Państwo czyli tragiczny regres
24 komentarzy Published 17 kwietnia 2024    |
Debaty na temat państwa trwają nieprzerwanie od tysiącleci. Wskazuje się zazwyczaj na Platona jako inicjatora refleksji nad państwem, ale wcześniejsi od niego, helleńscy mędrcy-prawodawcy zajmowali się problemem w praktyce. Nie inaczej zapewne było pośród chaldejskich i egipskich kapłanów, perskich magów, celtyckich druidów i hinduskich braminów. W społeczeństwach prymitywnych, ludzie roztropni i przenikliwi zajmowali najwyższe pozycje, i to wokół nich zrodziły się struktury religijne, sądownicze i przywódcze, które z czasem przerodziły się w to, co dziś nazywamy państwem.
Patrząc z takiego punktu widzenia, można z łatwością dać odpowiedź na klasyczne pytanie: czy państwo jest społecznością naturalną – innymi słowy, czy jest zgodne z ludzką naturą, czy wynika z niej? – czy też jest twardą skorupą narzuconą przy pomocy pięści na swobodnie rozwijającą się ludzkość? Naturalnym bowiem wydaje się zwrócenie do ludzi myślących, o pomoc w rozsądzaniu sporów, do przebiegłych w planowaniu obrony przed napaścią, a do dalekowzrocznych z pytaniami eschatologicznymi. Regres ludzkości od czasów pierwotnych jest zaiste zdumiewający. Dziś, po tysiącach lat rozwoju i tak zwanego postępu, wybiera się tych, którzy najgłośniej krzyczą.
Muszę wszak od razu zaznaczyć, że w moim przekonaniu, państwo nie jest formą społeczną w równym stopniu naturalną, co np. rodzina. Nawet naród, który jako pojęcie, jest bękartem antyfrancuskiej rewolucji, ma bardziej uzasadnione pretensje do „naturalności”, ponieważ spójnia narodowa w najlepszych wypadkach może być – choć nie musi – spójnią duchową i kulturową najwyższej miary, gdy państwo działa na innym poziomie abstrakcji. Kwestie pochodzenia państwa, względnie jego „naturalności”, jakkolwiek zasadniczej wagi, nie będą mnie tu zajmować. Kluczowym dla moich deliberacji jest pytanie o funkcje państwa, z tego bowiem wnioskować będzie można o jego istocie, a w dalszej perspektywie, o sensie rewolucji i kontrrewolucji.
Najważniejszym czynnym elementem we wstępnym namyśle o państwie jest pojęcie władzy: państwo wyraża się i aktualizuje w aktach władzy. Władza ma trzy zasadnicze atrybuty, które najlepiej oddają łacińskie terminy, zaczerpnięte z rzymskiej praktyki: imperium, auctoritas i potestas. (Nawiasem, pytanie o suwerenność, a szczególnie o suwerena, wydaje mi się fałszywym tropem, który wiedzie do błędnego koła, o czym była tu mowa przed laty, w dyskusji z Adamem Dankiem. https://wydawnictwopodziemne.com/category/debaty/oszolomy/ ) Pierwsze z trzech pojęć jest najtrudniejsze do uchwycenia, gdyż zmieniło w ciągu wieków znaczenie. W większości nowożytnych języków, „imperium” denotuje ponadnarodowy zbiór terytoriów zarządzanych z metropolii, na wzór Rzymu. Dla Rzymian wszakże, znaczyło to tyle, co władza wydawania rozkazów. Scypion Africanus pozwolił się tytułować Imperatorem, gdy odrzucił ofiarowaną mu władzę królewską. Dzisiejszym, raczej bladym, odpowiednikiem imperium jest władza prawodawcza.
Samo imperium nie wystarcza, ponieważ nikt nie usłucha rozkazów, a tym bardziej nie będzie posłuszny prawom, za którymi nie stoi odpowiedni autorytet. Ale autorytet także nie wystarczy prawodawcy, jeżeli nie będzie poparty mocą czyli potęgą państwa. Niektórzy myśliciele, np. Carl Schmitt, uważają autorytet za najważniejszy przymiot władzy państwowej, ale osobiście odnoszę wrażenie, że wszystkie trzy właściwości są równoważne. Sama potestas, oderwana moc, tworzy państwo zbójeckie, którego przykładami wybrukowana jest historia ludzkości. Ilustracją czystego autorytetu służyć może Platon i jego próby doradzania tyranowi Syrakuz, ale może lepszym przykładem mogą być dziesiątki charyzmatycznych watażków, którzy pozbawieni siły, nie odegrali żadnej roli w historii. Natomiast przykładu przerostu władzy prawodawczej dopatrywałbym się w europejskiej niuni. Bruksela rzyga codziennym strumieniem dekretów i dyrektyw, które rzadko kto zna i prawie nikt nie zamierza się do nich stosować.
W powyższych trzech atrybutach zawiera się istota władzy państwowej, ale jaki jest jej cel? Jak wskazałem powyżej, państwo, w ostatecznej analizie, zdaje się zaspokajać naturalną ludzką potrzebę porządku i bezpieczeństwa. Autentyczne państwo tworzy warunki dla rozwoju ludzkiej osoby. Zwróćmy uwagę, że nieliczna banda opryszków może opanować odizolowaną społeczność i zapewnić jej „bezpieczeństwo” wobec zewnętrznych wrogów, ale bandyci nie zamierzają wprowadzać porządku wewnętrznego, choć skutecznie zgnębią podbitych. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że wiele historycznych państw miało takie właśnie korzenie, toteż krytycznym sprawdzianem musi być dla nas nie geneza, ale natura tak zrodzonego państwa. Podam tu tylko jeden historyczny przykład królestwa podbitego przed 958 laty przez maleńką grupę tysiąca rycerzy; królestwa, które istnieje do dziś – Wielkiej Brytanii. Nieliczna gromada normańskich rzezimieszków musiała coś zrobić dobrze, skoro ich twór przetrwał i rozkwitł.
Widać więc, że zabezpieczenie zewnętrznych granic państwa jest jednym z podstawowych wymogów; z czego z kolei wynika potrzeba mocy. Państwo musi wyposażyć się w środki dla obrony przed najeźdźcą zewnętrznym. Od wewnątrz, państwo musi mieć środki – nie tylko materialne, ale również duchowe, tj. autorytet – by ustanowić porządek prawny, a następnie bronić go, jeżeli zajdzie taka potrzeba, także przy pomocy przymusu. Państwo może przyjąć taką podwójną rolę, ponieważ zawiera w sobie element porządku sakralnego. Jest ziemskim odbiciem nieziemskiego ładu, wyrazem transcendencji, nierzadko, z boską sankcją. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby ktoś zarzucił mi, że proponuję tu chrześcijański – a ściślej katolicki, a może nawet ultramontański – model państwowości. Nic bardziej błędnego. Mam na myśli coś o wiele szerszego, a mianowicie zakorzenienie fenomenu państwa w „świecie wyższych mocy”, jak powiedziałby Roman Ingarden. Taki właśnie, nadprzyrodzony, semi-religijny charakter, ma klasyczny typ państwa, od Sumeru począwszy, przez Egipt, Persję, Grecję i Rzym – nie na darmo, w szeregu mitycznych królów-założycieli Rzymu, obok zwycięskich wodzów, stoi Numa Pompiliusz, który położył podwaliny pod państwową religię – aż do barbarzyńskich państw powstałych na gruzach rzymskiego imperium. Ta sama koncepcja nadprzyrodzonego charakteru władzy występowała w Chinach i w Indiach, wśród krwiożerczych Azteków czy w afrykańskich królestwach Beninu lub Aszanti (choć w tych ostatnich przypadkach trudno, bez dreszczu zgrozy, nazwać to sacrum, ze względu na demonizm tych kultur). Dla wczesnego chrześcijaństwa, pogańskie państwo było anatemą, a Święty Augustyn uważał każde ludzkie państwo za bandyckie przedsięwzięcie, stawiając za nieosiągalny wzór Civitas Dei.
Cywilizacje formowały się i znikały, ale pojęcie nadprzyrodzonego ładu pozostawało. Do dziś nazywa się taki porządek różnie, np. prawem naturalnym lub tradycyjną moralnością, praktycznym rozumem albo Tao. To ostatnie określenie godne jest zastanowienia, oznacza bowiem „drogę”, „sposób”, naturalny i praktyczny bieg rzeczy, naturalny dla całego Wszechświata, zatem uniwersalny. W pojęciach tych zawiera się cały system wartości, które nie są zmienne w czasie ani zależne od sytuacji; są oderwane od konkretu czyli absolutne; niezależne od naszego poznania czyli obiektywne. Wynika z nich system powinności, z pierwszym imperatywem na czele: czyń dobro, unikaj zła. I wreszcie prowadzą one do koncepcji najpełniejszej eudajmonii, do teorii szczęścia, które jest osiągalne wyłącznie w ramach powszechnego Ładu, podczas gdy aksjologiczna pustynia poza tymi ramami, oferuje poszukującemu tylko duchową niedolę.
Ów porządek daje nam duchowy grunt pod nogami, jest intelektualnym punktem odniesienia; daje podstawy do osądzania, jest punktem wyjścia do poszukiwań, do rozumienia hierarchii wartości – od hieros archos „święty władca” lub „władza spraw świętych”. Niestety poszukiwania te zbyt często wychodzą poza ramy ładu lub wyłuskują pojedynczy odprysk hierarchii i budują wokół niego nowy system – ideologię. Ideologie zawierają fragmenty prawdy, ale nie stawiają prawdy w centrum; pragną osiągnąć konkretne rezultaty, więc zastępują prawdę jakimś fragmentarycznym „dobrem”, które poza systemem absolutnych wartości okazuje się być mniej niż dobre. Wysuwają np. dobro narodu na plan pierwszy, zapominając o innych wartościach; albo wynoszą złotego cielca ekologii na ołtarze, poświęcając nowemu bożkowi, bez mrugnięcia okiem, cały świat w pogańskim całopaleniu dla Molocha.
Nasuwa się oczywiste pytanie: jeżeli celem państwa jest stworzenie warunków dla doskonalenia osoby ludzkiej, to jak daleko może się posunąć w eliminowaniu przeszkód dla najlepszego rozwoju? Czy dla przykładu, służba zdrowia, powszechne wykształcenie, zasiłki dla bezrobotnych nie są naturalnym polem do działania państwa? Państwo rzymskie budowało drogi i akwedukty, czy ich odpowiednikiem dzisiaj nie powinna być bezpłatna opieka zdrowotna i powszechny podstawowy dochód? Tego rodzaju „usługi” wprowadził w pole zainteresowania państwa sam Otto von Bismarck, który wiedział co nieco o sakralnej stronie państwowości, może więc stanowią one zupełnie uzasadniony obszar zainteresowania myśli o państwie? Obawiam się jednak, że ściąganie horrendalnych podatków w celu zapewnienia nieadekwatnej opieki, niewystarczających emerytur i poniżającej edukacji, sprowadza państwo w bagno politycznych przepychanek, a tym samym, odbiera mu ostatnie strzępy dostojeństwa, które z trudem tylko osłaniały sromotę.
Kolejnym problemem państwa jest fetyszyzacja „społeczeństwa” i wyniesienie społecznych rozwiązań ponad interesy jednostki, a ściślej osoby. Wielki włoski reakcjonista, Julius Evola, uważał społeczeństwo za materialną rzeczywistość, ale poddaną ludzkiej osobie: społeczeństwo jest tłem, na którym wyróżnia się kontur prawdziwego bytu – człowiek. Evola podkreślał prymat osoby także wobec państwa, gdyż państwo jest bezosobowe, zbyt łatwo się biurokratyzuje i kostnieje. Osoby – nie indywidualne atomy, ale osoby ludzkie – są pierwotnym elementem państwa. Każdy ma inną rolę, pozycję, wolność, ma swoje miejsce w hierarchii, wykonuje i rozkazuje, słucha i mówi, tworzy i konstruuje. Tacy ludzie tworzą organiczne państwo – antyliberalne, antydemokratyczne, prawdziwe państwo, w którym pierwszeństwo ma człowiek; prymat nie w abstrakcji, nie w retoryce, nie jako liczba lub głos, lecz jako wolna osoba. W takim organicznym państwie człowiek może osiągnąć przeznaczoną mu doskonałość.
Największym problemem znanego nam doskonale modelu opiekuńczego państwa jest, rzecz jasna, fałszywa ideologia – egalitaryzm, okraszony karną redystrybucją dóbr – czyli ta sama ideologia, dla zdławienia której Bismarck wprowadził ubezpieczenia społeczne. Co wszakże było drobiazgiem w Prusach, gdy ludzie żyli krótko, stało się kamieniem młyńskim wobec postępów medycyny. W rezultacie, państwo przeobraziło się w księgę skarg i wniosków, grzęźnie w trzęsawisku sprzecznych roszczeń i pretensji, rozdzierane przez lawinę życzeń i zażaleń, przygniecione niemożliwymi do spłacenia długami. Z potwornego Lewiatana (którego ojcem był Bismarck), oplątującego swymi mackami całą ludzkość, przedzierzgnęło się w monstrualnie wzdętą pokrakę, która nie ma czasu ścigać przestępców, bo musi inwigilować praworządnych obywateli; nie potrafi obronić swej własnej ludności przed młodocianymi rzezimieszkami, a co dopiero przed zewnętrzną agresją; jest tak dalece pozbawiona autorytetu, że nie potrafi nakłonić urzędników państwowych do pracy, więc co tu mówić o imperium i potestas.
Ale krytyka XXI-wiecznej karykatury państwa nie jest tu moim przedmiotem. W jaki sposób znaleźliśmy się w takiej sytuacji? – oto jest pytanie. Klasyczne, sakralne państwo istniało tylko do początków epoki Renesansu. To wówczas wdała się gangrena i rozpoczął rozkład, który doprowadził do powolnego upadku. Państwo przepoczwarzyło się z hierarchicznej struktury sakralnej w obraz i wyraz społeczeństwa, a tym samym porządek naturalistyczny (nawet wegetatywny) przeniknął do sfery radykalnie mu obcej, profanum wypierać poczęło sacrum. Interesy, głównie gospodarcze (choć nie tylko), ale zawsze materialne, wyparły sakralny porządek. Despoci, włoscy kondotierzy, Henryk VIII, Piotr Wielki, Burbonowie, zastąpili monarchię „z Bożej Łaski”, tępym utożsamieniem państwa z osobą króla. Odrzuciwszy transcendentną legitymizację, zwrócili się ku bezkształtnej masie poddanych. Następujące po nich rewolucje przeciwstawiły naród i lud wszelkiej władzy. Hasła „woli narodu”, demokracji, socjalizmu itp., są tylko listkami figowymi dla tyranii, ale reprezentują degradację i są w istocie antypaństwowe. Rewolucja antyfrancuska użyła narodu jako demagogicznego hasła, ale odtąd nacjonalizm przybierał tylko na sile i poprzez ruchy rewolucyjne podminował tradycyjne społeczeństwo. Z czasem, czysto naturalistyczne pojęcie narodu, nabrało mistycznego charakteru i wagi najwyższej wartości. Jednostka ma znaczenie tylko jako l’enfant de la patrie. – Ale rewolucje już rozważaliśmy. Żaden przedrewolucyjny monarcha nie miał nigdy władzy tak absolutnej, by nie musieć się liczyć z głosem szlachty i kleru, a nade wszystko, z wymogami nadprzyrodzonego Ładu, który uosabiał. Pomazaniec mógł być winien porzucenia swych obowiązków; Miłościwie Nam Panujący mógł okazać się niegodnym tronu i korony. A któż dziś ośmieliłby się obwiniać „suwerenny lud” za cokolwiek? Komuż mogłyby postać w głowie wątpliwości na temat mocy narodu? Suwerenność ludu jest wytrychem, który otwiera wszystkie drzwi.
Współczesne państwo, po wielowiekowym procesie sekularyzacji, racjonalizacji i materializacji (procesie gwałtownie przyspieszonym w XX wieku), zatraciło wszelkie cechy sakralne. Naczelnym agentem tego procesu okazał się liberalizm.
Zamieszanie jest dziś takie, że liberalizm widziany jest teraz jako „prawicowy” ruch, broniący ludzkiej godności i wolności przeciw marksistom i totalitarystom. Nawet Józef Mackiewicz padł ofiarą tego zamieszania, nazywając Mariana Zdziechowskiego reprezentantem „bogobojnej konstrukcji niewątpliwie sprowadzającej na manowce”:
Aby zniszczyć bolszewizm, trzeba by podciąć korzenie liberalizmu, z którego wyrósł. Sprzeczność oczywista: aby zburzyć niewolę bolszewicką, należy zniszczyć wolność?
Pisząc przed dziesiątkami lat książkę o Mackiewiczu, poświęciłem tej kwestii cały rozdział – problemem, jak zwykle, jest wolność. Wbrew Mackiewiczowi, widziałbym genezę trudności w tak zwanym „odrodzeniu”, w którym nie było ani śladu renesansu, a tylko upadek z wyżyn złotego wieku scholastyki, oraz w tzw. „oświeceniu”, wyzutym z światłości, pogrążonym w ciemnościach, a wiedzionym nie przez kaganek oświaty i wiedzy, a przez kaganiec masowego druku sprośnych pamfletów.
Istotą liberalizmu jest indywidualizm. Zamiast widzieć w człowieku osobę, zdolną do realizacji obiektywnych wartości, dostrzega w indywiduum bezwarunkowe źródło wartości. Wolność staje się wówczas swobodą, oddaniem najniższym instynktom, staje się wartością najwyższą, przez co unieważnia wszystkie autentyczne wartości.
W rzeczywistości ludzkiej, osoba jest zindywidualizowana poprzez swą jakość: swą ludzką twarz, swą własną naturę i atrybuty, które odróżniają nas od innych, czyniąc nas nierównymi. Wolność mierzona być musi przez status osoby – powszechny tylko potencjalnie, a rzadko realizowany – nie przez abstrakcyjny fakt bycia człowiekiem lub obywatelem, ani tym bardziej przez pretensje do rzekomych praw człowieka i obywatela. W demoliberalnym systemie pojęć, jednostka ma być wolna robić, cokolwiek jej się żywnie podoba. Człowiek nie jest osobą, ale czymś nieuformowanym, żyjącym w bezkształtnej wolności. Życie społeczne staje się w takiej sytuacji polem gry dla mechanicznych, utylitarystycznych sił. W rezultacie, państwo, prawo i porządek, postrzegane są wyłącznie jako ograniczenie, nigdy nie stają się wyrazem wolności wewnętrznej, wyrazem kontroli nad sobą samym. Porządek jawi się jako gwałt na jednostce, gdy naprawdę jest tłem, na którym jednostka się formuje, doskonali i wyraża w wolnych aktach. Liberalny indywidualizm legł u podstaw podważania porządku. Jednostka ma prawa, ale nie ma obowiązków, państwo ma obowiązki, ale brak mu autorytetu, a w efekcie jednostka staje się numerem, głosem. Już marksizm rozpoznał rolę liberalizmu na drodze do komunizmu, straszną rolę agenta rozkładu. Ale marksizm w niczym nie był oryginalny. Tacyt ujął to wcześniej: „By obalić władzę, podtrzymują wolność; gdy ją zdobędą, obrócą się przeciw wolności.” Jeszcze wcześniej, Platon powiedział coś podobnego w Państwie:
Nadmierna wolność w nic innego się nie przemienia, tylko w nadmierną niewolę – i dla człowieka prywatnego, i dla państwa. […] Więc to naturalne, że nie z innego ustroju powstaje dyktatura, tylko z demokracji; z wolności bez granic – niewola najzupełniejsza, najdziksza.
(Przekład Witwickiego, jak zwykle, okropny. Platon nie mógł oczywiście mówić o dyktaturze, użył zapewne słowa „tyrania”.)
Zaczątek upadku tkwił w porzuceniu tradycji i wyniesieniu indywidualnej wolności. Odrzucenie autorytetu i hierarchii zredukowało jednostkę do roli atomu w społeczeństwie. Totalitarne formy mogą wyrosnąć tylko na jałowej ziemi, udeptanej przez liberalizm. Ale one same są zaledwie materialistycznymi podróbkami, są demoniczną karykaturą jednoczącej, organicznej koncepcji państwa, są formą najdzikszej niewoli wyrosłej z bezkształtnej wolności. Rewolucyjni podżegacze z łatwością zdzierają liberalne maski i podważają burżuazyjne mity, bo piewcy wolności, twórcy mitu demokracji jako najwyższej wartości, sami zniszczyli uprzednio wszelkie obiektywne wartości, wszelkie podstawy wyższych zasad hierarchii i posiadania.
Degeneracja form państwa osiągnęła takie proporcje, że powrót do źródeł oznaczać musi odrzucenie rewolucyjnych zasad w każdej domenie, i przeciwstawienie im wizji hierarchicznej, bo tylko w tym kontekście pojęcie jednostki jako osoby, jej wolność i wartość, nie są zredukowane do pustosłowia, ani nie stają się bezwolnym instrumentem destrukcji.
Jak to świetnie powiedział CS Lewis:
Dogmatyczna wiara w obiektywność wartości jest konieczna dla istnienia władzy, która nie przeradza się w tyranię, dla posłuszeństwa, które nie jest niewolnictwem.
Czy powrót do takiego stanu rzeczy jest możliwy? Innymi słowy, czy w dzisiejszym chaosie i bezhołowiu możliwa jest autentyczna kontrrewolucja?
Prześlij znajomemu
Panie Michale,
Pisze Pan o państwie, będącym odzwierciedleniem „świata wyższych mocy”. Bardzo mi się podoba to sformułowanie. Pobrzmiewają w nim echa dążenia człowieka do poznania natury wszechrzeczy, czyli zrozumienia siebie samego, sensu własnego istnienia, swojego miejsca i roli we wszechświecie. W każdym razie ja tak zrozumiałem te słowa. Budowa państwa w oparciu o takie potrzeby, wydaje się właściwa, dająca szansę na stworzenie konstrukcji na niezmiennych, niepodlegających erozji wartościach. Tu chyba jednak powstaje pewien paradoks. Taki model państwa, czy nawet szerzej, pewnej koncepcji filozoficznej, polegałby chyba na ciągłym zadawaniu pytań, kwestionowaniu już zdobytego, subiektywnego doświadczenia, w niekończącym się dążeniu do dociekania prawdy o świecie, w którym żyjemy. Bo, zakładając ułomność ludzkiego aparatu poznawczego, wciąż bylibyśmy skazani na pomyłki, błądzenie, ślepe uliczki fałszywych wniosków, z których trzeba się w mozole wycofywać.
Słabość koncepcji państwa budowanego na fundamencie religii (każdej religii), widzę w podstawowej cesze tejże religii, czyli dogmacie, niepodważalności założeń wiary. Co za tym idzie, państwo takie, podporządkowane dogmatom religijnym, z definicji musiałoby zakazywać dociekań przekraczających granice jakiegoś dogmatu. A to, z kolei tworzyłoby obszary wiedzy stanowiące tabu, nieprzekraczalny krąg wiedzy zakazanej. O tym pisał ten stary marksista, Umberto Eco w „Imieniu róży”. Powieść ewidentnie zideologizowana, ale paradoksalnie, poruszająca problem nawiązujący w pewnym zakresie do Pańskich rozważań (chociaż wychodząca z zupełnie innych pozycji światopoglądowych).
W „Głosie Pana” Stanisław Lem mierzył się z problemem o podobnym znaczeniu. Powieść można odczytywać na bardzo wiele sposobów, jest tu duże pole do interpretacji, co wykroczy na pewno poza naszą dyskusję. Ale jedno z kluczowych pytań, które Lem tam stawia, dotyczy potencjału człowieka do poznania samego siebie i jego związku ze światem zewnętrznym, w tym przypadku całkiem zewnętrznym, z wszechświatem. To oczywiście lemowska próba poszukiwania Boga, co jest paradoksem, bo pisarz deklarował się jako ateista. Gdzieś na dnie tej powieści, na skraju rozważań o nieuchwytności boskiego pierwiastka, pobrzmiewa kwestia budowania przez człowieka ponadczasowych konstrukcji, w tym państwa. Lem był notorycznym pesymistą, jeśli chodzi o zdolność do stworzenia przez ludzkość jako taką, czegoś trwałego, co przetrwałoby fluktuacje światopoglądowe, ideologiczne. Według Lema, każda próba stworzenia państwa bez możliwości zadawania ciągłych pytań, podważania raz ugruntowanej wiedzy, dociekania natury ludzkiej, jest skazana na porażkę. Jak tak rozumiem jego pogląd w tej sprawie i w zasadzie się z nim zgadzam. Ale to nie ułatwia odpowiedzi na pytanie, czym miałoby być państwo i do czego wracać z obecnych zgliszczy.
W książce, którą przywołał Pan w swoim artykule, napisał Pan:
„(…) W tym sensie humanizm, który postawił człowieka w centrum stworzenia i oświecenie, które przygotowało grunt dla racjonalnej przebudowy społeczeństwa, dokonały niezbędnego oczyszczenia pola dla rewolucji. Jakobiński terror, paryska komuna i wreszcie bolszewizm, nie byłyby możliwe, bez poprzedzających je „ekscesów myśli”; bolszewizm, będący w istocie zaprzeczeniem wszelkiego humanizmu, jest jednocześnie jego konsekwentnym wypełnieniem.”
No tak, tylko, że te „ekscesy myśli” oświecenia, były również próbą zadawania kluczowych pytań i poznawania świata. Ekscesem myśli była obserwacja zasad perspektywy w malarstwie i odkrycie astronawigacji. Czy to oznacza, że uwolnienie człowieka spod dogmatu religii, poluzowanie ograniczeń intelektualnych, musi prowadzić do ześlizgu ku jakiejś katastrofie? Czy tylko bat nad głową ratuje gatunek przed samozagładą? Lem twierdził, że tak.
Drogi Panie Jacku,
Określenie pochodzi z „Książeczki o człowieku”, Ingardena (o ile się nie mylę). Ingarden próbuje tam wykazać, że człowiek jest bytem granicznym, materialnym i duchowym, poddanym deterministycznym zasadom i wolnym od nich, zawiera w swej istocie zwierzęcość i boskość. I coś podobnego da się powiedzieć o każdej instytucji ludzkiej, która zdołała przetrwać próbę czasu.
Paradoks, o którym Pan tak ciekawie pisze, polega chyba nie na zadawaniu pytań, kwestionowaniu i dociekaniu. Kultura grecka i republikańska kultura Rzymu, były kulturami dociekań. Państwo Karola Wielkiego było ośrodkiem myśli i pytań, na kilkaset lat przed Złotym Wiekiem Średniowiecza, który to okres był oazą wolności myśli w porównaniu z tym, co nastąpiło. Torquemada żył w XV wieku… Oczywiście, napięcie między autorytetem władzy i wolnością jest nieuniknione. Nie należy w żadnym wypadku idealizować państwa, nawet w formie przedrewolucyjnej.
Wydaje mi się jednak, że to nie nasze niedoskonałe poznanie i docieklwość doprowadziły do upadku. Problemem jest wolność. Sprzeczność leży nie w błądzeniu, ale w swobodzie. Prawdziwa wolność istnieć może wyłącznie w strukturach, w ramach, w granicach, wobec barier. Gdy ich braknie, gdy ramy są rozsadzone i nie ma już żadanych barier, wolność zanika, bo nie ma przeciw czemu być testowana. W zaniku struktur (barier, zasad, etc.) pozostaje anarchia, moralna, prawna i instytucjonalna, a z tego niewola najzupełniejsza i najdziksza, jak zauważył Platon. I to jest problem.
Najwyraźniej nie umiem pisać, skoro tak uważny czytelnik jak Pan, nie zauważył, że nie chodzi mi wcale o „budowanie państwa na fundamencie religii”. Problem jest znowu szerszy: sekularyzacja, tj. zanik wszelkiego poczucia sacrum. Nawiasem, czy Eco naprawdę był marksistą? Nie wiedziałem. Natomiast Lem, owszem, był. Nigdy go nie czytałem, bo zawsze wydawał mi się naciągany w swej autoreklamie, więc nie powinienem się wypowiadać, ale dlaczegoś nie dziwi mnie wcale jego punkt dojścia: bat nad głową jako ratunek dla zagubionej ludzkości.
Jakże często to słyszymy. Ale to są często ci sami ludzie, którzy podtrzymują „polską wizję” Rosji, jako państwa knuta i pomstują na liberum veto. Nie. Bat nad głową jest tylko ludzką karykaturą boskiej sankcji, makjawelicznym zastąpieniem hierarchii politycznym wyrobieniem. Przymus użyty w obronie prawa (jak postąpiłoby prawowite państwo) jest czymś innym, niż przymus dla wprowadzenia w życie czyjejś woli (jak w wypadku autokracji), a tym bardziej dla podtrzymania dogmatycznej ideologii (jak postępują totalitaryści).
Panie Michale,
To nie Pański sposób pisania, tylko może moje nieuważne czytanie mnie zmyliło w kwestii relacji państwo – religia. Staram się zrozumieć, co miał Pan na myśli. Czy, formułując to nieco inaczej, można powiedzieć, że od Sumeru, po Grecję i Rzym, państwo budowano w oparciu o wartości, które uważano za uniwersalne? Bo chyba tak w dużym uproszczeniu można nazwać intelektualne poszukiwania, przybierające formę religii.
Jeśli dobrze rozumiem Pański pogląd, to Oświecenie, postawiło człowieka poza ramami naturalnego porządku, co, po stuleciach, doprowadziło do dzisiejszej degeneracji państwa jako instytucji. Nie jestem najmocniejszy w historii filozofii, proszę mi wybaczyć, jeśli pobłądzę. Ale czy stawianie człowieka w centrum, uznanie go za istotę nadrzędną, wobec wszelkiego innego stworzenia (a to chyba było założenie oświeceniowych myślicieli) nie było wciąż pokrewne chrześcijańskiej nauce kościoła? Wynikało z niej, że Bóg dał człowiekowi wolną wolę i postawił go wobec przyrody, nad którą człowiek miał zapanować, zaprzęgając ją dla osiągnięcia własnych korzyści. Więc, czy ta zmiana w, powiedzmy XV, wieku była aż tak decydująca? Bo, rozumiem, że w tym okresie widzi Pan zasadniczy zwrot, prowadzący do obecnej degeneracji?
Umberto Eco swój światopoglądowy manifest zawarł, między wierszami, w „Wahadle Foucaulta”, ja tak to w każdym razie zrozumiałem. Marksizm pełną gębą. Może to było nostalgiczne wspomnienie lat młodości uniwersyteckiej, może deklaracja bardziej trwałych poglądów, ale fascynacja rewolucją, obalaniem istniejącego porządku, była tam bardzo wyraźna.
Z Lemem jest trochę bardziej skomplikowana sprawa. Zaczynał jako autor socrealistycznych czytadeł, ale dość szybko mu przeszło. Jego umysł, to fenomen, potem już żadna ideologia się go nie imała. Nawet wstydził się później tych swoich „Astronautów”. Wyrósł ponad wszelkie –izmy, prowadził samodzielne poszukiwania filozoficzne. Jego pisarstwo i poglądy są trudne do jednoznacznego sklasyfikowania, ale nazywanie go marksistą jest z pewnością nietrafne.
Przepraszam, że się wtrącam w tę ciekawą dyskusję, do której jako dyletant w dziedzinie filozofii nie śmiem pretendować, ale akurat czytam książkę Xaviera Martina „Rewolucja francuska a natura ludzka. Od wieku Oświecenia po Kodeks Napoleona”, którą Ci Jacku polecam. Pogląd, że tzw. myśl oświeceniowa „stawia człowieka w centrum”, co sugeruje, że był w niej podmiotem, wydaje mi się zdecydowanie błędny. Jak wynika z lektury książki Martina, dla Woltera, Holbacha, Helwecjusza czy Rousseau człowiek nie był podmiotem, lecz przede wszystkim przedmiotem zalecanych przez nich zabiegów „wychowawczych”. Jak doskonale wiesz, owe zabiegi „wychowawcze” udoskonalili i doprowadzili do smutnego końca bolszewicy – Gramsci nie był żadnym odkrywcą, jak się zwykło tutaj twierdzić.
Andrzej,
Dzięki za podsuniecie tej lektury. Ja też jestem dyletantem, jeśli chodzi o filozofię, ale temat mnie interesuje i zdarza mi się zadawać głupie (zapewne) pytania. Martina przeczytam, rzecz jasna. A Gramsci, no cóż, pewnie, że był tylko kontynuatorem. Długo przeleżał w szufladzie, szkoda, że został z niej wyjęty, tam było jego miejsce.
Panowie!
Czy rzeczywiście ktoś tu utrzymywał, że Gramsci był odkrywcą? Tak sądził śp. Christopher Story, ale ten uroczy Pan miał bardzo ograniczoną wiedzę. Gramsci wydawał mu się podejrzanie wschodnioeuropejski, więc wymawiał jego nazwisko „Gramski”…
Panie Jacku, spróbuję odpowiedzieć bardziej wyczerpująco późno wieczorem, bo rzecz wydaje mi się bardziej skomplikowana. To są chyba dwie różne rzeczy, których nie rozróżniłem wystarczająco wyraziście. Pierwsza, to sakralny zalążek władzy państwowej, wręcz władzy w ogóle, a dopiero w dalszym planie społeczności państwowej; tego czegoś, co nazywamy dziś państwem, a co jest tak trudne do uchwycenia wobec dzisiejszych (mylących) wcieleń państwa. Ten sakralny element był zawsze obecny, choć niekiedy nieuświadomiony. Charyzmatyczny lider – przywódca w najszerszym sensie, w sporcie lub wśród gangsterów, nie tylko w polityce – ma ten boski dar, czynnik, coś niedefiniowalnego, nie-do-zważenia, co czyni go innym, odmiennym, lepszym – czyni go przywódcą. Wokół tego czegoś powoli narastały struktury, które z czasem przerodziły się w państwo, bo do niego zwracano się o radę o rozsądzenie sporu etc.
A druga rzecz, która pojawiła się później, to jest obiektywność i absolutność wartości. Odrzucenie wszelkiej aksjologii obiektywnej stało się przyczyną erozji, a później upadku państwa w błoto państwa opiekuńczego, które nie potrafi się bronić, ani kimkolwiek się opiekować, bo nie ma (to trochę pomieszane metafory) twardego gruntu moralnego pod nogami.
Panie Michale,
Miałem na myśli „nowy, wspaniały” peerel i tutejsze „autorytety prawicowe”. Wypadło to rzeczywiście jak kamyczek do ogródka WP, więc proszę mi wybaczyć niezręczność.
Panie Andrzeju, to chyba ja powinienem przepraszać, ponieważ wydaje mi się teraz komiczne, że wziąłem to do siebie.
Panie Jacku,
Próbowałem wcześniej pokrótce rozróżnić te dwa aspekty: sakralny element władzy i uniwersalność wartości. Nie wiem doprawdy, czy uczyniłem to wystarczająco jasno. Nie wydaje mi się możliwe, by chaldejscy kapłani w Sumerze lub rzymscy patrycjusze, mieli jakiekolwiek pojęcie powszechności wartości. Odkrywali po prostu dla siebie samych, „na własny rachunek”, jak się to nieładnie mówi, co było dla nich wartościowe. Tego z kolei gotowi byli bronić. Bić się o to. Mało tego, w samym akcie walki, też dostrzegali wartość. Cnota męskości była powszechnie wynoszona. Mąż, „vir”, to był w pierwszym rzędzie wojownik, a dopiero później syn, mąż, ojciec, rolnik itd. Zatem oni odkrywali coś, co okazało się z czasem uniwersalne. Z takich pojęć zrodziła się feudalna hierarchia, w której każdy znał swoje miejsce, własność była nadana i posiadana wyłącznie w dzierżawie, dla przyszłych pokoleń, a nie dla zysku, dla użycia i nadużycia, jak to się dziś przedstawia.
Pierwszym winowajcą jest Renesans, nie Oświecenie. To Włosi stworzyli banki (lombardy!), kapitał, księgowość, statystykę – i zysk. Właściciel używał i nadużywał, bankierzy stali się nuworyszami-arystokratami, jak ród znikąd, Medyceusze.
Człowiek pojawia się dopiero w 75 Zagadnieniu Sumy teologicznej, Świętego Tomasza, ale pozostaje najważniejszy wśród Stworzenia. Odrodzeniowy humanizm postawił go w centrum Wszechświata. Zresztą „poniżenie człowieka wśród Stworzenia”, zaczęło się od Kopernika i dowodu, że Ziemia nie jest pępkiem świata i postępowało przez Darwina, odkąd jesteśmy na obraz i podobieństwo małpy, aż do Freuda, wedle którego nie jesteśmy nawet odpowiedzialni za swoje własne czyny, skoro jesteśmy tylko zabawką w ręku podświadomości. Oświeceniowi myśliciele byli antyklerykałami (Diderot) lub deistami (Wolter i jego si Dieu n’existait pas, il faudrait l’inventer), usunęli więc Boga z centrum myśli. W ich Sumie, gdyby mieli do tego wiedzę, Człowiek brzmiałby tak dumnie, że byłby się pojawił już w pierwszym Zagadnieniu. Ale odrodzeniowi humaniści nie byli w niczym lepsi, bo ich humanizm był demoniczny i antyreligijny. Burckhardt pisze o diabolicznej próżności i dążeniu do osobistej glorii, choćby zbrodniczej – oto postawienie człowieka w centrum. Renesansowy humanizm widział człowieka jako „centrum chaosu, na który człowiek wywrzeć ma swoje piętno”. Włoscy humaniści „zastąpili ziemskie przejawy świętości, historyczną wielkością”; choć zachowali nadal pojęcie honoru, to odrzucili rycerski kod. Proszę sobie przypomnieć Błędnego Rycerza z La Manchy.
Dla chrześcijańskiego humanizmu, np. w pismach Świętego Franciszka Salezego, człowiek jest centrum Stworzenia, ale nie po to, by ciągnąć z niego dla siebie korzyści. Należy do Stworzenia, jest jego częścią. Wydaje mi się, że zmiana jest zasadnicza, bo jest to zmiana kierunku.
Przyjmuję z pokorą, co Pan mówi o Lemie, ale nie mam do niego serca. Wydaje mi się, że kręcił się jak kurek na dachu.
Panie Michale,
Pański pogląd na źródła władzy, jej sakralny element, uniwersalne wartości i charakter państwa u zarania historii, do mnie przemawia. To ciekawe rozróżnienia. Charyzma lidera, przywództwo jako emanacja wyjątkowych cech osobowych, to jest przekonujące.
Renesans przetarł ścieżki dla Odrodzenia, zgoda. Ale czy ta intelektualna ewolucja musiała doprowadzić do degeneracji? Co było złego w akumulacji kapitału i stworzeniu bankowości? Czy chodzi o to, że nie wytwarzając żadnych dóbr, bankierzy bogacili się ponad miarę? Przecież to dzięki nim, między innymi, możliwe były wielkie odkrycia geograficzne, to oni częściowo umożliwili te ryzykowne i kosztowne eskapady poza horyzont. Nawiasem mówiąc, czy to nie templariusze, wygnani z Francji zaczęli tworzyć pierwsze banki?
Z kolei odkrycia geograficzne dały nowy impuls zachodniemu światu, stały się wyzwaniem, bodźcem do rozwoju. Kto wie, może gdyby nie chęć znalezienia nowych terytoriów, przy jednoczesnych możliwościach technicznych i finansowych, Europa popadłaby już wtedy w marazm gospodarczy i stopniową degenerację?
Nie jestem pewien, nie całkiem rozumiem, czy winą za odrodzeniowy i późniejszy, XIX, XX wieczny ześlizg, obarcza Pan również Kopernika, Darwina i Freuda? Oni tylko starali się uchylić kurtynę niewiadomego, poukładać metodą naukową pewne obserwacje przyrodnicze. Metoda była niedoskonała, mylili się pewnie nie raz, ale same starania były wartościowe. Freuda i jego badania starali się wykorzystać dla swoich ideologicznych fanaberii szarlatani ze szkoły frankfurckiej Otto Gross, Wilhelm Reich, Adorno i Fromm. Ale to przecież nie jego, Freuda, wina. Zresztą Freud zdecydowanie odciął się od prób ideologicznego wykorzystania jego nauk.
Lem na początku swojej kariery był rzeczywiście, jak kurek na dachu. Ale to było przez chwilę tylko, okamgnienie, jakby sam pewnie powiedział. Potem rozwinął się do niezwykłych, fascynujących rozważań, gdzieś na granicy filozofii i futurologii. „Summa Technologiea” to nawiązanie do dzieła świętego Tomasza z Akwinu, którego Pan przytacza.
Panie Jacku,
Czy ewolucja musiała prowadzić do degeneracji? Nie musiała. Historia puka do wielu drzwi, a tylko nieliczne się otwierają. Nie musiała, ale doprowadziła. A jednym z motorów ześlizgu było pojęcie postępu, którego Pan sam używa, mówiąc o bodźcach do rozwoju. Kapitał daje to, co się tak trafnie nazywa po angielsku „liquidity”, płynność, której nie posiadał feudalny właściciel. Baron na włościach nie znał pojęcia postępu, miał dobry plon albo kiepski. Miał dobre stosunki z Hansą albo z Genuą, zależnie od tego, po której stronie Alp były jego ziemie. Aż przyszedł do niego florencki bankier i zaoferował mu pożyczkę pod zastaw jego ziem, z tą gotówką baron mógł się bawić, albo zajechać ziemie sąsiada. Tak czy inaczej, ziemie przechodziły z czasem w ręce bankiera, który nie miał z nimi żadnego związku. Były dla niego tylko passywami. Wyrąbywał las, sprzedawał odłogi, jeśli nie zakupił pańszczyźnianych chłopów, to nie płacił najemnym. To nie byli JEGO ludzie. Podczas gdy baron, choć był durny, chciwy, niedouczony i tępy, opój, obżartuch i obleśnik, miał z nimi związek, łączyła go z nimi miłość tej samej ziemi, był jednym z nich, choć mieszkał w zamku. Dla florenckiego bankiera, ten związek nie miał ceny, był więc bezwartościowy. I dlatego, „liquidity” i „likwidacja” mają ten sam źródłosłów.
Templariusze mieli posiadłości w wielu częściach Europy – przeszliśmy kiedyś razem przez Temple w Londynie, które do nich należało – więc wszędzie mogli honorować listy kredytowe wydane np. w Ziemi Świętej lub w Italii. Byli więc klasyczną międzynarodową organizacją. Filip francuski zniszczył ich pod fałszywymi zarzutami, by zagarnąć ich bogactwa, a także, by anulować swoje własne długi. Ale oni byli pod wieloma względami przeciwieństwem Medyceuszy. Templariusze są także dobrym przykładem na to, że tzw. osiągnięcia Renesansu mogły być osiągnięte bez degradacji.
Detronizacja człowieka, to nie jest moja hipoteza. Ona jest stara jak humanizm. Wedle niej, ruszając ziemię, wstrzymując słońce (polskie go wydało plońce), Kopernik usunął astronomiczne podstawy antropocentryzmu i podkopał chrześcijaństwo. Nonsens oczywisty. Chrześcijaństwo jest teocentryczne, widzi rolę i pozycję człowieka wyłącznie w relacji do (i w oparciu o) Boga. Wedle tego poglądu, Darwin i Freud mieli być tylko kolejnymi krokami w tym procesie. Nie bardzo rozumiem, dlaczego uniewinnia Pan akurat Freuda. I on, i Darwin byli zdecydowanie ideologami. Jak każdy ideolog, nie lubili, gdy ktoś używał ich teorii dla własnych celów.
Panie Michale,
We wszystkim wskazany jest umiar, również w korzystaniu z usług bankowych. Proces, o którym Pan pisze, ubożenie możnych rodów, ich rozpad i wywłaszczanie z ziemi, to wina raczej głupich baronów, niż Medyceuszy. Nieodpowiedzialne korzystanie z pożyczonych pieniędzy, prowadzi do katastrofy finansowej. Ale, z kolei, roztropne inwestowanie umożliwia prosperitę. Ja nie widzę jakiegoś destrukcyjnego pierwiastka w samym powstaniu bankowości. Przecież bankierzy siłą nie zmuszali chyba baronów do brania kredytów?
Dlaczego uważa pan, że templariusze bardzo różnili się od Medyceuszy? Jedni i drudzy działali dla zysku.
Jeśli chodzi o Freuda, to za słabo orientuję się w historii jego badań, żeby podjąć merytoryczną dyskusję. Wydaje mi się tylko, że skoro nie uległ przedstawicielom szkoły frankfurckiej, żeby jego dokonania zostały wykorzystane do tworzenia ideologii, to raczej jest wręcz przeciwnie, niż Pan sugeruje. Ale, jak mówię, nie znam się na tym wystarczająco, żeby prowadzić pogłębioną dyskusję, być może ma Pan rację.
Panie Jacku,
Wydaje mi się, że zagraża nam problem fałszywej dychotomii: możliwości jest wiele, ale my koncentrujemy się na czarno-białej dyskusji. W rzeczywistości, nie musi mnie Pan przekonywać co do znaczenia i moralnej wartości zysku, ogromnych korzyści czerpanych z finansowej płynności, wraz z tysiącami innych zalet współczesnego nam kapitalizmu. Nie znaleźlibyśmy się w tym miejscu – pozytywnie! – bez włoskich lombardów, żydowskich kantorów wymiany, Hansy, listów kredytowych, weksli, modelu udziału w wyprawach morskich (z którego zrodziła się giełda) oraz udziału przez pracę (model statku wielorybnicznego, na którym z kolei opierał się cały tzw. dot.com boom). Ja to doprawdy wszystko rozumiem. I raczej zgadzamy się w tym względzie. Ale w takim razie, tylko tym bardziej warto się skupić na tym, co wszystkie te osiągnięcia zagubiły po drodze. I na tym próbowałem się koncentrować w powyższej wymianie zdań.
Istotą kapitalizmu – moim zdaniem, tylko moim zdaniem – nie jest marksowski kapitał, ale konkurencja. Jeżeli Pan i ja robimy to samo, ale Pan robi na tyle lepiej, by mieć większe zyski, to ja muszę obniżyć moje ceny, przez co tylko zmniejszam zysk, więc odpadam, albo nauczyć się robić to lepiej. Zysk był zawsze obecny jako motyw działania. Bez niego nie warto palcem kiwnąć, ponad zapewnienie sobie i najbliższym przetrwania. Fenickie porty wokół Morza Śródziemnego spełniały rolę Hansy w starożytności. Fenicki kupiec kupował greckie amfory, by je sprzedać drożej w Iberii. To dzięki nim, archeolodzy znajdują hinduskie figurki w Pompei i bursztyny w Afryce. Ale przecież nie nazwalibyśmy Kartagińczyków bankierami. Templariusze czyli Biedni Rycerze Świątyni Salomona, byli odpowiednikiem tego rodzaju organizacji, tylko że nie zrzeszali kupców. Ponieważ zgromadzili bogactwa, głównie z darowizn rycerzy-zakonników, którzy ślubowali ubóstwo i oddawali swe dobra na rzecz Zakonu, to byli w stanie honorować listy kredytowe, co oczywiście miało ogromne znaczenie dla ruchu między Europą i Ziemią Świętą. W efekcie, postępowali zupełnie inaczej niż florenccy bankierzy (Medici są tu tylko skrótem myślowym), mieli inne cele. Kapitał pojawił się w kalkulacjach bankowych, nie w kalkulacjach Templariuszy. Doprowadził do materializacji i odjął duszę ludzkim działaniom, tylko na takim, zglajchszaltowanym gruncie, gdzie gospodarka jest wszystkim, mogła się pojawić marksistowska krytyka. W żadnym innym świecie nie miała prawa bytu.
W naszej „kapitalistycznej” ortodoksji, gospodarka i myślenie w kategoriach ekonomicznych całkowicie wyparło myślenie w kategoriach duchowych. Dlatego, jak zwracali uwagę Evola i Gomez, marksistowski komunizm nie jest antytezą kapitalizmu, ale jego utraconym bratem.
Panie Michale,
Rozumiem, teraz Pańskie stanowisko jest dla mnie jasne. Mam wciąż wątpliwości, co do istoty działań Templariuszy, ale moja wiedza na ich temat jest raczej powierzchowna, oparta na dość jednostronnych źródłach, więc nie będę się na ten temat wypowiadał.
Bardzo dziękuję za tę rozmowę, to było niezwykle pouczające i dające do myślenia. Również najnowszy artykuł Darka prowokuje do pogłębienia wiedzy, pozostającej dla mnie do tej pory raczej poza kręgiem zainteresowań. To fascynujące rozważania.
Panie Jacku,
Historycy bankowości wkładają wiele wysiłku w próby dowodzenia, że banki istniały na wiele tysięcy lat przed florenckimi lichwiarzami, ale to nieprawda. Przed lombardami można zaledwie mówić o „bankowości” w cudzysłowie. Takim prapoczątkiem banku był skarbiec, a zaczątkiem bankowości indywidualnie zaciągane długi. Z Sumeru znamy tabliczki płac, gdzie opłacano wykonaną pracę np. dzbankami piwa. Jeśli praca warta była 5 dzbanków, to pracodawca był dłużny pijakowi – o przepraszam, robotnikowi – tyle dzbanków, ile tamten nie zdołał wypić na miejscu. Kodeks Hamurabiego regulował kontrakty między wierzycielem i dłużnikiem. W najbardziej barbarzyńskiej polis, w Atenach, obywatele stawali się czasowo niewolnikami za długi.
Skarbce były odpowiednikami kapitału, choć nie były używane do udzielania pożyczek. Największe skarbce należały do świątyń (najsławniejszym skarbem w greckim świecie rozporządzała efezyjska świątynia Artemidy), ale władcy, zwłaszcza w Azjii Mniejszej, także gromadzili wielkie skarby (Krezus i szachowie perscy są niemal przysłowiowi). Ateny posiadały sławne kopalnie srebra (gdzie ginęli pod knutem niewolnicy, jak to w demokracji), więc Perykles złożył ogromne skarby w Partenonie na Akropolu. (Spartanie nie operowali złotem, nie mieli skarbu i dlatego tak długo zabierało im, by się zebrać do wojny.) Jak dalece to się różniło od bankowości, najlepiej demonstruje podbój Persji przez Aleksandra. Znalazłszy wielkie skarby szachów, on sam i jego następcy bili srebrne drachmy na potęgę i w ten sposób stworzyli pierwszą inflację – do dziś, tyle jest srebrnych drachm z wizerunkiem Aleksandra, że nawet w 24 wieki później nie są wiele warte. Gdyby Hayek studiował historię starożytną, to nie musiałby szukać dowodów na słuszność monetaryzmu (drukowanie pieniędzy jest przyczyną wzrostu cen, a nie na odwrót).
Kolejnym krokiem w stronę banków były zreszenia kupców. Kupcy udzielali kredytu na coś, czego jeszcze nie było, np. plon albo zamówienie, np. na statek albo wino, lub gliniane dzbanki – tak się działo od zawsze. Grupy kupców, domy, pojawiły się w Genui i Florencji. Pierwsze autentyczne banki, to były takie właśnie domy finansujące handel, które po angielsku do dziś nazywają się „merchant banks”, choć są w istocie bankami inwestycyjnymi.
Otóż różnica między Templariuszami a Medyceuszami była taka, jak między Spartą i Atenami. Spartanie byli ascetycznymi wojownikami, którzy poczęli gromadzić bogactwa na zewnątrz, by móc walczyć z bogatymi Atenami, gdy wewnątrz pozostali ubodzy i płacili wyłącznie szczapkami żelaza, jak im kazał Likurg. Templariusze byli rycerzami zakonnymi i ślubowali biedę, ale zgromadzili wielkie bogactwa dla walki z wrogami chrześcijaństwa. I jedni, i drudzy, nie byli przygotowani na sukces, jaki odnieśli. Tymczasem w wypadku Ateńczyków i Medicich, od samego początku, celem było imperium. W Atenach użycie bogactw dla fizycznego podboju, we Florencji dla wpływów.
Templariusze udzielali pożyczek ze swego skarbca królom i książętom chrześcijańskim, z którymi w większości byli blisko spokrewnieni. Medyceusze gromadzili kapitał i udzielali pożyczek na lichwiarski procent, by zwiększyć swą potęgę: zniszczyć Sienę, zdobyć tytuł książęcy lub tron Francji, zdobyć Tron Piotrowy… Medyceusze byli archetypicznymi bankierami. Templariusze byli jak skarbiec w świątyni w Efezie.
Szanowni Panowie,
Przepraszam, że nie włączę się w tę dyskusję (o przyczynie już pisałem) i poruszę inny temat, który być może Panów zaciekawi.
Dwa dni temu w internecie pojawił się zapis ciekawej dyskusji (być może już się z tym zapoznaliście).Tak się mi przynajmniej wydaje, bo porusza sprawy o których dyskutujemy, z punktu widzenia „zachodniego”. Mowa m.in. o bolszewicko-komunistycznych zagrożeniach i o Golicynie. Ciekaw jestem Panów opinii.
Andrzej,
Bardzo ciekawe znalezisko. Dwóch panów znamy również z tych łamów. Alexandra Benescha i prowadzącego nie znałem wcześniej. Rozmówcy poruszają wiele gorących tematów, każdy wart rozwinięcia. Na przykład czarny budżet Stasi, którym dysponowali ludzie kanclerza Helmuta Kohla, jakoś się rymuje z karierami tutejszych „polityków” z początku lat 90-tych. Zresztą to się czkawką odzywa do dziś. Warto by skonfrontować wiedzę Benescha z tym, o czym mówił Leszek Szymowski o młodym Morawieckim, np tu:
https://www.youtube.com/watch?v=YZ36xygaZno
Interesująca wydaje się książka Benescha „Real Anticommunism and the 3rd World War”. O ile dobrze zrozumiałem, z notki promującej wynika, że autor uważa służby kontrwywiadowcze za opokę antykomunizmu. Bardzo śmiały pogląd, pewnie mogłaby wyniknąć z tego ciekawa dyskusja.
Jacku,
Wydaje mi się, że Benesch zakłada, że w aktualnej sytuacji realnych działań antykomunistycznych można spodziewać się tylko tam, gdzie istnieje wiedza na temat praktyki komunistów. Faktycznie dyskusyjny pogląd, biorąc pod uwagę to, komu w Niemczech te służby dziś podlegają i na ile mogą być zinfiltrowane przez sowietów i chińskich komunistów – skala tego jest moim zdaniem bardzo duża, o czym świadczą liczne doniesienia medialne na temat stanu tych służb..
Otoczony Dmowskim „dziennikarz” (który wie, ale nic nie pokaże, bo mu nie dają) robi na mnie wrażenie dość przygnębiające. To typowe dla peerelu, a ja go mam dosyć.
Szczerze mówiąc nie chce mi się wnikać w te sprawy, ponieważ nie mają one już dla mnie większego znaczenia wobec faktu, że ten „odnowiony” peerel jest przez cały czas peerelem. Czy brakuje tu komunistycznej agentury? Czy kiedykolwiek brakowało i czy nie była ona ogromna? O czym to świadczy? To, że peerel jest kontrolowany, że jego modernizacja jest kontrolowana, to wiadomo nie od dziś. Tacy ludzie jak Morawiecki czy Tusk będą nim zarządzać, bo taka jest jego natura. Wszystko w ramach „okrągłego stołu”, którego „zwycięstwo prowokacji” niedługo każą Polakom świętować, jak można się spodziewać z wielką pompą (tym bardziej, że komuna znowu tu zarządza).
Peerelczycy tacy jak Szymowski, żeby nie powiedzieć o bardziej wiarygodnych osobach, w tym zawodowych historykach, których tu od czasu do czasu jest mowa, będą wciąż się domagać, żeby to oni rządzili tym peerelem, a nie ich tutejsi przeciwnicy. Tymczasem, to jest kwestia odrzucenia peerelu albo jego akceptacji. O tym on słówka nie piśnie.
Andrzej,
Zgadza się, ani Szymowski, ani jego polityczni wspólnicy z ruchu narodowego nie kwestionują peerelu jako takiego. Ja go przytoczyłem wyłącznie jako uzupełnienie wypowiedzi z powyższej dyskusji. Ja też nie wiążę z nim nadziei na postawienie prawidłowej diagnozy, korzystam tylko z jego wiedzy w temacie agentury.
Panowie,
Wybaczcie, że z tak dużym opóźnieniem przyłączam się do wyciszonych już komentarzy, ale dopiero w ciągu kilku ostatnich dni udało mi się obejrzeć film, podany w lince przez Andrzeja, a prowadzący do dyskusji panów: Robina, Benescha, Loudona i Nyquista.
Najprawdopodobniej pomysłodawcą rozmowy, przedstawionej jako spotkanie antykomunistów z czterech zachodnich krajów (czy też obszarów), był przedstawiciel Francji Robin, o którym – podobnie jak Panowie – nic nie wiem, poza tym, co sam powiedział o sobie w trakcie debaty oraz tego, co przeczytałem dzięki lince prowadzącej do opisu jego książki na Amazonie. Robin przetłumaczył na francuski i wydał A. Golicyna New Lies for Old 30 czy też 35 lat po ukazaniu się oryginału. Całkiem niedawno.
Wszyscy uczestnicy rozmowy czytali Golicyna; jest dla nich autorem/autorytetem; nawet okładka jego książki jest czymś w rodzaju wydawniczego papierka lakmusowego, służącego do wykrywania ludzi wsłuchanych w to, co w trawie piszczy. Trevor Loudon, który najmniej wypowiada się na temat Golicyna, opowiedział, że te same, co Golicyna, rewelacje były w połowie lat 80. tajemnicą poliszynela w Moskwie czy w Leningradzie, przynajmniej dla innostrańców zajeżdżających tam na szkolenia z roboty agenturalnej.
Piszę o tym tak nieprzyzwoicie dużo, ponieważ w moim subiektywnym przekonaniu naczelnym grzechem Golicynologów (en masse – dla uproszczenia) jest przechodzenie do porządku dziennego nad zasadniczym elementem golicynowskiej koncepcji, mianowicie: związek sowiecki i cały demoludny bolszewicki rynsztok, pomimo fikcji rozpadu, atomizacji… w rzeczywistości zachowa strategiczną integralność, wpływy i możliwość dynamicznego działania. Z tego wynikają mniej lub bardziej określone konsekwencje, na przykład w odniesieniu do wojny na Ukrainie, którą należy rozpatrywać jako potencjalnie jeden z elementów długofalowej strategii… jeżeli – rzecz jasna – reprezentuje się przekonanie o poprawności golicynowskiej konstrukcji oraz trafności jego prognoz. Tego w dyskusji nie dostrzegłem, choćby w postaci lekkiego zawahania.
Okazuje się, że klasyczny problem współczesnego peerelu: próby pogodzenia ognia wiary w komunistyczną okrągłostołową prowokację z błotem przekonania, że otośmy wolni i suwerenni, jest obecny także na Zachodzie, choć w odmiennej nieco narracji, jak na przykład tej, zaprezentowanej przez Alexandra Benescha:
Real anticommunism is based on professional counterintelligence.
Wziąwszy to wszystko, co wiemy o rozeznaniu zachodnich służb w świecie strategii na przestrzeni ostatnich 50. lat… brzmi to, co najmniej, zastanawiająco.
Ciekawie rzecz wypada u inicjatora debaty 4. zachodnich antykomunistów, Jeana Robina: Z jednej strony, Kohl i Mitterrand jako naczelni konstruktorzy junii; z drugiej – trza nam bronić Ukrainy za wszelką cenę; z trzeciej… pro ukraińska, całym swym biurokratycznym sercem, jest także Bruksela… maoisty Macrona nie wyłączając… coś jakby trwanie w rozkroku z szabelką w dłoni na ziemi niczyjej, pomiędzy okopami dwóch wrogich armii.
Nie chciałbym być źle zrozumiały. Także mnie taka inicjatywy, jak świeżo obejrzana dyskusja czterech antyków, się podoba. Dobrze też wiem, że nie zawsze tego rodzaju przedsięwzięcie wypada w sensem, ale… trzeba z pewnością próbować, podejmować wyzwania.
Darku,
Temat percepcji Golicyna przez zachodnich antykomunistów jest bardzo ciekawy i jak sądzę wymaga dogłębnego przestudiowania.
Christpher Story wydał „Perestroika Deception”, lecz chwilę później zignorował to, co Golicyn wprost napisał i to co logicznie z tego wynikało. Jak bowiem interpretować fakt, że rok-dwa lata później uznawał komunistyczną prowokację w sowieckiej Gruzji za autentyczną, a Gamsachurdię – najprawdopodobniej agenta KGB od lat 50-tych (gdy był jeszcze nastolatkiem), a z pewnością od końca lat 70, syna liczącego się sowieckiego narodowego komunisty (literata zaprzyjaźnionego jeszcze z Berią), za antykomunistę? Story naturalnie widział sowieta w Szewardnadze, ale nie widział sowieckiej ręki w sterowaniu Gamsachurdią (którego notabene Szewardnadze też miał pod swoją opieką, gdy był w sowieckiej Gruzji „ministrem spraw wewnętrznych” w latach 1968-72)
Andrzej,
Chronologicznie, Story najpierw pisał o Gamsachurdii, a dopiero później, bo w 1995, wydał drugą książkę Golicyna. Nie przejawił zatem niekonsekwencji w sposób, jaki sugerujesz.
Sam całkiem niedawno pisałem na WP (przy okazji omówienia Twojego artykułu):
Przykładem nieprzewidywalności, a nawet strategicznego chojractwa, zdawała mi się zawsze Gruzja z watażką Gamsachurdią, który – tak się zdaje – całkiem na poważnie planował zerwać okowy pierestrojkowych strategów.
Był agentem-dysydentem, to zdaje się nie podlega dyskusji, ale swoimi poczynaniami mocno zapewne zirytował komunistów. Może chodziło o tytularną władzę, stołek, który upatrzył sobie na stare lata Szewardnadze, a Gamsachurdia, jako pierestrojkowy figurant, zachowywał się nielojalnie? Tego się pewnie już nie dowiemy. To był newralgiczny z punktu strategii czas fikcyjnego rozpadu… brano zapewne pod uwagę, że gdzieś, coś wymknąć się może spod kontroli; reagowano nerwowo, na przykład na poczynania Olszewskiego w 1992. Najniesłuszniej zapewne, biorąc pod uwagę nasycenie para-politycznego establishmentu agenturą, ale i bolszewik dmucha czasem na zimne…
Czyni tak, ponieważ zdaje sobie sprawę z surrealistycznych właściwości kreowanych przez siebie ideologii, ustrojów, sloganów, makabrycznych mordów i terroru… Spogląda na to wszystko, drapie się po głowie i pojąć nie może, dlaczego wciąż jeszcze nie dynda na drzewie, a przynajmniej… z jakiego powodu wszyscy uprawiać pragną wobec niego samego wishful thinking, nominalnych antykomunistów nie wyłączając.
Darku,
Tak. Ale…
Bardzo być może, że Story znał już memoranda Golicyna w październiku 1994 roku roku, gdy obszernie pisał o obaleniu przez KGB „legalnego rządu na czele z prezydentem Gamsachurdią” (Soviet Analyst Vol. 23, Nr 1, który mi łaskawie użyczyłeś, za co bardzo Ci dziękuję; „Perestroika Deception” wydana została w kolejnym roku z przedmową Story napisaną w maju), ale z pewnością w lipcu 1991 roku (gdy Gamsachurdia „przejął władzę” od gruzińskich komunistów) Story znał „New Lies for Old”, bowiem jak wynika z przedmowy do PD, rozmawiał o tej książce z Margaret Thatcher.
Gamsachurdia „przejął władzę” od gruzińskich komunistów w listopadzie 1990 (po „wielopartyjnych wyborach” do tamtejszego „najwyższego sowietu”), kiedy to ogłoszono zmianę nazwy sowieckiej Gruzji na „Republika Gruzji”, a „prezydentem” tejże został w maju 1991 roku (w kwietniu ogłoszono „niepodległość Gruzji”). Myślę, że Story raczej nie pisał wcześniej o „legalnej władzy Gamsachurdii”, a o pozbawieniu go władzy pisał nie wcześniej niż w styczniu 1992 roku (kiedy G. musiał uciekać z Gruzji). Zatem, chyba najpierw znał tezy Golicyna, a potem pisał o Gamsachurdii.
Andrzej,
Story miał rozległe, jak sądzę, kontakty w USA, dlatego tylko pewnie udało mu się skontaktować z Golicynem (lub Golicyn skontaktował się z nim). Nie było to na pewno łatwe. Nie wiadomo też, kiedy uzyskał dostęp do tajnych memoriałów Golicyna, na opublikowanie których ten musiał najpierw uzyskać zgodę opiekunów z CIA. Masz jednak rację – z pewnością znał wcześniej New Lies for Old.
Wydaje mi się jednak, że niekonsekwencja, która przypisujesz Storemu nie jest tak jednoznaczna jak się na pierwszy rzut oka zdaje. Gamsachurdia nie był potulnym figurantem pierestrojki. Nie sposób dociec, co roiło mu się w głowie, ale kto wie, może zapragnął zerwać ze swoją niechlubną przeszłością. Tego, w świetle kolejnych, tragicznych dla niego zdarzeń, nie można wykluczyć ze stuprocentową pewnością.
Golicyn w swojej drugiej książce przesadzał. Wykluczał jakąkolwiek, choćby najdrobniejszą spontaniczność działań. Nie mógł wyobrazić sobie skutecznego funkcjonowania bolszewizmu z pomięciem marksistowskiej ideologii. Wedle jego narracji miliony komunistów zeszły do podziemia, komsomolców nie wyłączając, a każda nowa decyzja, inicjatywa, działanie, zostały wcześniej zaplanowane. Tymczasem, fenomen rozpadającego się niby komunizmu polega między innymi na tym, że bolszewicy zdołali całkowicie odmienić dotychczasowy modus operandi… przede wszystkim rezygnując z instytucjonalnego aparatu kpzs. Tego Golicyn nie brał pod uwagę, nawiasem, trudno mu się doprawdy dziwić. I bez tego, był niebywałe błyskotliwym analitykiem podsowieckiej rzeczywistości.