani prosowieckie resentymenty potwornie zabiedzonej ludności kraju nigdy nie wygasły. Gdy w 1994 roku odbyły się w Mołdawii „pierwsze wolne wybory”, przy frekwencji sięgającej 80%, zdecydowanymi zwycięzcami okazali się zakamuflowani pod innym szyldem komuniści (ponad 43%), drugie miejsce zajęli socjaliści – 22%, „front ludowy”, a więc koło zamachowe pierestrojkowej rewolty – 7,5%. Nic dziwnego, że pierwszym krokiem nowego „parlamentu” było anulowanie uchwały delegalizującej partię komunistyczną, która od tamtej pory utrzymuje znaczący wpływ na politykę „postsowieckiej” Mołdawii.
Rysem wyjątkowym wielkiego przedsięwzięcia jakim jest „upadek komunizmu” w demoludnym świecie jest wyraźna, nie-do-zaprzeczenia symultaniczność inicjatyw, działań, operacji w poszczególnych jego częściach. A jednak nie można mówić o całkowitej identyczności procesów. Podobieństwa predominują, ale widoczne są też różnice. Odnoszę wrażenie, że w żadnym innym z opisywanych przez Andrzeja Dajewskiego przypadku „restrukturyzacji”, stopień zobojętnienia ludności wobec nowo narzuconej odsłony „rzeczywistości” nie był tak widoczny jak właśnie w Mołdawii. Gdyby nie burzące krew nacjonalizmy, waśnie narodowe, awersję do komunizmu trzeba by zsowietyzowanej ludności wbijać do głowy przy pomocy milicyjnej pałki.
Po co było pierestrojkowym planistom trudzić się tak bardzo? Odrywać od sowieckiej macierzy obszar, który oderwania wcale nie wymagał. Czy stało się tak dlatego, że – jak przekonuje Andrzej Dajewski – Mołdawia stała się jednym z wiodących okien transferowych „czarnych pieniędzy” z „Rosji” na Zachód? Można by podobną supozycję zbyć stwierdzeniem, że mamona nigdy nie była dla sowietów towarem pierwszej potrzeby. W sytuacjach wielkich kryzysów (jak wojna z nazistami) wystarczył jeden nieśmiały uśmiech towarzysza Stalina, a pieniądze i wojenne sprzęty spływały od sojuszniczych demokracji szerokim spokojnym oceanem. Z drugiej strony, nie wydaje się, żeby można było pieniądz bagatelizować. Przynajmniej taki, który daje wielkie, strategiczne możliwości.
Czy tego rzędu monetę trzymają sowieci w onucy?
***
W świeżo opublikowanym cyklu Andrzeja Dajewskiego., poświęconym ukrainnej „oligarchii”, pada w pewnym miejscu kwota 470 miliardów dolarów – to czarne pieniądze „wyprane” w prywatnym (bardzo dużym) ukraińskim banku w ciągu zaledwie jednej dekady. Liczba zdumiewa swoim ogromem, skłania do zastanowienia.
Rzecz jasna, źródłom sowieckim ufać nie można, kwota może być wyssana z palca, szczodrze zawyżona lub dogłębnie zaniżona. Jeżeli jednak przyjąć ją za dobrze opisującą skalę i rdzeń tamtejszych ciemnych interesów, przemnożyć następnie przez działania licznych towarzyszy po fachu Kołomojskiego i Bogoliubowa (właścicieli banku), którzy – jak wolno sądzić – w sporej części parają się podobnym procederem czyszczenia brudnej monety, uwielokrotnić skalę operacji, uwzględniwszy pozostałe sowieckie „byłe” republiki, w których obowiązuje jeśli nie identyczny, to bardzo podobny modus operandi, zmuszeni będziemy skonstatować co następuje: działający z podziemia moloch „upadłego komunizmu” wykracza swoim rzeczywistym potencjałem daleko ponad czyjekolwiek mniemanie.
O jakiej hipotetycznej kwocie można by mówić? O bilionie, dwóch, pięciu, wypranych w ciągu trzech dekad, dzielących nas od „upadku komunizmu” na żyznej w szemrane interesy Ukrainie? Czy udziesięciokrotnienie sumy przypisywanej dwóm ukrainnym „biznesmenom” nie trąci przesadą? O jakiej liczbie można dywagować w skali całego „upadłego” imperium? 10, 20 a może 50 bilionów? To wyłącznie czysta spekulacja, ale nie zaszkodzi przyjrzeć jej się z uwagą, poprzez proste porównanie z liczbami podawanymi w oficjalnych zestawieniach statystycznych. 50 bilionów dolarów to: 60-letni budżet wojenny USA lub 12-letnie PKB zwasalizowanych (przynajmniej energetycznie) przez sowiety Niemiec.
Kwota 470 mld dolarów pojawia się w raporcie nowego, państwowego zarządu Prywatbanku, przygotowanym dla amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Raport liczy 104 strony, a w kluczowym punkcie czytamy:
From January 2006 through December 2016, the total movement of funds (credits) into the UBOs’ [Ultimate Beneficial Owners, Kolomoisky and Bogolyubov – DR] Laundering Accounts at PrivatBank Cyprus was $470 billion, which amounts to approximately double the Gross Domestic Product of Cyprus during the same period.
Ukraine Business News, ktokolwiek za tym tytułem stoi, przelicza kwotę pół biliona dolarów, bez cienia zawahania, na… 4 roczne budżety Ukrainy. Czy to ze strony pracujących w gazecie „dziennikarzy” banalny przejaw braku refleksji nad omawianą sprawą, czy odwrotnie – znajomość lokalnych stosunków biznesowych? Bo czy przepływ tak gigantycznego strumienia pieniędzy przez jeden bank prywatny nie powinien skłonić do namysłu nad enigmatycznym stanem finansów ukraińskiego „państwa”?
Organizacja zajmująca się monitorowaniem i przeciwdziałaniem procederu prania pieniędzy FATF (The Financial Action Task Force) szacuje proceder prania na poziomie mniej więcej 5% PKB. Raport państwowego zarządu Prywatbanku sugeruje skrajnie odmienne proporcje. Nasuwa się pytanie: skoro jeden bank potrafi „wyprać” kwotę tego rzędu (50% PKB kraju, w którym działa), czy jest możliwe, że – nazwijmy je – jawne życie gospodarcze „upadłego” związku sowieckiego to zaledwie bliżej nieokreślony odsetek czarnorynkowego biznesu?
Czy uzasadniona będzie następująca hipoteza: żenująco niski, rozweselający, PKB kremlowskiej Rosji, a więc 1,5 biliona dolarów, stanowiący obecnie ledwie 1/15 PKB Stanów Zjednoczonych nie ma żadnego związku z rzeczywistością. Gdy sowiecki zezwłok był jeszcze nie upadł, w połowie lat 80., stosunek potencjałów gospodarczych wynosił 1:2 z nominalną korzyścią USA; z nominalną, bo nie należy zapominać o gigantycznej rozbieżności w poziomie konsumpcji, o nieporównywalnej szczupłości sowieckich budżetów domowych w zestawieniu z amerykańskimi. (W zsrs nigdy nie dbano o poziom życia obywateli, gros środków kierując w stronę przemysłu ciężkiego, w ten sposób zrównując sowiecki strategiczny potencjał z kapitalistycznym wrogiem.) Skoro w połowie lat 80. potencjał obu państw był mniej więcej porównywalny, czy możliwe (biorąc pod uwagę wszelkie inne okoliczności, w tym rozczłonkowanie związku), że 30 lat później dysproporcja sił jest aż tak gigantyczna?
Jeżeli powyżej zarysowana hipoteza godna jest rozpatrzenia, skłania do sformułowania kolejnego wniosku, istotnego z punktu widzenia toczącej się ukrainnej wojny: nie mamy bladego pojęcia, jakim potencjałem wojennym, materialnym, zasobami finansowymi dysponują strony konfliktu.
Jest jeszcze jedna kwestia – dotyczy rzeczywistej pozycji politycznej, wpływów i znaczenia sowieckich „oligarchów”. Majątek Kołomojskiego i majątek Bogoliubowa mogą być szacowane na mniej więcej 5 mld dolarów. To zaledwie 1% „czarnego pieniądza”, który miał (jakoby) przepłynąć przez ich bank w ciągu jednej dekady. Pytanie: kto jest faktycznym dysponentem tych środków? Kołomojski z Bogoliubowem czy inny beneficjent? Czy można wykluczyć, że rzeczywista rola „oligarchów” jest o wiele mniej znacząca, aniżeli się wydaje? To zasobni, ale jednak tylko menedżerowie monstrualnie wielkiej korporacji, działającej pod grobowym szyldem „sczezłego komunizmu”?
W nieprzeniknionej bolszewickiej zupie wszystko wydaje się możliwe.
Prześlij znajomemu
Darek,
Bardzo interesujący artykuł. Szkoda, że nie wywołał żadnych komentarzy. Ale skoro nasi czytelnicy nie chcą wypowiedzieć się na temat Mołdawii, to ja zabiorę głos w sprawie, którą poruszasz tylko marginalnie.
Otóż Twój artykuł przypomniał mi jedno z pytań, które zadaliśmy Trevorowi Loudonowi, a które, co znamienne, pozostało bez odpowiedzi. Zasadnicze zdanie w tym pytaniu brzmiało: Co Pan sądzi o pędzie ku totalitaryzmowi wśród tak zwanych „liberałów” (aby zamknąć całą ludność na klucz pod byle pozorem) i nagłym wybuchu liberalizmu wśród totalitarystów, takich jak Łukaszenka czy Putin, którzy postępują odwrotnie?
Mówiąc o „liberałach”, mieliśmy na myśli głównie Ardern i Trudeau. Loudon nie odpowiedział, bo niby jak na to odpowiedzieć? Pomijając drugą część naszego prowokacyjnego pytania (tę o zaskakującym liberalizmie Łukaszenki i in. wobec zarazy), w Twoim artykule występuje podobny (może nawet ten sam) problem, gdy mówisz o policji na Zachodzie. Przez czas jakiś, nie mogłem pojąć, o czym mowa. Policje na Zachodzie są pełnym przeciwieństwem tego, co przedstawiłeś. Ale o dziwo, nie dotyczy to postępowania wobec ludzi namawiających innych do nieszczepienia się itp. W celu uniknięcia nieporozumień zadeklaruję, że sam szczepiłem się przeciw zarazie wiele razy i uważam sprzeciwy za paranoję, ale każdy ma prawo być świrem. Ludzie mają prawo odmówić szczepienia, zwłaszcza wówczas, kiedy są w tak ogromnej mniejszości (co innego, gdyby nie byli, bo wówczas nigdy nie wyszlibyśmy z tych, jak to się mówi w prlu, „lokdałnów”).
Ale mój główny punkt jest taki: z policją na Zachodzie jest na odwrót, niż to przedstawiasz. Jest właśnie zbyt łagodna wobec przejawów łamania prawa. Popatrz na policję w Portland podczas zamieszek spowodowanych przez antifę. W Londynie policjanci klękali na znak solidarności z demonstrantami z blm, gdy w owych czasach spotkanie kilku osób było surowo zabronione. Extinction Rebellion, czy jak się ta bolszewicka jaczejka nazywa, blokowali drogi tygodniami i policja obchodziła się z nimi jak z jajkiem, zamiast pogonić to bydło nahajkami (jak by powiedział Józef Mackiewicz).
Problem leży chyba w zideologizowaniu policji. Brytyjska policja miała być ślepa na wpływy, na bogactwo czy pozycję, a miała jedynie podtrzymywać panujące prawo (pisałem o tych zasadach obszernie w artykule o zajściu w polskim kościele w Londynie przed paru laty). Tymczasem dziś jest poddana całkowicie panującej lewackiej ideologii. Kanadyjska policja, o której chyba piszesz anonimowo, zbudowana była na wzór angielskiej, a dzisiaj niestety bije tych, co protestują przeciw zamykaniu ludności na klucz, a jednnocześnie sławni ‚Mounties” zapewne przyklękają na znak solidarności z zamordowanym handlarzem narkotyków.
Michał,
Utrafiłeś w sedno. Niewątpliwie mamy do czynienia z ideologizacją policji, z pełnym podporządkowaniem „jedynie słusznej” ideologii, kreowanej przez – jak piszesz – „liberałów”. Mamy do czynienia z sytuacją, w której policja porzuciła swoją służebną wobec społeczeństwa rolę, stając się tępym narzędziem egzekucji posłuszeństwa. Oczywiście tylko wówczas, gdy zachodzi tego potrzeba. Na co dzień jest jak było. Policjant wciąż jest tym samym umundurowanym w uśmiech funkcjonariuszem, gotowym dopomóc w potrzebie każdemu obywatelowi. To mylące.
Obecny stan instytucji policji jest przejawem erupcji praworządności. W swoich działaniach policja nie kieruje się zapisem prawa, a wymogami zideologizowanej koniunktury. Stąd „moralne” poparcie jakiego udziela bandyckim organizacjom w rodzaju blm z jednoczesną brutalizacją zachowań wobec pandemicznych malkontentów. Kanada jest doskonałą ilustracją znaczenia, jakie należy przypisywać tej metamorfozie. Wobec społecznego niezadowolenia, jakie mogliśmy obserwować kilka miesięcy temu, a w związku z pandemicznymi restrykcjami (i protestami – według mnie, jak najbardziej uzasadnionymi), rządy Trudeau zdawały się wisieć na włosku. Wykaraskał się dzięki dwóm czynnikom: brutalności policji oraz łupieżczemu atakowi na majątek obywateli, którzy śmieli, mniej lub bardziej aktywnie (niektórzy jedynie karmili protestujących na mrozie ludzi), wykazywać niezadowolenie.
Mylące jest przy tym wszystkim pojęcie „liberałów”, które słusznie umieszczasz w cudzysłowie. W głowach raczkujących bolszewików, w rodzaju Trudeau, jest dokładnie tyle liberalizmu ile permisywizmu w leninizmie (dla wszelkiej maści niebolszewików: chłopów, żołnierzy, robotników). Różnego rodzaju „wolności”, jak „grab zagrabione”, odmieniał był Włodzimierz we wszystkich przypadkach, gdy akurat potrzebował nabierać wiatru w żagle rewolucji. Nie wahał się dawać ziemi, pokoju, przyzwalać na „wolną miłość” (z uwspólnionymi kobietami), gdy taka była rewolucyjna potrzeba. Minął etap, i leninizm przybrał swoje właściwe oblicze, zamordystycznego purytanizmu, polukrowanego wizją powszechnej szczęśliwości w bliżej nieokreślonej przyszłości.
„Liberalizm” jest funkcjonalnym narzędziem, przy pomocy którego zachodni początkujący totalitaryści z dużą swobodą mieszają ludziom w głowach. Ale i on, niechybnie, przeminie. Najpewniej zabraknie wówczas miejsca i na elgebeteeizmy i beelizmy, i tym podobne makabryczne nonsensy, robiące sieczkę z ludzkich mózgów.
Nasuwa się zasadnicze pytanie, co dalej? Co będzie, gdy z zachodniego establishmentu opadnie maska jednokierunkowego „liberalizmu”? A opaść, raczej, musi. Niedawny holenderski eksperyment, z drastycznym ograniczeniem hodowli zwierząt, spotkał się ze sprzeciwem tamtejszych chłopów. Padły strzały. O ile wiem, nikt w trakcie tych demonstracji nie zginął. Można chyba jednak mówić o eskalacji napięć. Chłopi nie walczyli o swobodę wychodzenia z domu na piwo, ale o ojcowiznę, a ich determinacja była bardzo mocna. Czy możliwe, że w przyszłości znajdą naśladowców?
Darek,
Technicznie rzecz biorąc, policja była zawsze narzędziem państwa. „Bobbies” Roberta Peela byli w tym względzie chlubnym wyjątkiem, o czym pisałem tu: http://wydawnictwopodziemne.com/2021/04/13/nie-wolno-sie-gromadzic/, więc nie będę się powtarzał. Powszechnie, tak z policją nie było, tj. nigdy nie miała „roli służebnej wobec społeczeństwa”, jak postulujesz. Policja napoleońska na przykład, nie była niczym innym, jak wykonawcą żądań Napoleona, bez oglądania się na prawo. Zadaniem policji – poza londyńskim Bobby – było trzymanie społeczeństwa w ryzach, a nie służba. Tradycje kontynentalne – w skrócie: rzymsko-karolińsko-napoleońskie – podobnie zresztą jak struktura prawna, są do dziś zupełnie inne (niemal odwrotne) niż tradycje anglosaskie. Ta druga tradycja nazywa się „policing by consent” i z całą pewnością panuje tutaj (to jest z Zjednoczonym Królestwie) i w Kanadzie, choć raczej została wyparta w Stanach przez inne – europejskie – wpływy.
Nie rozumiem, co masz na myśli, mówiąc o „erupcji praworządności”.
Pamiętaj, że do stanu policji trzeba dodać także stan sądownictwa i państwa w ogóle. Dam taki przykład: podczas pandemii w Londynie, zboczony policjant zgwałcił i zamordował panienkę na ulicy. Złapano go i feministki zwołały demonstrację. Policja rozpędziła zbiegowisko, bo było nielegalne ze względu na obostrzenia w związku z pandemią. Ale sąd niedawno uwolnił uczestniczki od wszelkiej odpowiedzialności prawnej. A zatem nawet jeżeli policja próbuje bronić porządku prawnego, to jest podminowana przez sądy, a dalej przez państwo.
W moim mniemaniu pojęcie „liberałów” nie jest mylące. Dokładnie wiemy, o kim mowa, gdy mówimy o „liberałach”. To są wszystkie te bandy lewicowe, które domagają się destrukcji państwa w imię „wolności”. Nie widzę w tym nic mylącego. Wiedzieliśmy doskonale, kogo mieliśmy na myśli, pytając o to Loudona. Oni sami się liberałami nazywają, więc cóż złego w określaniu ich „liberałami” (w cudzysłowie)?
A jednak paradoks pozostaje, że „liberałowie” gotowi są użyć policji, kiedy im tak wygodnie, i nikt im tego nie wyrzuca.
Osobiście liberałem (bez cudzysłowu) nie jestem. W moim przekonaniu, państwo ma pełne prawo do użycia policji, by rozpędzić demonstracje, które mają na celu podkopanie państwa.
Niewątpliwie zauważają Panowie tę prawidłowość: tam gdzie demobolszewiccy „liberałowie” zachodni pozostawiają za sobą spaloną ziemię – jak zauważył Darek dokonując tego starym wzorem leninowskim, aby „nabrać wiatru w żagle rewolucji” – tam natychmiast wciskają się doświadczeni kontynuatorzy pierwszych bolszewików, realizując kolejny leninowski wzorzec dostosowania się do warunków i przejęcia tego, co pozostało po zachodnich hunwejbinach. Im więcej nowa awangarda pozostawia po sobie, tym więcej stara awangarda przejmuje. Dzięki temu, zagarniając pod swoje skrzydła porzucone sieroty w rodzaju dawnych konserwatystów, nacjonalistów itd, dają im wsparcie, wychowują ich na nowo i kawałek po kawałku, od środka przejmują wpływ (a w perspektywie zapewne kontrolę) na zachodnie rewolucje. Być może Darku, wkrótce dowiemy się, że holenderscy rolnicy znaleźli sobie silnego protektora na Kremlu.
Michał,
Nie wiem dlaczego nie rozumiesz mojej „erupcji praworządności” skoro sam, z pełnym przekonaniem i w mojej ocenie słusznie, piszesz o ideologizacji policji, która – tak mi się zdaje – jest istotnym elementem praworządności. Co więcej, podajesz interesujący przykład, gdy policja zachowała się praworządnie (a może jedynie broniła kumpla), do złamania prawa posunął się sąd. To przecież także jest symptom „erupcji praworządności”.
W moim przekonaniu użyliśmy terminu „liberał” w znaczeniu „zachodnia lewica”, ponieważ nie miało sensu wdawać się w rozmowie z zamorskim Anglosasem w dyskusję definicyjną. Tak było prościej. Choć z punktu widzenia europejskiego czytelnika odrobinę myląco. W tradycji europejskiej termin „liberalny” nie oznacza skrajnego lewactwa; „partia liberalna” nie jest partią (przynajmniej w teorii) opartą na ideologii socjalistycznej; „liberalna gospodarka” nie ma związku z tak dziś powszechnym uspołecznianiem własności. Niezależnie od tego jak dalece, w jakim stopniu obarczamy liberalizm winą za aktualny stan rzeczy w świecie. Nie wiem jak sprawy się mają w Nowej Zelandii, w Ameryce socjaliści wszelkich odcieni działają pod szyldem „liberalnym” ze względu na polityczną tradycję – brzmi to może paradoksalnie, ale słowo „socjalizm” po dziś dzień źle się kojarzy elektoratowi obierającemu socjalistyczne (dziś już raczej quasi bolszewickie) władze.
Nie ma paradoksu w tym, że „liberałowie” są gotowi dowolnie rozporządzać policją, kiedy im wygodnie, i że nikt im tego nie wyrzuca. Z tego samego powodu – nie są liberałami, skrępowanymi zasadą praworządności, ale zideologizowanym lewactwem, gotowym zrobić bardzo wiele (choć jeszcze – nie wszystko) dla utrzymania władzy. Trudeau jako przykład bardzo tu pasuje.
Państwo ma pełne prawo do użycia policji dla rozpędzenia demonstracji, mających na celu podkopanie praworządnego państwo. Demonstranci mają prawo do występowania przeciw państwu, które rujnuje zasady praworządności, a działania władzy prowadzą do tyranii.
To rzecz jasna kwestia indywidualnej oceny. W mojej, państwo, które nakłada na obywateli restrykcje izolacji, odbiera im prawo do pracy, zabiera własność bez uzasadnionego powodu (mam tu na myśli restrykcje covidowe) zasługuje na obalenie.
Andrzej,
Czy mógłbyś ukonkretnić, co dokładnie masz na myśli? Nie bardzo wiem.
Nie wiem też czy holenderscy chłopi szukają możnego protektora. Zastanawiam się, dlaczego mieliby go szukać akurat na Kremlu. Czyżby Kreml się nimi zainteresował? Słyszałeś coś o tym?
Darku,
Mam na myśli to, że dla europejskich (ale i amerykańskich) nacjonalistów i „twardych” konserwatystów, wyrzuconych na polityczny margines przez zachodni demobolszewizm (albo jak Bolsonaro czy Orban u władzy, ale odrzucanych przez światowe jelity/jelita) – a z nimi niemałej liczby ludności, jak np. we Francji czy Włoszech (a i w peerelu takich nie brakuje, z czym zdarzyło się nam już zapoznać) – „obrońcą wartości” i protektorem od dłuższego już czasu, stał się nie kto inny jak czekista Putin i związani z nim sowieccy „teoretycy” w rodzaju Dugina (który właśnie poświęcił był na tym „ołtarzu” własną córkę – wyobrażam sobie te kondolencje z Włoch, Francji, Holandii, Kanady i USA). Oni to zagospodarowują ugór, który wciąż się powiększa w efekcie udanej rewolucji zachodnich bolszewików i ich „towarzyszy podróży”.
Pewnie niderlandzcy farmerzy jeszcze nie szukają protektora, ale gdy dostaną wycisk od swojego rządu – zaczną szukać. A ten się niewątpliwie pojawi. Skąd, nietrudno zgadnąć. Raczej nie z Brukseli.
Andrzej,
Tylko, że póki co nie ma, zdaje się, żadnych przesłanek, aby holenderskim chłopom przypisywać nacjonalistyczne skrzywienie. O ile dobrze odczytałem intencję tych manifestantów chodzi im o zachowanie ojcowizny, warsztatu pracy, źródła utrzymania. To kułacy, potencjalnie najlepszy materiał ludzki do walki z rewolucją. Mackiewicz upatrywał w tej grupie największych wrogów bolszewizmu. Wydaje mi się, że nie bez racji.
To w teorii. W praktyce należałoby poczytać i posłuchać, co ci ludzie mówią. Jak silnie są zdeterminowani, jak głęboka jest ich motywacja. Tego nie wiem.
Darek,
Właśnie dlatego nie rozumiem „erupcji praworządności”, że jej nie ma, jak próbowałem (najwyraźniej nieudolnie i niejasno) wytłumaczyć. Dominuje przeciwieństwo praworządności. Wskazywałem na Portland, ale można wybrać dowolne amerykańskie miasto, gdzie policja jest bezsilna wobec lewaków łamiących prawo. Wskazywałem na Londyn, gdzie cackają się z demonstrantami i przyklękają wraz z bolszewikami. Dodaj do tego, że bandziorom z IRA wolno było zebrać się na masowym pogrzebie w czasach pandemii, gdy innym nie pozwalano nawet zobaczyć zwłok zmarłych bliskich. Gdzie tu jest erupcja praworządności? Ja bym właśnie chciał, żeby ich praworządnie pogonili.
Bez wdawania się w definicje i spory na temat liberalizmu – co rozważaliśmy wielokrotnie, np. tu: http://wydawnictwopodziemne.com/2018/09/21/antyliberalne-credo/ – zarówno Trudeau jak Ardern, mają reputację liberałów, więc nazwanie ich liberałami w cudzysłowie jest i jasne, i na miejscu. Oczywisty paradoks polega na tym, że ci, którzy POSTRZEGANI są jako liberałowie, są aż tak gotowi zamykać ludzi na klucz bez powodu, a AUTENTYCZNI totaliści byli „liberalni” wobec zarazy – i śmiali się w kułak.
A propos kułaka, na koniec pozwolę sobie wtrącić trzy grosze do Twojej dyskusji z p. Andrzejem. Mackiewicz nie uważał kułaków za „największych wrogów bolszewizmu”, bo nie patrzył na świat takimi kategoriami. Wiem, wiem, przytoczysz cytaty, które zdają się wskazywać na coś odwrtonego. Tylko że Mackiewicz podkreślał raczej, że każdy człowiek jest inny, niezależnie od jego pochodzenia społecznego. Spójrz na młodego Bożka w „Drodze donikąd” – kanalia, a przecież syn kułaka. A w sowieckim świecie, syn kułaka to kułak.
Jasne, że ci którzy mieli więcej do stracenia bardziej nienawidzili komunistów. Np. ziemianie mieli mnóstwo do stracenia, toteż walczyli jak nikt inny z bolszewicką zarazą. Mam na myśli rosyjskich ziemian w wojnie domowej… A polscy ziemianie położyli uszy po sobie i poszli prowadzić pegieery. Ale też nie wszyscy. Ludzie są różni. Co robić z tak kontrrewolucyjną i antykomunistyczną konkluzją?
Darku,
W przypadku rolników holenderskich nie chodzi mi o to, że są to nacjonaliści. Źle mnie zrozumiałeś. To raczej z natury konserwatyści („zachowanie ojcowizny”) i jako tacy są potencjalną grupą, którą interesują się zapewne czekistowscy „obrońcy tradycji”. Przegrana tych rolników w konfrontacji z lokalnym i europejskim establiszmentem demobolszewickim może poskutkować tym, że uzyskają „wsparcie” czekistów. Rzecz jasna to będzie coś za coś, jak z Salvinim czy Orbanem.
Panie Andrzeju,
Atrakcyjność Putina dla konserwatystów jest bolesna, ale sądzę, że należy się przyjrzeć w pierwszym rzędzie ich konserwatyzmowi. Taki jest chyba przypadek Bolsonaro. Orban jest pod wieloma względami bardziej interesujący. Jego stanowisko wydaje mi się bliskie klasycznemu konserwatyzmowi (może ktoś zechce mnie poprawić, bo ja nie śledzę uważnie wydarzeń na Węgrzech), ale niunia pchnęła go w objęcia Putina. Węgry są w recesji, ponieważ brukselski sownarkom odmówił wypłacenia im euro-zapomogi kowidowej. Węgry nie mają własnych źródeł energii, nie mogą kupować skroplonego gazu z Ameryki, bo nie mają portów. Co więc miał zrobić Orban? Proszę mnie źle nie zrozumieć. Mnie się jego postawa nadal bardzo nie podoba, ale wszyscy go krytykują, a pomóc Węgrom nikt nie zamierza. To nie jest naturalny ani tradycyjny wektor polityki węgierskiej, ale jakie miał inne opcje? Paść na kolana i poddać się dyktatowi Brukseli? Czy to byłoby bardziej „konserwatywne”?
Wszystko wygląda na to, że kolejna konserwatystka – bez cudzysłowów – dojdzie niedługo do władzy. Nie mam wcale na myśli Liz Truss tylko Giorgię Meloni we Włoszech. Już teraz euroelity napadają na nią jako „faszystkę” i najprawdopodobniej potraktują tak samo, jak traktują Orbana.
Michał,
Wybacz, padłeś ofiarą mojego roztargnienia. Pisząc o erupcji miałem na myśli erozję… i skandalicznie, nie dojrzałem tego lapsusu w trakcie wymiany komentarzy. Dopiero dzisiaj.
Jeśli chodzi o „liberalizm” Trudeau i innych, to w mojej ocenie, problem z brakiem liberalizmu z ich strony wobec demonstrantów wynika właśnie z tego, że to „”liberałowie” jedynie z mylnej nazwy. Nigdy nie mieli nic z liberalizmem wspólnego… zatem podtrzymuję swoje stanowisko, że to kwestia konfuzji semantycznej, niczego innego.
Masz rację, Mackiewicz pisał, że nie wolno generalizować zachowań ludzkich w obrębie grupy, stanu etc. Pisał, że przedstawianie w literaturze wszystkich Niemców jako amoralnych zbrodniarzy jest przejawem kulturowego infantylizmu, co rzekłszy… poczynał przekonywać, że Polacy są najbardziej skolektywizowanym narodem na świecie.
To mylące i wewnętrznie sprzeczne, ale zgodne z praktyką publicystycznego wywodu. Gdy trzeba, wszyscy sięgamy po uogólnienia, robimy tak z tego banalnego powodu, że – jak w przypadku Polaków – nie sposób jest opisać odrębnie każdego z 38 mln ludzkich przypadków. Każdy z nas jest inny, niewątpliwie. Ale jako grupa często podlegamy takiej (na pewno krzywdzącej) generalizacji.
Nie inaczej robił JM. Przyglądał się chłopom, kułakom, gospodarującym na ojcowiźnie i dochodził do ogólnego wniosku, że w tej grupie ludzi należałoby szukać sojuszników do walki z bolszewizmem. Przyglądał się byłej szlachcie, ziemianom, arystokracji, „grafom” i konstatował, że w swojej masie są potencjalnie (i praktycznie) bardziej sojusznikiem bolszewizmu, aniżeli jego wrogiem.
Panowie,
Problem tkwi chyba w semantyce. Wiemy dobrze, że popełniamy błąd nazywając różne postacie ze współczesnej sceny politycznej konserwatystami, a jednak tak robimy. Rzecz wymagałaby odrębnych tekstów, poważnej analizy, ale na to nie ma tutaj czasu i miejsca. Niewątpliwie ani Orban, zaprzyjaźniony z czekistą Putinem (nie urodził się wczoraj, więc chyba wie co to kgb), ani Truss czy Meloni to nie są konserwatyści.
Konserwatystami mogą być holenderscy chłopi, ale może im co nieco brakować orientacji w meandrach europejskiej polityki, dlatego mogą paść łatwym łupem bolszewickiego kuszenia. Jak jest w rzeczywistości, to także problem, nad którym warto by pochylić się odrębnie.
Panie Michale,
Rzeczywisty konserwatysta powinien bez problemu rozpoznać, że Putin jest czekistowskim bolszewikiem (jak nie przymierzając, był nim Dzierżyński – „ortodoks moralny”).
Rzecz jasna, dziś już bardzo trudno o takich konserwatystów, a w Europie nie wydaje się to w ogóle możliwe. Termin, którego użyłem w poprzednich komentarzach jest zatem bardzo nieprecyzyjny i umowny.
W tym kontekście, Orbán nie wydaje mi się żadnym konserwatystą. Nigdy im nie był. Tworząc podczas „upadku komunizmu” swoją partię, zaczynał jako „antykomunistyczny liberał”. Postawę nacjonalistyczną oraz „konserwatywną” przyjął po co najmniej 10 latach, aby przejąć władzę od „postkomunistów” i „socjalistów”. Wydaje mi się, że jest to tylko rola w którą się wcielił. Czy niunia wepchnęła go w ramiona Putina? Może to tak wygląda, ale „postkomunistyczne” Węgry mają dość łatwy dostęp do terminali morskich, chociażby w Rijece (mniej niż 300 km od granicy, z dobrym korytarzem transportowym). Jeśli są więc „odcięte od morza” to z własnej winy („postkomunistyczne” Czechy jakoś sobie z tym radzą). Mieli i mają inne opcje („postkomunistyczna” Chorwacja jest podobnym krajem, gdzie podobni narodowcy-„konserwatyści” mają porównywalne znaczenie i wpływy, aktualnie rządzą).
Darek,
Erupcja? Erozja? Korupcja? Korozja? Poróbstwo? Nieróbstwo? Co za różnica?
Interesują mnie inne rozróżnienia. Czyżby Twoim zdaniem nie było różnicy między „przedstawianiem w literaturze wszystkich Niemców jako amoralnych zbrodniarzy” i twierdzeniem, że „Polacy są najbardziej skolektywizowanym narodem na świecie”? Czy naprawdę uważasz, że to jest „mylące i wewnętrznie sprzeczne”, czy to tylko roztargnienie i lapsus calami? A może po prostu łaskawy pan znowu sobie drwi ze mnie, nieszczęsnego?
A po drugie, dlaczego Giorgia Meloni nie może być konserwatystką, a holenderscy chłopi mogą? (Zaznaczę tu nawiasem, że jest to pytanie wrednie podchwytliwe i zgryźliwie prowokacyjne, ale bądź wyrozumiały dla niedojdy i powiedz wprost: dlaczego?)
Wcześniej chciałem zapytać o jeszcze jeden punkt, ale mi uciekł, bo roztargnienie obciąża także nas, maluczkich, nie jest wyłącznie przywilejem wielkich publicystów. Otóż napisałeś:
„W mojej [ocenie], państwo, które nakłada na obywateli restrykcje izolacji, odbiera im prawo do pracy, zabiera własność bez uzasadnionego powodu (mam tu na myśli restrykcje covidowe) zasługuje na obalenie.”
Z góry proszę o wyrozumiałość. Może w tych słowach jest ironia, która mi umknęła? Może jakieś drugie dno, którego szukam na daremno? Bo chyba nie możesz tego mówić poważnie? Czy może wreszcie, „problem tkwi w semantyce” i inaczej rozumiemy podstawowe pojęcia?
Drogi i Szanowny Panie Andrzeju!
Ależ tak! Prawdziwy konserwatysta powinien. Mało tego, każdy człowiek powinien. Co więcej, dziecko powinno rozpoznać w Putinie czekistę. Ale jesteśmy, gdzie jesteśmy, co oznacza, że nikt, absolutnie nikt, tego nie dostrzega.
Moje pytanie jest inne: co Pan proponuje politykom zaangażowanym w dzisiejsze przepychanki, jeżeli mają aspiracje do konserwatyzmu? Poddać się? W tym nie ma nic złego. Ja się poddałem. Sądzę, prawdę mówiąc, że Pan też, ale nie odważyłbym się wyrokować. Ale ci, którzy się nie poddali, a za to poddani są presji niuniowej, co mają zrobić? Mogą popełnić rytulane, polityczne harakiri. Owszem, miałbym dla nich szczyptę podziwu, ale jakie miałoby to praktyczne skutki?
A przecież w ostatecznej analizie, w polityce idzie o praktyczne skutki. Mnie się nadal wydaje, że tu pozostaje wąska ścieżka wśród kolczastych krzewów, aale ciekaw jestem Pańskiego zdania.
Michał,
Oczywiście, jest różnica, ale co to ma do rzeczy. Mackiewicz wypowiadał mylące uogólnienia, tak czy nie?
Giorgia może stać się konserwatystką, jak każdy człowiek na globie, póki co – nie jest. Domagasz się ode mnie analizy jej programu wyborczego czy czegoś w tym guście? Bardzo chętnie bym się tym zajął, ale nie mam kiedy. Doraźnie przyjmijmy fragment z komentarza poniżej, Twojego autorstwa:
„Ależ tak! Prawdziwy konserwatysta powinien. Mało tego, każdy człowiek powinien. Co więcej, dziecko powinno rozpoznać w Putinie czekistę.”
Otóż Melani ma zdaje się problem ze spełnieniem tego warunku.
Podobnie ma się rzecz z holenderskimi chłopami – przyjmuję (na podstawie garści informacji), że tkwi w nich konserwatywny potencjał. Nic ponad.
Gdybyś był mniej tajemniczy, może byłoby łatwiej dyskutować.
Co Cię dziwi w wypowiedzianym przeze mnie poglądzie? Demokratyczne państwo, które przepoczwarza się w zideologizowaną tyranię zasługuje na obalenie. Nie zgadzasz się z tym poglądem? Może nadto jesteś związany z mitem praworządności? Różnimy się doświadczeniami. Osobiście nigdy nie żyłem w państwie praworządnym. Dlatego nie mam problemu z koncepcją obalania tworów, które jedynie praworządne państwo udają.
Bardzo rzadko bywam poważny, tym razem jestem.
Drogi Panie Michale,
Przyznam, że zaskoczyło mnie to co Pan napisał i zastanawiam się, na ile jest to ironia czy żart. Ale może Pana dobrze nie zrozumiałem. Jeśli tak jest, proszę o wybaczenie i uznanie tego co poniżej za niepotrzebny komentarz.
Pan to wszystko dobrze wie:
Moim zdaniem, jeżeli ktoś ma dziś aspiracje do konserwatyzmu, to nie powinien iść na kompromisy w ramach tzw. demokracji tylko organizować kontrrewolucję – wpływać na otoczenie tak, aby ona zaistniała (znane tu przykłady: Toporska i Mackiewicz, de Carvalho i Loudon). Nie angażować się w polityczne przepychanki. Robić to co słuszne i konieczne, być reakcjonistą.
Czy Pan to porzucił? Zdaje mi się, że Pan jest już jakieś 35 lat po rytualnym, politycznym harakiri i na wąskiej ścieżce wśród kolczastych krzewów.
Co ma zrobić osoba poddana presji niuniowej? Stawiać opór, na ile to możliwe. To indywidualny wybór.
Pan Amalryk zamieszczał zdaje mi się nieraz ten cytat (lub podobne):
Być reakcjonistą to zrozumieć, iż prawdy nie wolno wyrzec się tylko z tego powodu, że nie ma ona możliwości zatriumfować.
Powie ktoś, że to żaden realizm (swego czasu – a możliwe, że i dziś – tak oceniał Józefa Mackiewicza, współpracujący dziś z „Kontrą” tutejszy historyk).
Realizm, czy „realizm”? Jakie są ich praktyczne skutki?
Panowie, odpowiem, jak tylko będę mógł, ale tymczasem, pozwolę sobie zwrócić uwagę, że Giorgia (nie Melania) Meloni (nie Melani) od jakiegoś czasu próbuje zmienić nastawienie Włoch do Putina.
https://www.thetimes.co.uk/article/hard-right-has-no-place-backing-putin-says-italian-populist-leader-7zpvg57rb
Włochy są jednym z najbardziej pro-„rosyjskich” krajów w Europie, o czym pisałem w moim cyklu o upadku komunizmu. Lewica i prawica, biznes i media, wszyscy są w kieszeni Putina, więc ona jest jak powiew świeżego powietrza w tej zatęchłej atmosferze.
Nie widzi w nim czekisty, to prawda, ale mogę policzyć na palcach dwóch rąk ludzi, którzy nazywają dzisiejszą „Rosję” sowietami. Być może zresztą jestem optymistą, chyba palce jednej ręki wystarczą.
Podziw dla Putina, wyrażany tak często przez tzw. prawicę, jest skazą na myśleniu, więc kiedy ktoś się w końcu odżegnuje od tego, to chyba lepiej to zauważyć niż zignorować. Inaczej będziemy oskarżeni o ślepotę. Czy nie?
Michał,
Nie przesadzałbym z oskarżeniem o ślepotę. Ktoś kto wywodzi się z partii faszystowskiej, do niedawna darzył Putina tą samą estymą, co inni koledzy, deklaruje się jako konserwatysta, ale jest zwolennikiem aborcji na żądanie oraz legalizacji związków homoseksualnych, zasługuje na ocenę poprzez dużą dozę sceptycyzmu.
Czy nie jest po prostu tak, że GM z refleksem zareagowała na medialnie rozgrywaną wojnę ukrainną?
Ta kobieta (może być tak) po prostu umie liczyć głosy, ale niekoniecznie ma to cokolwiek wspólnego z jej światopoglądem.
Czy odszczekała swoje wcześniejsze sympatie wobec Putina? Zakładam, że nie.
Panie Andrzeju
Komentarz był rzeczywiście żartobliwy, ale pytanie jest najzupełniej poważne. Jeżeli odsądzamy wszelką politykę demokratyczną od czci i wiary, to jakie mamy prawo w ogóle wypowiadać się na temat tych, którzy decydują się brać udział w demokratycznych przepychankach?
Spójrzmy na Pańskie przykłady. De Carvalho i Loudon nie są chyba dobrymi przykładami, bo Carvalho zaangażował się po stronie Bolsanaro (przynajmniej do czasu), a Loudon jest jednoznacznie po stronie Trumpa. Mackiewiczowie są jak zwykle dobrymi wzorami do naśladownictwa, ale wydaje mi się, że pozostawiali sobie pewien margines, w którym oceniali konkretne działania polityczne w pełnym zrozumieniu, czym jest polityka. A polityka jest grą możliwości. Ponieważ jest grą, więc trudno w niej zachowywać absolutystyczne postawy.
Pozwolę sobie użyć przykładu wolnego od dzisiejszych utrudnień. Od wieków politycy europejscy – ludzie niekiedy głęboko wierzący i w najlepszym sensie konserwatywni – tolerowali prostytucję, nigdy nie przestając uważać jej za zło. Tolerowali ją, gdyż rozumieli ludzką naturę.
W dzisiejszych czasach dobrym odpowiednikiem mogłoby być podejście do aborcji. Osobiście, uważam ją za zabójstwo, świadomy akt pozbawienia życia nienarodzonego człowieka, i to akt dokonany przez rodzoną matkę tego człowieka. Wydaje mi się to oczywiste w sposób dość czarno-biały. Gdybym był politykiem, to wypowiadałbym wprost powyższą opinię, ale w praktyce politycznej próbowałbym zaledwie wprowadzić w życie ograniczenia aborcji, na ile to byłoby praktycznie możliwe.
Ani ja, ani Pan, nie jesteśmy politykami i nie zanosi się na to, byśmy mieli nimi zostać. Ale w ocenie innych polityków musimy chyba pamiętać o praktycznych ograniczeniach każdej polityki.
Darek,
Powiedziałbym, że różnica między „przedstawianiem w literaturze wszystkich Niemców jako amoralnych zbrodniarzy” i twierdzeniem, że „Polacy są najbardziej skolektywizowanym narodem na świecie”, jest tak ogromna i tak oczywista, że Twoje słowa wydają mi się horrendalnym nadużyciem. Twoim zdaniem – najwyraźniej! – to „nie ma nic do rzeczy” (to znaczy do czego?), a jednocześnie „Mackiewicz wypowiadał mylące uogólnienia”. Z mojego punktu widzenia, tak raczej nie było, bo co innego napisać w liście do przyjaciela, że wszystkie baby są durne, a co innego wypowiadać mylące uogólnienia, czego Józef Mackiewicz akurat nie robił.
Co mnie dziwi w Twoich słowach o „obalaniu”, to jest ich niezwykła apodyktyczność. Z jednej strony, zazdroszczę pewności siebie, ale z drugiej, trudno mi zrozumieć takie przeświadczenie. Głównie chyba dlatego, że postulujesz bardzo jednoznacznie REWOLUCJĘ, a rewolucja do niczego dobrego jeszcze nigdy nie doprowadziła. Jestem przeciwnikiemm rewolucji, bo jestem konserwatystą. Gdyby była możliwa KONTRREWOLUCJA, to byłbym po Twojej stronie, ale Twój postulat jest czymś w rodzaju klasycznego przykładu rozważanego przez Akwinatę: czy obalenie tyrana jest dopuszczalne? Św. Tomasz uważał tyranię za najgorszy typ władzy i dopuszczał tyranocydię, ale tylko wówczas, gdy zabicie tyrana nie doprowadzi do jeszcze większej tyranii.
W dzisiejszym świecie, wszelka rewolucja doprowadziłaby wyłącznie do znacznego pogorszenia warunków życia. Wydaje mi się, że Twoje nawoływanie do obalenia rządów, które z trudem tylko da się określić jako despotyczne, jest wielkim błędem – jest błędem rewolucji.
Wracając jeszcze na chwilę do Meloni, która nie ma w ogóle wielkiego znaczenia, to skąd to druzgocące odrzucenie z góry? Zarzucając jej, że „wywodzi się z partii faszystowskiej”, przyłączasz się do chóru głosów z niuni, do całej masy lewaków, którzy dokładnie to samo wyją na jej temat. Czy odszczekała? Nie wiem. Nie śledzę polityki wewnętrznej Włoch. A Ty? Skąd w ogóle domaganie się „odszczekiwania”? Czy i ja mam „odszczekiwać” każde zdanie wypowiedziane przeze mnie w przeszłości, z którym już dziś bym się nie zgodził? Czy mam się kajać? Złożyć samokrytykę? A Ty? Czy i sobie stawiasz takie wymagania? Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Mam nadzieję, że nie jesteś winien dostrzegania źdźbła w oku bliźniej, gdy belka tkwi w Twoim własnym. Ale nawet gdyby tak było, to ja nie rzucę w Ciebie kamieniem, bo i ja nie jestem bez grzechu.
Panie Michale,
Według mnie Olavo de Carvalho i Trevor Loudon to przykłady takiego uprawiania polityki jaką Pan proponuje dla konserwatystów. Ten pierwszy usiłował wykorzystać Bolsonaro i jego elektorat, ten drugi usiłuje wykorzystać elektorat Trumpa (bo, jak dotychczas, nie samego Trumpa). Ten pierwszy poniósł porażkę, co nie wróży dobrze także temu drugiemu.
Kompromisy pomiędzy tym co słuszne i konieczne, a tym co możliwe nie wydają mi się prowadzić do celu. Z jednego kompromisu wynika kolejny i w efekcie cel ulega degradacji albo wypaczeniu.
Michał,
Frazę w rodzaju: „Polacy są najbardziej skolektywizowanym narodem na świecie” można znaleźć u JM, nie tylko w jego prywatnej korespondencji. Nie chcesz chyba, żebym podawał konkretne przykłady? A może? Stosował generalizację polegającą na wrzuceniu do jednego wora ludzi jednej nacji. Daleko stąd do nazywania wszystkich Niemców amoralnymi zbrodniarzami? Daleko. Ale metoda jest w gruncie rzeczy bardzo podobna. Szczęśliwie, nigdy tych swoich uogólnień nie starał się stosować w kreacji literackiej. Gdy Ty widzisz horrendalne nadużycie w mojej wypowiedzi, ja dostrzegam grubą przesadę w Twoich słowach.
Dziwnie mi bronić przed Tobą tezy, że jedynym skutecznym lekarstwem na globalną chorobę bolszewizacji życia (w każdym jego przejawie) jest tylko i wyłącznie kontrrewolucja. Nie spodziewałem się, że kiedyś do tego dojdzie.
Podpatrujemy „demokratycznych” polityków, od czasu do czasu (ja zdecydowanie sporadycznie) wczytujemy się w ich programy polityczne, obserwujemy zachowania, werbalizowane dążenia, stanowiska etc. Ale czy trzeba nam jeszcze, w oparciu o wynikające z tych obserwacji konstatacje, budować złudne rojenia na odmianę obowiązujących trendów? Po cóż to? Podobnie jak Ty nie wyobrażasz sobie dzisiaj skutecznej walki, ja nie dostrzegam szansy, żeby ze skolektywizowanych, zideologizowanych kadr politycznych mógł się wyłonić choć jeden mąż stanu godny uwagi i tego miana.
Wolisz martwić się „pogorszeniem warunków życia”, co niechybnie nastąpi w związku z kontrrewolucją (która z nieznanych mi powodów nazywasz „rewolucją”). Zdumione moje pióro chce dlaczegoś sturlać się pod biurko, gdy to czytam.
Niezręcznie mi porzucać ten akurat komentarz w pół słowa… niestety nie wiem, kiedy ponownie usiądę przy biurku.
Panie Andrzeju,
Mnie z pewnością bliżsi są Borges czy Gomez, którzy odmówili udziału w polityce, gdy zostali zaproszeni. Ale to jest ciut inna kwestia niż ta, którą omawialiśmy, a mianowicie, czy odciąwszy się od codziennej polityki, nie odmawiamy sobie prawa do krytykowania tych, którzy w niej uczestniczą? Albo, ściślej: czy krytyka z takich pozycji nie jest pozbawiona znaczenia?
Dla mnie to jest poważne pytanie. Z mojego punktu widzenia, krytyka np. Giorgi Meloni z takich – nazwijmy to tak w skrócie: absolutystycznych – pozycji, sprowadza się do pogardliwego prychania. Kiedy się siada do stołu, by grać w pokera, to akceptuje się zasady gry w pokera, a inne zasady przyjmuje się, grając w brydża. Demokratycznie politycy konserwatywni muszą z góry zaakceptować zasady demokratycznej gry, więc prychanie na nich z pogardą, że „ta kobieta po prostu umie liczyć głosy”, wydaje mi się już nie dość, że nie na miejscu, ale bardzo krótkowzroczne i kompromitujące.
To tak, jakby stojąc obok stołu brydżowego, prychać, że zamiast licytować kiery, powinni robić rewolucję. Osobiście, rewolucji nie lubię. Wolę kiery.
Darek,
Nie ma żadnych szans na KONTRrewolucję. Żadnych. Zero. Nic. Kropka. Wszelkie próby obalenia nieznośnych porządków, otworzą tylko drogę dla Corbynów i Melanchonów, doprowadzą do rewolucji. Wydaje mi się to, ponad wszelką wątpliwość oczywiste.
Michał,
Szkoda, że nie zarysowałeś swojego stanowiska 15. lat temu. Nie byłoby dziś tego….
Cieszę się, że ponownie zasiadłeś przy biurku. Nie trzeba teraz niczego przerywać w pół słowa.
Myślę, że nie tyle „zarysowałem”, co bardzo wyraźnie wyłożyłem moje stanowisko. I 15 lat temu, i w ciągu ubiegłych 15 lat.
Ale co mnie interesuje, to: nie byłoby dziś czego? Nie byłoby dziś Wydawnictwa Podziemnego? Czy to chcesz powiedzieć?
Michał,
Tak.
„…walka jest niemożliwa, więc tym bardziej należy do niej dążyć”.
Tu jest precyzyjnie określony punkt. Odległy? Zapewne. Ale z całą pewnością nie niemożliwy do osiągnięcia.
To co Ty proponujesz to nawet nie odmiana najqityzmu, to sołżenicynizm.
Mnie z czymś takim nie po puti.
Darek,
Jako „prawie wykształcony fizyk” zadałem sobie trud wysłuchania jednego z wykładów p. Meissnera. Trafiłem dobrze, bo było o zupie. Fizyka teoretyczna rządzi się własnymi prawami, koncepcji tu może być wiele. Akurat w tym przypadku (dla mnie nie po drodze) profesor zakłada i podkreśla to bardzo wyraźnie, istnienie siły stwórczej jako nadrzędnej nad procesami fizycznymi. Jak p. Michał mi to wyjaśnił, oznacza siłę wyższą, boską czy jak ją nazwiemy, gdyż ludzie mają tylko twórczą.
Panie Michale,
A jakie pozycje ma zajmować dziś antykomunista, jeśli nie absolutystyczne w odniesieniu do wszystkiego, co wiąże się z bolszewizmem?
Panie Andrzeju,
Proszę mi łaskawie wskazać, która część zdania „krytyka np. Giorgi Meloni z takich absolutystycznych pozycji sprowadza się do pogardliwego prychania”, sprawia Panu trudność? Która część tego zdania (lub innych mmoich wypowiedzi) doprowadziła Pana do postawienia mi powyższego pytania? Nie wiem, jak Pan, ale ja pozostaję na absolutystycznym stanowisku wobec bolszewizmu i raczej nie muszę tego dowodzić. Jednocześnie jednak, konsekwentnie odmawiam z tego absolutystycznego stanowiska oceniać grę polityczną wokół mnie, bo byłoby to śmieszne. Dodam, śmieszne w mojej ocenie.
Jest tu kilka możliwych postaw. Skrajną zajęli Borges i Gomez (błędnie zwany Davilą): odcięli się od polityki. Drugą skrajnością jest postawa Carvalho i Loudona, jednoznaczne zaangażowanie po jednej stronie w demokratycznych przepychankach. Może Bolsonaro będzie zbawcą? A może Trump? Meloni? A może Le Pen? Proszę łaskawie zwrócić uwagę, że osobiście nie potępiam ani jednej, ani drugiej postawy, obie wydają mi się zasadne. Ale mnie najbliższa jest postawa zajęta przez małżeństwo Mackiewiczów.
„Za dużo od polityki się umiera, siedzi w mamrach i na różny sposób cierpi, żeby jej nie dostrzegać. „Zaangażowanie” ma przecież tę technicznie przykrą stronę, że albo ucieka do tak mglistej aluzji, że zamiast ponadczasowości jest w każdym czasie uciekającą mgławicą, albo konkretne odnośniki szybko się dezaktualizują.”
Czy jest lepsze określenie niemożności ucieczki od polityki w dzisiejszych, koszmarnych czasach, przy jednoczesnych trudnościach zaangażowania? Barbara Toporska pisała te słowa w 1964 roku, prawie 60 lat temu. A jej mąż dodawał: „Ale bez polityki nie można. Nie można dlatego, że stanowi ona składową część życia.”
Osobiście, nie znoszę polityki i nie interesuję się nią. Niestety polityka interesuje się mną, więc muszę się nią zajmować; polityka włazi mi z buciorami w życie, więc muszę się bronić. Polityka ma swoje prawa, jest sztuką tego, co możliwe, jest grą możliwości. Każda polityka. Natomiast polityka demokratyczna, z jaką borykamy się na co dzień ma prawa demokracji: zatem postponowanie p. Meloni jako „kobiety, która umie liczyć głosy”, „wywodzi się parti faszystowskiej” i powinna odszczekiwać, co powiedziała wcześniej – wydaje mi się niepoważne. Mackiewiczowie chwalili politykę Adenauera, a krytykowali De Gaulle’a. Mackiewicz chwalił pewne aspekty polityki Giraud, a inne ganił. Wydaje mi się to zasadne i godne naśladowania. Godne tylko wówczas, jeżeli mamy zajmować się bieżącą polityką.
Wydawnictwo Podziemne powstało z inicjatywy Darka 15 lat temu. Pierwsze artykuły ukazały się 31 sierpnia 2007 roku. Kula ziemska w winiecie jeszcze się wówczas nie kręciła, ale umieszczona tam została nieprzypadkowo: nie interesowała nas Polska, ale polityka światowa, bo „nie ma polskiej drogi do wyzwolenia”.
Opublikowałem tu grubo ponad 200 artykułów, w większości politycznych, umieściłem tysiące komentarzy i Pan mi mówi, że moje stanowisko nie jest wystarczająco absolutystyczne? A DR – bo nie Dariuszowi Rohnka (dostrzegam tu ślady przemiany z Gustawa w Konrada) – jest ze mną nie po puti? Gdyby tylko był wiedział, z jakim zaprzańcem się wdał tych 15 lat temu, to nie byłoby witryny Wydawnictwa Podziemnego…
Darek zdaje się twierdzić, że dziś każda rewolucja jest kontrrewolucją, ponieważ świat się dobrowolnie zsowietyzował na drodze ewolucji, zapominając, że większość świata nie przeszła rewolucji. prl jest postrewolucyjnym tworem, ale Wielka Brytania czy Kanada nie są. Są w stanie wrzenia, które doprowadzić może do rewolucji, toteż konsekwentnie – jako absolutystyczny antykomunista – odmawiam przyłożenia ręki do leninowskich planów. O żadnej kontrrewolucji mowy być nie może w przedrewolucyjnym stanie.
Cóż więcej mogę powiedzieć, niż zapewnić obu Panów, że zmienię zdanie, jeżeli mi Panowie wykażecie, że pobłądziłem. Z chęcią powrócę na jedynie słuszne ścieżki absolutystycznego antykomunizmu, jeżeli tylko zdołam dostrzec, że je opuściłem. Na razie nie mam takiego wrażenia.
Panie Michale,
Jeśli Pana tym pytaniem uraziłem, to przepraszam. Nie było ono skierowane do Pana, a raczej retoryczne.
Pytanie to postawiłem, bowiem napisał Pan:
(…)czy odciąwszy się od codziennej polityki, nie odmawiamy sobie prawa do krytykowania tych, którzy w niej uczestniczą? Albo, ściślej: czy krytyka z takich pozycji nie jest pozbawiona znaczenia?
Dla mnie to jest poważne pytanie. Z mojego punktu widzenia, krytyka np. Giorgi Meloni z takich – nazwijmy to tak w skrócie: absolutystycznych – pozycji, sprowadza się do pogardliwego prychania.
Odebrałem to jako zdania skierowane do mnie i dlatego tak na nie odpowiedziałem.
Drogi Panie Andrzeju,
Nie uraził mnie Pan i nie ma za co mnie przepraszać. Nie byłem dotknięty, tylko zdziwiony. Wyznaję, że teraz jestem jeszcze bardziej zdumiony.
Czy Pan krytykował panią Meloni? O ile wiem, nie. Dlaczego więc wziął Pan te słowa pod swoim adresem? Ale w końcu, co za różnica? Czy możemy się zająć meritum, dla odmiany? Zamiast rozważać, „pod czyim adresem” co zostało powiedziane? Kto jest urażony, a kto dotknięty. Sądzę, że przeżyjemy wszyscy takie urojone zniewagi.
Zechciał Pan przytoczyć moje pytania retoryczne, a ja je podtrzymuję. Ci, którzy odcinają się od polityki, nie powinni się wypowiadać na temat konkretnych wydarzeń lub szczególnych posunięć. Gomez jest tu dobrym przykładem. Natomiast ci, którzy chcą się wypowiadać, nie mogą przyjąć absolutystycznego stanowiska w swych wypowiedziach. Pani Meloni jest tu tylko przykładem. Prychanie na nią akurat jest bez znaczenia.
Proszę mnie źle nie zrozumieć, ja także jestem winien prychania, ale im prędzej to ukrócimy, tym lepiej.
Panie Michale,
W odpowiedzi na mój komentarz napisał Pan tyradę pod moim adresem („Panie Andrzeju,”), pod hasłem „i Pan mi mówi, że moje stanowisko nie jest wystarczająco absolutystyczne?”, pytając obcesowo, co takiego w Pańskiej wypowiedzi „sprawia mi trudność”. Starałem się być wobec Pana grzeczny i doprawdy nie wiem, co takiego Pana jeszcze bardziej zdumiewa w mojej odpowiedzi na ów komentarz.
Ma Pan rację, Panie Andrzeju. Zacząłem pisać do Pana, a skończyłem pisać do Darka, czy raczej do obu Panów. Jak to jednak należy czytać, co się napisało, nawet jeżeli to tylko komentarz internetowy. Proszę wybaczyć.
Nie wydaje mi się atoli, żebym był obcesowy, pytając, która część mojej wypowiedzi sprawiła Panu trudność (w sensie: była niejasna). Odpowiadałem tym po prostu na Pańskie pytanie. Przeczytałem to przed chwilą ponownie i wydaje mi się całkowicie w porządku. Nie wiem, co Pana w tym ubodło. Mogę Pana zapewnić, że nie napisałem „tyrady pod hasłem” (mnie takie określenie sprawia trudność), ale jeżeli tak to Pan odbiera, to ja już na to nie doktor.
Co mnie zdumiało, napisałem zupełnie wprost: przytoczył Pan moje słowa o p. Meloni i napisał: „odebrałem to jako zdania skierowane do mnie”. Ale przecież Pan nie pisał o Meloni, jakże więc mógł je Pan odnieść do siebie? Ot, zdumiało mnie to. Czy wyrażenie zdumienia jest teraz przyjmowane jako niegrzeczność?
Jeżeli tak, to ponownie proszę o wybaczenie. Nie byłem w Polsce od 35 lat z górą, nie znam zwyczajów, a zbyt wysoko Pana cenię, bym chciał Panu sprawić przykrość.
Przemek,
Jako fizyk z wykształcenia i zamiłowania (pamiętam komu pomagałeś z matmy [no, nie mi – to dla postronnych]) na pewno nie musisz zadawać sobie trudu, żeby słuchać profesora Meissnera. Nie jest pewnie idealnym wykładowcą (nie zawsze to co mówi jest zrozumiałe dla laików jak ja), ale opowiada z tak wielkim animuszem oraz pokorą wobec nauki, że – doprawdy – nie powoduje utrudzenia, a jedynie wzmaga chęć poznania. No, ale szczęśliwie wszyscy jesteśmy od siebie różni i różnie postrzegamy to, co do nas przemawia.
Meissner wyraźnie rozgranicza dwie sfery: sferę nauki od sfery wiary (jest na ten temat odrębny wykład). Jest w tym punkcie konsekwentny, rzadko wykracza poza. Największym darem prowadzenia dociekań naukowych jest jego zdaniem możliwość poznania zapisanych we wszechświecie reguł, idealnych, przepięknych wzorów.
Resztę może sobie słuchacz dopowiedzieć sam.
Panowie,
W pierwszym słowach swojego komentarza chciałbym przeprosić za brak obecności w tej trudnej dyskusji, tym bardziej, że moja absencja – zdaje się – spowodowała niejakie (oby mało istotne) zamieszanie. Co rzekłszy, mam nadzieję, że uda mi się teraz uchwycić istotę rzeczy i napisać jedno zdanie z sensem.
Problem, jak go rozumiem, dotyczy „polityki demokratycznej” i naszego do niej stosunku. Za kluczowy punkt uznałbym Michałowe:
„Jednocześnie jednak, konsekwentnie odmawiam z tego absolutystycznego stanowiska oceniać grę polityczną wokół mnie, bo byłoby to śmieszne. Dodam, śmieszne w mojej ocenie.”
Zadaję sobie pytanie: dlaczego mamy się wzbraniać oceniania gry politycznej z tego (w uproszczeniu – naszego) stanowisku? Dlaczego nie wolno nam zabrać głosu, niech by „absolutystycznego”. Według Michała (jeżeli dobrze interpretuje jego intencje): ponieważ w świecie „polityki demokratycznej” działają ludzie dobrej woli i równie dobrych intencji, którzy ze względu na niecne reguły gry politycznej są od czasu do czasu zmuszeni do podejmowania niesmacznych wyborów, zawierania kwaśnych sojuszy… i za to należy im się uznanie (nie za te kompromisty, ale za dobrą wolę!). My zaś, w naszej antykomunistycznej bierności, nie mamy prawa do formułowania wobec ich dzielnych wysiłków „absolutystycznych” ocen, bo… owi politycy brudzą sobie uszy, dłonie i języki także za naszą sprawę spokojnej egzystencji.
Pisze Michał w dalszych częściach, że nie inaczej zachowywali się Mackiewicz i Toporska, cytując jak zwykle interesujące fragmenty.
Przekroczyłem jakiś czas temu 40-letni próg antybolszewickiej aktywności, a jednak nigdy wcześniej nie padłem ofiarą równie wielkiego, ideowego zaskoczenia. Wydawało mi się zawsze, od nastoletnich czasów począwszy, że jako antybolszewik powinienem w swojej ocenie zjawisk dookolnych kierować się dwiema zasadami: jedynym celem jest obalenie bolszewizmu (aktywność polityczna w innym wymiarze nigdy mnie nie interesowała); sojuszników można szukać jedynie wśród tych, którzy niebezpieczeństwo bolszewizmu rozumieją oraz dostrzegają rudymentarne znaczenie walki z nim.
Okazuje się, że drugi punkt nie jest dla mojego szanownego redakcyjnego kolegi i Przyjaciela równie ważny, przynajmniej na tyle, żeby się przy nim bezwzględnie upierać. Co więcej, zdaje mu się być niebezpiecznym, prowadzącym nas ku rewolucyjnej zagładzie.
Mam nadzieję, że tym razem dobrze interpretuję to, co powiedział.
Nie mogę, niestety, pisać sążnistego elaboratu, a nie chciałbym urywać w pół zdania, dlatego pozwolę sobie na skrót.
Gdzie tkwi problem? Michał przytacza nazwiska polityków, którym przypatrywali się Mackiewicz i Toporska: Giraud, De Gaulle, Adenauer. Być może klucz do rozwiązania zagadki (dla mnie – zagadki) tkwi w zestawieniu z listą aktualnie działających „polityków” (nie będę wymieniał). Być może (nie wierzę w trafność tego „być może”) przeacza Michał zasadniczą kwestię dwóch skrajnie różnych standardów demokratycznego ustroju: tego, który funkcjonował w l. 60. i tego, który mamy nieprzyjemność zaznawać współcześnie. Nie dla Michała odnotowuję (bo wie to doskonale), że Giraud był antykomunistą, Adenauer antykomunistą niekonsekwentnym, De Gaulle miał odmienne zapatrywania światopoglądowe, wszyscy trzej należeli jednak do świata demokracji, w którym (ze wszystkimi antydemokratycznymi zastrzeżeniami) tak oznaczało nadal tak, nie–nie.
Świat współczesnej demokratycznej polityki jest czymś innym. Nie istnieją w nim klarowne racje polityczne, stawiane dzielnie i z otwartą przyłbicą. Najbardziej nieśmiałe polityczne dążenie wypada owijać w siermiężny len (być może nieprzypadkowo wspólny źródłosłów ze słowem Lenin) obłąkanej ideologii. W tych warunkach (a nie muszę dodawać – w mojej osobistej ocenie) nie da się polityki robić, a jedynie w polityce prostytuować mizerne resztki wyznawanych zasad.
Nie da się przypatrywać tym działaniom bez cienia politowania. Nie jest to żadna polityka, ale „polityka” w bardzo dużym cudzysłowie. Nie prowadzi do zachowania wciąż jeszcze wygodnego status quo, nawet w tych szczęśliwych krajach, w których do tej pory żyje się jako tako, ale jest wprost czynnikiem powodującym coraz to większe wychylenie równi pochyłej… po której niebacznie (lub z rozmysłem) staczamy się wszyscy w odmęty wszech panującej bolszewickiej ideologii, we wszelkich możliwych jej odmianach.
Tak czy siak, w żadnym razie „polityka” ta nie prowadzi do wyzwolenia naszego globu z bolszewizmu.
A sądziłem, do tej pory, że o to nam wspólnie idzie, nie we własnym interesie, ale z pamięcią o bliźnich.
Drogi Panie Michale,
Bardzo Panu dziękuję za wyjaśnienia.
Nie chciałbym już dyskutować tych kwestii. Pragnę jedynie wyjaśnić, że Pańską wypowiedź potraktowałem jako ogólną, w której Meloni jest podana jedynie jako przykład. Notabene nie jest ona dla mnie żadną konserwatystką, a przede wszystkim włoską nacjonalistką i jako taka uprawia dzisiejszą politykę w demobolszewickich ramach, występując m.in. w nie mającym znaczenia decyzyjnego europarlamencie.
Od początku, niezmiennie bardzo Pana i Pańskie poglądy szanuję i w pełni doceniam to, co Pan robi dla antykomunistycznej sprawy. Dużo z tego skorzystałem i korzystam.
Drogi Panie Andrzeju,
Bardzo dziękuję za miłe słowa.
Nie mam nic do dodania merytorycznie. Była już mowa powyżej o rewolucji i kontrrewolucji, ewolucji i kontr-ewolucji, o konserwatywnych politykach demokratycznych i nieuniknionych kompromisach. Dodam tylko, że bezkompromisowym trzeba być w myśleniu. W działaniu musimy iść na kompromisy – i w polityce, i w małżeństwie, i pod każdym innym względem – bo mamy do czynienia z innymi, wolnymi ludźmi. Z tego samego powodu nie wolno nigdy iść na kompromisy z bolszewią.
Panie Darku,
czy mógłby Pan rozjaśnić nieco złowrogi półmrok padający od terminu skrzywienie nacjonalistyczne” holenderskich chłopów? Poruszył mnie ten termin dziwnie znajomy… Co on oznacza w tym wypadku? Bo że nacjonalistyczne to złe to rozumie się samo przez się…
Panie Bogusławie,
Jakże miło przeczytać Pański komentarz. Żałuję, że tak rzadko moje teksty bywają okraszane uszczypliwością z Pana strony.
Niestety, nie mogę wypowiadać się kompetentnie na temat potencjalnego nacjonalizmu holenderskich chłopów, ponieważ nie miałem do tej pory sposobności zająć się tym szalenie istotnym tematem na poważnie. Nie wiem, czy widmo nacjonalizmu krąży nad tymi zdeterminowanymi ludźmi czy też nie ma o tym wcale mowy. Oby ich nie nawiedzało, bo wówczas szanse ich śmiałej inicjatywy w konfrontacji z bolszewicką paraideologią będą znikome. Pisząc w lapidarnym skrócie, zagrażałby im kompromitujący proputinizm…, który – jak dobrze wiemy – predominuje w europejskich sferach, przyklejających sobie łatkę prawicowości.
Nacjonalizm jest gangreną, która trawi myśl antybolszewicką od 100 lat z okładem. To za jego sprawą udało się Leninowi wraz ze zgrają ideowych pobratymców przetrwać najtrudniejszy okres, gdy ich władza wisiała na przysłowiowym włosku. Nie inaczej było w ludowej Polsce po ii wś., gdy najbardziej hałaśliwy nacjonal-antykomunista, B. Piasecki, z gracją zawarł pax ze swoim – do niedawna – największym wrogiem.
Skrajnym, choć peryferyjnym przykładem zjawiska, była działalność Niezależnej Grupy Politycznej (jednego z inicjatorów, śp. Mariusza Urbana, miałem sposobność kiedyś poznać). Grupa była nader śmiała, oferując Kremlowi, ponad głowami pezetpeerowskich kacyków, a wykorzystując do tego celu sowiecką ambasadę w Warszawie, coś na kształt politycznego sojuszu. Występując z pozycji antykomunistycznych, grupa zwalczała demokratyczną, a następnie solidarnościową „opozycję”, miała zatem niejaki potencjał. Niestety, organizacja określała się równolegle jako „niekomunistyczna orientacja proradziecka”. Jak widać, można i tak.
Ale – zdaje się – te i inne przykłady (jak np. wiernopoddańcze wezwania Prymasa Wyszyńskiego do wielbienia po kościołach wolnej peerelowskiej ojczyzny) nie przekonują Pana w najmniejszej mierze.
Ma Pan rację. Czuję się nieprzekonany. Zwłaszcza, że przytacza Pan marginalne i pokraczne twory do scharakteryzowania bardzo szerokiego i niejednorodnego zjawiska tworzącego rzeczywistość historyczną Europy i sporej części Azj.. Podobnie syntetycznie można opisać np. konserwatyzm, muzykę ludową lub dowolną porę roku. Z podobnym efektem. Muszę też przyznań, że wizja Prymasa Wyszyńskiego jako mentalnego kolaboranta bolszewików wymagała by wyjątkowej ekwilibrystyki ideologicznej i iście bergogliańskiego podejścia do Nauki Kościoła.
Szanowny Panie Bogusławie,
„Marginalne twory” przytoczyłem po to, żeby zilustrować do jakich nonsensów może zawieść nacjonalistyczne skrzywienie. Zgodzi się Pan przy tym, że ja przynajmniej podaję przykłady, zaś Pana śmiałe tezy nie mają żadnego umocowania w rzeczywistości.
Ciekawie plasują się Pana poglądy na temat Wyszyńskiego, na tle stanowiska jakie wobec problemu jego niewątpliwej kolaboracji z komunizmem zajmowała emigracja. Gdy w l. 60. ubiegłego wieku Józef Mackiewicz i Barbara Toporska poczęli występować przeciwko peerelizacji duszpasterstwa emigracyjnego, okazało się, że mają wsparcie (otwarte lub nie) niemal całego spektrum politycznego. Nawet beznadziejnie zatopiona w polrealizmie paryska „Kultura” okazała, piórem Juliusza Mieroszewskiego, sprzeciw wobec wiernopoddańczych gestów Kardynała, który nie tylko sam począł wspierać bezbożny komunizm, ale postanowił skazić swoim zaprzaństwem wiernych (niestety, skutecznie).
Jedyny istotny ośrodek na Zachodzie (bo nie ośrodek myśli emigracyjnej), który „bronił” w tym czasie Wyszyńskiego to było RFE pod wodzą żulika Nowaka-Jeziorańskiego.
Szanowny Panie Darku,
sądzę, że korzystanie z epitetu jako formy wzmocnienia przekazu świadczy o Pana dużym rozdrażnieniu, bo zwykle Pan tego nie czyni. Niestety obawiam się ,że jeszcze je wzmocnię. Kardynał Wyszyński był przywódcą Kościoła a nie politykiem. Odpowiadał za stan wiary a nie stan patriotyzmu (przepraszam za to nacjonalistyczne skrzywienie). Przy wielkim szacunku dla Józefa Mackiewicza (o czym Pan zresztą doskonale wie) daleki jestem od traktowania go jako wzorzec człowieka Wiary. Stąd, jak sądzę, jego ocena Kardynała Wyszyńskiego została zredukowana do oceny polityka.
Z pewnością się Pan ze mną nie zgodzi, ale dla Polski w tamtym czasie więcej znaczyły( i znaczą obecnie) odmawiane Różance niż akty strzeliste Emigracji, niezależnie od jej profilu politycznego.
Jak to mówił Onufry Zagłoba „…będę sia za Waści modlił. Może się Duch Święty zlituje, Panie Snitko”.
Szanowny Panie Bogusławie,
Epitety zwykłem stosować wówczas, gdy stojący obok rzeczownik domaga się uzupełnienia. W danym przypadku rzeczownik „gest” dopełniłem przymiotnikiem „wiernopoddańczy”. Większość czytelników Witryny zapewne domyśliłaby się o jakim charakterze „gest” mam na myśli, postanowiłem jednak posłużyć się dopełnieniem, bo – jak mi się zdaje – jest Pan tu raczej rzadkim gościem.
Nie ma Pan racji pisząc, że Wyszyński był przywódcą Kościoła a nie politykiem. Był i jednym i drugim, o czym Pan zresztą doskonale wie. W moim osobistym przekonaniu był także kimś więcej – był spiritus movens nowego stosunku do komunizmu po śmierci (a może i jeszcze wcześniej) Piusa XII. Jego poczynania z grudnia 1956 grudnia i liczne dalsze (w tym i zamykanie ust duszpasterstwu emigracyjnemu) wskazywała całkiem nową ścieżkę bezbożnej (uzasadniony Pana zdaniem ten epitet?) współpracy Kościoła z komunistami.
Komunizm jest wrogiem Kościoła. Począwszy od bolszewickiego przewrotu 1917 roku kolejni dostojnicy Kościoła świetnie zdawali sobie z tego sprawę, przyczyniając się swoimi naukami do odpowiedniego uświadomienia wiernych. Ostatni antykomunistyczny papież Pius XII nakładał ekskomunikę na tych, którzy ośmielą się wspierać komunistów. W późnych l. 50. Józef Mackiewicz wyrażał przekonanie, że Kościół Katolicki jest jedyną mocną i konsekwentną antykomunistyczną instytucją.
Wyłom pojawił się wkrótce, doprowadzając do surrealistycznej sytuacji, w której nie komunizm był zły, ale wszyscy ci, którzy go zwalczali, co można było już obserwować w czasie Soboru. Wkład Wyszyńskiego w to „dzieło” jest trudny do przecenienia.
Szanowny Panie Darku,
przyznaję, zastosowałem niewłaściwy zwrot, ale nie chodziło mi o „wiernopoddańczy gest”.
Zresztą to bez większego znaczenia.
Oczywiście prezentuje Pan pogląd (nie bez uszczypliwości dodam, że zbieżny ze stanowiskiem „przywódców narodu” tamtych czasów), że kardynał Wyszyński był politykiem. To samo powtarza Pan za Mackiewiczem. Siła Kościoła nie tkwi w instytucji, tylko w wierze. Zagrożenie dla komunizmu stanowi nie instytucja kościoła ale Ewangelia, którą Kościół głosi. Myślę, że gdyby miał Pan szansę uczestniczenia w zainicjowanych przez Kardynała Wyszyńskiego modłach związanych z peregrynacją obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej czy publicznych Różańcach nawiedzających domostwa to nawet bez poczucia osobistego, duchowego współuczestnictwa nabrałby Pan większego dystansu do ocen krytycznych całej polskiej emigracji, które moim zdaniem nie wyszły poza poziom wzniosłego, nic nie wnoszącego do obrony przed komunizmem gęgania.
Kardynał Wyszyński był politykiem o tyle o ile Wiara jest jakością polityczną jako czynnik kształtujący życie społeczne.
Podobnie jak w poprzednim poście zaznaczam, że nie zaskakuje mnie ocena Mackiewicza, tym razem pozytywna. Tyle tylko, że jest ona dokonana z pozycji w której Wiara odgrywa rolę drugorzędną. Jest dokładnie odwrotnie.
Szanowny Panie Bogusławie,
Nie wiem skąd wzięło się Pana przypuszczenie, że, zdaniem Mackiewicza, w odniesieniu do poczynań hierarchów Wiara odgrywa rolę drugorzędną w stosunku do polityki. Jeśli zagłębi się Pan kiedyś w jego teksty watykańskie (do czego zachęcam) z pewnością zmieni Pan to swoje przekonanie.
W przeciwieństwie do Pana, Mackiewicz nie ignorował jednak obszaru polityki i jego wpływu na kondycję Kościoła jako instytucji. Byłby zapewne mocno zdziwiony, gdyby usłyszał to do czego Pan usiłuje nas przekonać, że Wyszyński politykiem nie był. Takie stwierdzenie nie ma związku z rzeczywistością… i prawdę powiedziawszy dziwi mnie, że prowadzimy dzisiaj na ten temat dyskusję.
Ma Pan bezsprzecznie rację, pisząc że „siła Kościoła nie tkwi w instytucji, tylko w wierze”. Rzecz w tym, że Instytucja w anturażu spolegliwości wobec ziemskiego zła komunizmu mocno tę siłę osłabia. Czy zbrukane doczesnością kłamstwo nie zaburza naszego stosunku do sacrum? Nie stawia przeszkód na naszej drodze ku zbawieniu?
Jest jeszcze kwestia autorytetu Kościoła w odniesieniu do spraw ziemskich, a więc ten obszar, który stara się Pan w swoich rozważaniach pominąć. Czy gdyby nie zamykanie oczu na zło komunizmu, gdyby nie wspieranie tej diabolicznej ideologii, byłby dzisiejszy Kościół (Kościół jako instytucja) w tej kondycji, w tym punkcie, w jakim się znajduje?