Biełyje barany idut na uboj czyli rzecz o liberum arbitrium
4 komentarzy Published 22 lutego 2024    | 
Równo 500 lat temu, bo AD 1524, pisał swoją Diatrybę albo rozprawę o wolnej woli ojciec irenizmu Erazm z Rotterdamu. Był w ówczesnym czasie teologiem szczególnym, bo umiejscowionym na intelektualnym pograniczu, pomiędzy dwoma ścierającymi się ostro prądami: reformacją i kontrą na jej herezje. Rozprawę pisał na stałe osiadłszy w możliwie bezpiecznej Bazylei, która dawała konieczny dla pracy twórczej spokój. Nie był tam nadmiernie nagabywany przez protoplastów współczesnych nam bolszewików, stronników Lutra z jednej, ani też przez przedstawicieli Stolicy Piotrowej z drugiej strony. Na traktat humanisty Luter odpowiedział pogardą przemieszaną z furią, zestawiając pismo Erazma ze śmieciami i gnojem, noszonymi w złotych i srebrnych naczyniach. Jego odpowiedź była szyderstwem, zarzucającym oponentowi niejasność i tępotę. Wolny wybór jest w rzeczywistości fikcją – grzmiał – redukując istotę ludzką do roli bezwolnego automatu. Znalazł, i wciąż znajduje, licznych słuchaczy i naśladowców.
Zostałem onegdaj wywołany do dyskusji, czego szczególnie nie cierpię, ale czuję się zobligowany przyznać, że temat owego wywołania jest, i pozostanie pewnie długo, szczególnie istotny: czym ma być kontrrewolucja, jeśli nie powrotem do starego?! Czymś nowym, całkiem innym, lepszym, nie daj Boże, zmodernizowanym? Jednostronnie zajadły spór pomiędzy heretykiem Lutrem a humanistą Erazmem zdaje się dobrym tłem dla podjęcia próby odpowiedzi na to niełatwe pytanie. Erazm nie może być uznany za klasycznego przedstawiciela kontrreformacji (w 1559 roku jego dzieła trafiły na Index Librorum Prohibitorum), niemniej sformułowane przez niego koncepcje naprawy niektórych kościelnych instytucji oraz powrotu do źródeł, miały niewątpliwy wpływ na przeciwników szesnastowiecznej herezji. A zatem, jeżeli zgodzić się z tym poglądem (o jego głos w sporze z heretykami zabiegał Klemens VII, panujący bezpośrednio po nim Paweł III ofiarowywał Erazmowi kapelusz kardynalski, prosząc go jednocześnie o pomoc „słowem i czynem przed i podczas soboru”), można przyjąć, że dzieło człowieka, mającego znaczący wpływ na zaczątki reformacyjnego fermentu, miało także nie byle jaki udział w jego zwalczaniu.
Czy podpowiada nam to cokolwiek na temat kontrrewolucji i jej ewentualnych celów? Odpowiedź zabrzmi twierdząco, jeżeli przyjmiemy, że rewolta w łonie Kościoła i jej tłumienie może stanowić niejaką analogię do rewolucyjnych zawirowań w obrębie profanum. Należałoby także przyjąć, że Erazm, mimo krytycznego stanowiska wobec zjawisk trapiących średniowieczne instytucje kościelne, odrzucił błędy herezji, pozostając wiernym synem Kościoła (co nie jest kwestią bezdyskusyjną). Byłby wówczas przykładem bogobojnego uczonego i humanisty, zdecydowanego bronić Tradycji. Tyle, że obrona ta, nie miała oznaczać bezwarunkowego powrotu do przeszłości. Tak też widziałbym cel stojący przed kontrrewolucją – powrót, ale niebezkrytyczny. Tak jak niebezkrytyczny wobec błędów Kościoła był sobór trydencki.
Jest jeszcze coś, co sprawia, że Erazm pozostaje intelektualistą inspirującym – to idea wolnej woli, którą starał się omówić w Diatrybie. Nie podał w swojej pracy obszernej, wyczerpującej definicji, ograniczając się w zasadzie do jednego sformułowania:
wolna wola jest tutaj rozumiana jako władza ludzkiej woli, dzięki której człowiek może zwracać się ku temu, co prowadzi do wiecznego zbawienia, lub odwrócić się od tego.*)
Przywoływał nazwiska herezjarchy Pelagiusza i Dunsa Szkota, ponieważ jednak adwersarz był fanatycznym stronnikiem zasady sola scriptura, starał się czerpać argumentację niemal wyłącznie ze Starego jak i z Nowego Testamentu, z rzadka jedynie nawiązując do wypowiedzi autorów greckich oraz łacińskich, którzy zajmowali się omawianym problemem w przeszłości. Przyjęcie takiego ograniczenia nie nastręczało autorowi najmniejszych problemów interpretacyjnych. Biblia jest przepełniona niezliczonymi przykładami, które potwierdzają istnienie wolnej woli, co pozwoliło Erazmowi na odrzucenie wyrażonego przez Lutra poglądu jakoby: „wolny wybór jest w rzeczywistości fikcją, jest nazwą bez rzeczywistości. Bowiem nikt nie ma mocy pomyśleć dobrej lub złej myśli, gdyż […] wszystko dzieje się z absolutną koniecznością”…
Luter daleki był od uznania racji księcia humanistów, a jego deterministyczny fatalizm z biegiem stuleci triumfował i triumfuje w coraz to nowych odsłonach. Współcześnie, z krzepkim bolszewizmem na Wschodzie, dorastającym na Zachodzie, bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości zdaje się być coraz bliżej celu – unicestwienia autonomicznych działań człowieka. Wciąż niejasne, przynajmniej dla mnie, pozostają źródła jego triumfu. Nie przestają zdumiewać, szczególnie w odniesieniu do tych historycznych przypadków, gdy – zdawać by się mogło – bezpośrednie doświadczenie nie powinno pozostawiać złudzeń co do szkodliwości zarazy.
***
Kilka tygodni temu w jednym z komentarzy nawiązałem do artykułu Zdzisława Antoniego Siemaszko „Wileńska AK a Niemcy” (Zeszyty Historyczne 1994, nr 110), w którym autor zawarł tyleż zaskakującą co oczywistą konstatację: zarówno przywództwo w kraju jak i na emigracji nie myślało o jakiejkolwiek współpracy z sowietami, a wprost przeciwnie – postulowało walkę z Rosją sowiecką. Przytaczał dokumenty, m.in. gen. Roweckiego („W wypadku marszu sił sowieckich na zachód musicie być zdolni na specjalny rozkaz mój do czynnej akcji w postaci masowej dywersji i partyzantki”. – Rozkaz do komendantów okręgów wschodnich ZWZ z 29-9-40); instrukcje Delegatury Rządu z maja 1941 roku („Polska znajduje się w stanie, wojny nie tylko z Niemcami ale także z Rosją. Na wypadek zbrojnego ataku między Niemcami a Rosją Polacy winni zachować w stosunku do obu stron nadal postawę jednakową: bezwzględnie wrogą.”); gen. Sosnkowski w liście do gen. Sikorskiego z 22.06.1941 żądał kompletnego zawieszenia akcji przeciwko armii niemieckiej – doskonały przykład w jak znaczącym stopniu ówczesne elity polityczne podzielały ideę antybolszewicką. Istniała, przekonuje Siemaszko, „zgodna opinia miarodajnych czynników, że na terenie Polski i Wielkiego Księstwa Sowietom pomagać nie należy, gdyż taka akcja byłaby sprzeczna z polskimi interesami”.
Autor przywołuje wspomnienia Leona Mitkiewicza, szefa Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza, że „nawet we własnym sztabie gen. Sikorskiego przeważająca opinia sprzyja Niemcom w ich wojnie przeciwko Sowietom”. Mowa w tych wspomnieniach o nastrojach oczekiwania w sztabie generała („nie chcę powiedzieć, że radosnego”), że za parę tygodni Rosja zostanie rozbita, a ustrój sowiecki obalony.
Siemaszko rozważa, w dalszej części artykułu, m.in. przyczyny odwrócenia tego stanu rzeczy oraz złożone kwestie współpracy wileńskiego podziemia z Niemcami, a czyni to w sposób wielce interesujący. Najistotniejsze w jego tekście wydają mi się jednak fragmenty obalające dobrze ugruntowany we współczesnym myśleniu mit o tym, że Polacy, że Naród, decydenci, zarówno w kraju jak i w Londynie nie zdawali sobie sprawy z istoty bolszewickiego zagrożenia. Może nie chcieli wiedzieć, pamiętać, zastanawiać się nad drażniącym problemem, ale (generalnie) ignorancji tym ludziom raczej nie należy przypisywać. Innymi słowy wiedziano, co to bolszewizm, a tajemnicą pozostaje zaledwie przyczyna, dla której zdecydowano się na kohabitację z największym wrogiem.
W komentarzu pisałem także o pewnej wizji Józefa Mackiewicza:
Gdybym miał w obrazie odmalować ówczesną tragedię polityczną kraju, przedstawiłbym naród w postaci pochodu, który z pieśnią na ustach, na przemian męczeńską i triumfalną, gnany jest przez siepaczy hitlerowskich w przepaść bolszewicką, a po bokach kroczą szpalery „autorytetów” konspiracji, pilnujących z pistoletami w garści, aby nikt z tego pochodu się nie wyłamał, nikt nie próbował zawrócić, czy innych przed przepaścią nie ostrzegł.
Przejście na drugą, bolszewicką stronę nie rozegrało się za strzeleniem dwóch palców, za sprawą gestu, którym niegdyś przywoływano w knajpie kelnera. To musiał być proces, który przebiegał w umyśle każdego pojedynczego człowieka. Klasycznym przykładem tego zjawiska jest postać Leona z Nie trzeba głośno mówić.
Z punktu odrzućmy zagadnienie trafnego rozeznania rzeczywistości ideowej jako całkowicie bez znaczenia. Przynajmniej jeśli rozpatrujemy postępowanie ludzi doświadczonych pierwszą okupacją sowiecką. Wiedza, jaką wówczas nabyto, nie wywietrzała z głów przez kilkadziesiąt miesięcy niemieckiego bestialstwa. Ludzie tamtego czasu i tamtego miejsca, przechodząc na pozycję współdziałania z bolszewizmem dokonali byli wolnego wyboru. Tak przynajmniej należałoby sądzić.
Ale czy stwierdzeniu temu nie przeczy tytułowe: „Biełyje barany idut na uboj”? Słowa te padły z ust „radzieckiego telegrafisty”, stojącego obok samochodu łączności, nadającego meldunek otwartym tekstem. Usłyszało je wielu żołnierzy VI Brygady AK 18 lipca 1944 roku, zmierzających ku Puszczy Rudnickiej. Szli wedle rozkazu ppłk. Blumskiego, który przejął dowództwo po pojmanym dzień wcześniej „Wilku”, a „wobec zagrożenia ze strony Armii Czerwonej” nakazał wymarsz wszystkich jednostek i zajęcie obronnych pozycji na skraju puszczy. Z Wołkorabiszek, gdzie stacjonowali, wyruszyli po zmierzchu, dlatego nie udało im się zrealizować taktycznego celu przed wschodem. Szli przez Rutkowszczyznę, Starą Wieś, Kotuciszki.
Świt zastał brygadę maszerującą, rozciągniętą na kształt ogromnego długiego węża. Tą samą trasą szły również niektóre inne polskie oddziały. Nad maszerującymi wisiał samolot radziecki, tzw. kukuruźnik, a pochód zamykało kilka niewielkich patroli piechoty Armii Czerwonej albo sił bezpieczeństwa.
Białe barany szły na rzeź. Sowiecki telegrafista powtarzał to zdanie wielokrotnie, nie zawracając sobie głowy faktem, że to co mówi może być posłyszane ze zrozumieniem przez partyzantów. Bywają epizody uderzające metaforycznym obuchem w ciemię, z niewiadomej przyczyny. Bo czy ów czubaryk mówił coś szczególnie rewelacyjnego? Czy mijający go żołnierze nie podzielali wyrażanej w ten obcesowy sposób fatalnej prawdy? Cóż tu niezwykłego? Nic, poza jednym – odczłowieczonym podmiotem tej frazy. Telegrafista jawnie szydził z przechodzących chyłkiem białych żołnierzy, trafiając jednocześnie celnie w meritum dramatu.
Kilka wileńskich letnich dni, kojarzonych z bluźnierczym kryptonimem „Ostra Brama” w żadnej mierze zdaje się nie przystawać do „rzeczywistości”, nawet tej pisanej w cudzysłowie. To surrealistyczny horror, od początku po tragiczny finał. Nie będę tu próbował ustalać jego genezy, szczegółowo opisywać jego przebiegu. Przedstawię tylko kilka obrazów/epizodów. 17 lipca, cztery dni po zajęciu Wilna przez wojska sowieckie, komendant „Wilk” otrzymał zaproszenie (w trybie nagłym) na spotkanie z dowódcą 3 frontu białoruskiego. Miały być omawiane zagadnienia sformowania korpusu Wojska Polskiego na Wileńszczyźnie pod sowieckimi auspicjami. Komendant pozostawał od kilku dni w stanie chorobliwej ekscytacji, zatem trudno się dziwić, że zaproszenie przyjął. Pojechał, nikt nie zamierzał z nim rozmawiać, został aresztowany. Nie zadbano nawet o minimum bezpieczeństwa dowódcy. Żaden funkcjonariusz wywiadu nie przebywał w tym czasie w Wilnie. Sowieci wysłali do polskiego sztabu generała wojsk pogranicznych, aby ten wysondował, czy informacja o aresztowaniu dowódcy nie wydostała się poza mury siedziby nkgb. Uspokojony brakiem jakiegokolwiek zamieszania czy podejrzliwości, zaproponował oficerom… uregulowanie zegarków zgodnie z czasem moskiewskim. Tego samego dnia, o godzinie 17.00, w majątku Bogusze, miała odbyć się wspólna odprawa oficerów sowieckich oraz polskich, od szczebla dowódcy batalionu wzwyż. Autor opracowania, z którego czerpię te informacje, żołnierz VI Brygady, Wincenty Borodziewicz, przekonuje w swojej relacji, że w partyzanckich szeregach panowała tego dnia „ufność w rzetelność i wiarygodność zapewnień przedstawicieli Armii Czerwonej”, ale jego relacja nie do końca potwierdza to przekonanie. I tak, rtm. „Dryja” starał się odwieźć ówczesnego dowódcę brygady „Konara” od postanowienia wzięcia udziału w naradzie. Przekonywał, że lepiej będzie, jeśli na spotkanie pojedzie oficer niższej rangi. „Mjr. ‚Konar’ jednak nie lubił skomplikowanych sytuacji i zdecydował, że sam pojedzie na to ważne spotkanie.” Jednocześnie ppłk Zygmunt Blumski przewidziany po reorganizacji oddziałów na dowódcę 1 dywizji piechoty wezwał por. „Tońko”, cichociemnego, Adama Boryczkę i zapytał go, czy jest w stanie ubezpieczyć siłami VI Brygady odprawę oficerów w Boguszach. Boryczko był żołnierzem niezwykłej odwagi. 10 lat później, w 1954 roku, w dwa lata po auto-demaskacji przez funkcjonariuszy i konfidentów ub ostatniego zarządu WiN, na własną rękę, po raz kolejny udał się do kraju, z postanowieniem odszukania członków rozbitej organizacji. 17 lipca 1944 odmówił, motywując swoją decyzję brakiem stosownego czasu na zebranie oddziału i doprowadzenie do celu, mimo że majątek Bogusze był odległy od miejsca stacjonowania o zaledwie 6 kilometrów. Być może istotnie brakowało czasu. Dlaczego jednak w ostatniej chwili zdecydowano się na podjęcie działań ubezpieczających? Czyżby nie stało ufności w czerwoną rzetelność? Wobec odmowy Boryczki, pułkownik Blumski postanowił przekazać rozkaz ochrony oficerów zgromadzonych w Boguszach VII Brygadzie, która przebywała bliżej miejsca spotkania. Ale rozkaz nie został wykonany. Gdy aresztowani oficerowie odjeżdżali, związani, leżąc w ciężarówkach, do Wilna, do dowódcy VII brygady, por. Tupikowskiego podjechał konno oficer sowiecki, zawiadamiając go, że można zwinąć ubezpieczenie, ponieważ spotkanie zostało zakończone, a uczestnicy rozjechali się do swoich oddziałów. Jawna kpina czy tylko przeświadczenie, że ma się do czynienia z baranami? Komendant brygady zdecydował się oddalić z miejsca zdarzenia wraz z żołnierzami, nie zawiadamiając nikogo o tym, co się stało. Po kilku miesiącach wylądował w lubelskim wojsku, zdobywającym dla bolszewików Berlin.
Dramat w Boguszach przypomina podobne spotkanie oficerskie, opisane przez Józefa Mackiewicza w Kontrze, w rozdziale „Konferencja”. Podczas identycznie iluzorycznej, jak ta w Boguszach, konferencji w Spittal, aresztowano łącznie dwa tysiące siedemset pięćdziesiąt osób. Oba epizody miały ten sam cel – pozbawienie oddziałów ich kadry dowódczej. W obu przypadkach gwarantowano bezpieczeństwo, rozwijano perspektywy wspólnych działań. I tu i tam nie wszyscy ufali w pełni organizatorom. Austriacka „konferencja” obnaża jakoby cynizm i perfidię demokracji. Czy jest jakaś różnica z punktu ofiar, ich rozeznania rzeczywistości? Biełyje barany z Wileńszczyzny zagubiły gdzieś daną im wolną wolę i pogrążyły się w fatalizmie. Trudno wyzbyć się wrażenia, że Kozakom znad Donu oraz innych zakątków raju krat przytrafiło się coś bardzo podobnego.
***
Absurdem bowiem byłoby powiedzieć „wybieraj” do tego, kto nie ma możliwości zwrócić się ku jednemu lub drugiemu…
pisał 500 lat temu Erazm z Rotterdamu. Wolna wola była dla niego fundamentem człowieczeństwa. Reprezentowany przez Lutra fatalizm jest najskrajniejszym przeciwieństwem tej idei. Zamyka przed człowiekiem możliwość obrania własnej drogi. Paradoksalnie przyjęcie fatalistycznej wizji świata także jest wyborem. Ale szczególnym, bo degradującym człowieka, niszczącym jego wewnętrzną suwerenność.
Zapadłe późną wiosną 1944 roku postanowienie wyzwalania Wilna spod okupacji niemieckiej pozornie było decyzją wojskową i polityczną. W rzeczywistości, wobec porażającej kruchości sił i środków, było jedynie manifestacją uniżoności wobec nadchodzącego bolszewickiego agresora, podyktowaną przeświadczeniem o „czystej konieczności”. W ten sposób „autorytety” konspiracji, o których pisał Mackiewicz, wkroczyły na historyczną ścieżkę fatalizmu, bezwzględny opór wobec najeźdźcy zastępując bezwarunkową uległością.
Gdy Duch Święty ich prowadzi – pisał w swojej Diatrybie Erazm – to tak działa, że mają oni wolny wybór i mogą również milczeć, jeśli zechcą – o ileż bardziej wola człowieka sama z siebie może o sobie decydować. Ci bowiem, którymi kieruje zły duch, nie mogą zamilknąć, jeśli chcą, i często sami nie rozumieją, co mówią.
Szesnastowieczny humanista, argumentując w obronie wolnej woli, a przeciwko fatalizmowi Lutra, sformułował regułę, która 400 lat później opisywać będzie kondycję człowieka w bezpośrednim zetknięciu z bolszewizmem. To nie tylko opis adekwatny dla zachowania „Wilka” i jego podkomendnych, ale też dla wszystkich innych neofitów nowej bolszewickiej wiary.
_______________________
*) Wszystkie cytaty z dzieła Erazma z Rotterdamu pochodzą z: Erazm z Rotterdamu, Diatryba albo rozprawa o wolnej woli. Przekład, wstęp i opracowanie krytyczne Krzysztof Jacek Bekieszczuk, Wrocław 2022.
Prześlij znajomemu
W kontekście owego „bezpośredniego zetknięcia z bolszewizmem” warto może też przywołać fragment broszury „optymizm nie zastąpi nam Polski”, w której Józef Mackiewicz zawarł, jak sądzę, swoje obserwacje odnośnie postawy ogromnej większości polskiego społeczeństwa wobec sowietów poczynione w Wilnie, Warszawie i Krakowie w przełomowym 1944 roku przed ich „wyzwoleniem”, od którego wraz z Barbarą Toporską uciekli na wolność:
(…)Musimy sobie powiedzieć prawdę w oczy, jakkolwiek jest ona smutna. Żaden z narodów, zaatakowanych politycznie przez Sowiety, nie okazał tyle gotowości poddania się bolszewikom co Naród Polski. (…) Mamy największą ilość „Quislingów” po stronie sowieckiej (…) Liczymy niezliczone szeregi oportunistów i nieświadomych zwolenników Bolszewii.
To niewątpliwie w ogromnym stopniu efekt nadzoru „»autorytetów« konspiracji, pilnujących z pistoletem w garści aby nikt się nie wyłamał” oraz propagandy „polskiego Londynu”, ale czy tylko to? Hitlerowcy nie zabrali Polakom wolnej woli. Wielu nie dało się im złamać, wielu zachowało milczenie, gdy zmuszano ich do mówienia. A komuniści dokonali tego nie siłą fizyczną (którą i tak stosowali wobec jednostek), ale wykorzystując masowe przyzwolenie. Czy chęć poddania się im nie wynikała aby z decyzji woli większości Polaków?
Z tego co wiem, wczesną zimą 1944/45 roku w Krakowie i jego okolicach, „łaknąc jak kania dżdżu” powszechnie oczekiwano „wyzwolenia” przez sowietów i utożsamiano je z rzeczywistym wyzwoleniem. Sowieci „odwdzięczyli” się za to rabując i gwałcąc niemałą część mieszkańców, co jednak zasadniczo przyzwolenia na komunizm w Polsce nie zmieniło. Notabene mit o jakoby oszczędzeniu Krakowa przed zniszczeniem to oczywisty fałsz komunistycznej propagandy. Chociaż początkowo istniały plany jego obrony i pobudowano fortyfikacje, przed zajęciem miasta wojska niemieckie w większości wycofały się z niego w kierunku na Górny Śląsk (który był znacznie wart obrony ze względu na walory przemysłowe) i sowieci mogli bez walki zająć całe śródmieście.
Andrzej,
JM pisząc swój „Optymizm…”, podobnie jak w tekście Nudis verbis obarczał winą przede wszystkim autorytety. Nie zdejmował odpowiedzialności z barków pojedynczego człowieka, ale nieco pomniejszał spoczywające na nich obciążenie, przekonując, że wina leży po stronie elit, które uczyniły bardzo wiele, żeby namieszać ludziom w głowach, zamazać rzeczywistość.
Sowieci sami zadbali o należyte otrzeźwienie narodu. W 1945/46 na samej tylko Lubelszczyźnie podziemne struktury poakowskie liczyło podobno ponad 30 tysięcy ludzi. Podobna tendencja występowała na Białostocczyźnie. Opór dynamicznie narastał. Brakowało głównie jednego – chęci wykorzystania tych nastrojów. Może nie tylko chęci, ale pomysłu. Na pewno stanowczych decyzji. To zbyt obszerny temat, żeby podejmować go w komentarzu.
Czy możesz napisać, skąd czerpiesz wiedzę na temat probolszewickich nastrojów przełomu 44/45 w okolicach Krakowa? To bardzo ciekawe.
Darku,
Jak niewątpliwie doskonale wiesz, świadectwo o tym dał Józef Mackiewicz w pierwszej części cyklu „Ucieczka przed »wyzwoleniem«”, pisząc tak:
Wolałbym iść przez miasto z zamkniętymi oczyma, ażeby nie widzieć tych podnieconych rozradowaniem twarzy.(…)Nonsens tej uciechy z wkraczających do królewskiego Krakowa bolszewików zapierał dech. Walizka nie była ciężka, ale iść było ciężko.”
Być może zaciekawi Cię jak wyglądała tego dnia, gdy Józef Mackiewicz i Barbara Toporska opuścili Kraków uciekając od „wyzwolenia”, pierwsza strona „Gońca Krakowskiego”: https://onebid.pl/pl/ksiazki-i-starodruki-goniec-krakowski-18-stycznia-1945/1039868#img
Zamieszczony tam artykuł „Komunizm w Polsce” zapewne mało kto czytał, a ci co czytali, jak należy sądzić, interpretowali go przeciwnie do jego treści. Na taki odbiór swoich przestróg zapracowali głównie Niemcy. Mackiewicz skomentował to krótko w przywołanej tu broszurze:
Niemcy nas rozbroiły moralnie wobec bolszewików.”
Andrzej,
Jeśli idzie o Gońca Krakowskiego, to dość charakterystyczne, że jego redaktor naczelny, Włodzimierz Długoszewski, działał jednocześnie w ZWZ-AK. (W l. 39-40 podpisywał się jako red. naczelny. Czy redagował gazetę później, tego nie wiem.) Inna rzecz, że antykomunizm był w tym czasie zgodny z linią programową podziemia.
Nie mam przekonania, że Goniec nie był czytany. Bierz pod uwagę, że nie wolno było posiadać radia. Mówiło o tym jedno z pierwszych zarządzeń okupanta. Codzienna gazeta była w tej sytuacji podstawowym źródłem informacji, także na temat nowych zarządzeń, których nieprzestrzeganie groziło na ogół poważnymi konsekwencjami. Zatem czytany raczej był, tym bardziej ostatni numer, chociażby w celach czysto informacyjnych.
Istota rzeczy nie tkwi jednak w samym odczytywaniu liter, ale w pryzmacie przez który dokonujemy tej czynności. Nikt nie jest wolny od tej subiektywnej skazy, a tylko nieliczni mają świadomość jej istnienia. Dlatego JM, nieco zaokrąglając, pisał: …rozbroili nas moralnie wobec bolszewików… Zaokrąglając, bo przecież nie mógł mieć na względzie siebie osobiście, Barbary Toporskiej czy chociażby przebywającego w tym mniej więcej czasie w Krakowie Wacława Lipińskiego.
Stąd, poniekąd, wzięło się moje pytanie o źródła informacji, bo Mackiewicz pisząc o rozradowanych twarzach, oczekujących bolszewików, wskazywał na uliczny tłum, hałastrę, działającą pod wpływem bezmyślnego impulsu. Gdyby wyłuskać z tej masy pojedyncze istnienia, okazałoby się pewnie, że większość nie jest wolna od wątpliwości, niepewności, czy ten probolszewicki uśmiech na gębie ma myślowe uzasadnienie.