Zamknąłem dzisiaj książkę Jamesa Burnhama o optymistycznym tytule The Coming Defeat of Communism. Niestety, wydaną nie całkiem świeżo, bo u progu lat 50. minionego wieku. W najoględniejszym skrócie zaleca się w niej nie żadne powstrzymywanie, ale walkę z komunizmem bez pardonu – rozwiązania pośrednie nie wchodzą zdaniem autora w rachubę. Z zasadniczego powodu: nie ma co liczyć, że wróg odpuści. Komunistów usatysfakcjonować może tylko ostateczne zwycięstwo; z perspektywy marksizmu-leninizmu, z dodatkiem Stalina, nieuchronne. Diagnoza w moim przekonaniu nie tylko zdecydowanie słuszna, ale także ponadczasowa.
Zatwardziały w przeszłości trockista, Burnham, wiedział, co pisze. Odległy to był moment w historii, plany fantastyczne, z których – jak dobrze wiemy – nic nie wyszło. I wydaje mi się, że wyjść nie mogło. Choć autor tego proroctwa nie był w swoich nadziejach osamotniony. Chadzało wówczas po świecie całkiem sporo mniej lub bardziej uświadomionych antykomunistów. W Ameryce odradzał się solidny konserwatyzm, choć być może z góry skazany na klęskę (o czym chciałbym napisać obszernie, ale przy innej okazji). Po kilku dekadach od proroctwa Burnhama Ameryka doczekała zwycięstwa nad komunizmem, choć klęska największego wroga ludzkości sprowadza się wyłącznie do nominalnego, fałszywego upadku. W rzeczywistości komunizm ma się obecnie lepiej niż kiedykolwiek, infekując coraz to nowe rejony świata i życia. Za sprawą braku autentycznych wrogów: antykomunizmu, konserwatyzmu, przywiązania do tradycji, religii stał się klasycznie inwazyjnym gatunkiem idei. Bez trudu werbuje nowych ochotników, zagarnia instytucje i terytoria. Jego jedynym adwersarzem zdaje się być pozór ideowego oporu; fikcja pozbawiona mocy sprawczej.
Amerykański filar Wolnego Świata w przeszłości, stoi dzisiaj przed tragicznym wyborem: pomiędzy zapatrzonym w siebie koniunkturalistą-kabotynem Trumpem i wciąż tylko kryptokomunistką, Harris. Żadne z nich nie występuje w sferze publicznej pod powyżej naszkicowanymi szyldami. Trump jawi się wcale licznym zwolennikom jako rycerz szeroko pojętej normalności; animatorzy Harris starają się ją przedstawić jako amazonkę wszelakich wolności – poziom fałszu równie wysoki jak brak kompetencji tej demokratycznej kandydatki. Zwycięstwo Trumpa ugruntuje ruinę myśli konserwatywnej w Ameryce. Triumf Harris szeroko otworzy wrota komunistycznej ideologii.
Prawdziwy dramat rozgrywa się na płaszczyźnie negacji rzeczywistości. Wśród zdeklarowanych zwolenników Harris, zapewne wielu dostrzega z niepokojem jej totalistyczne zapędy, wolę przebudowy Ameryki i świata w myśl instrukcji Marksa, Lenina, Trockiego i pozostałych mędrców bolszewizmu. Dostrzega, ale słowa nie piśnie, bo – powtórzmy za Mackiewiczem – nie trzeba o tym głośno mówić. To samo dotyczy znacznie liczniejszych, ale w równej mierze wewnętrznie utajonych, zwolenników Trumpa. Z animuszem godnym lepszej sprawy tuszują chwiejność jego zapatrywań i brak wizji. Prawda jest skrzętnie skrywanym wstydem – w tym akurat punkcie strony pozostają zgodne.
W idealistycznej wizji Arystotelesa polityka służy wyższym celom. W praktyce historii jest jakże często odmiennie. Kłamstwo może być słusznie uznane za drugie imię polityki. Jest wyśmienicie osadzone w realności. Nie jest domeną żadnego szczególnego ustroju politycznego, choć zdecydowanie więcej tego plugawego wykwitu ludzkiej natury w ustrojach opartych na fałszu równości.
Równość pomiędzy ludźmi nie istnieje w żadnej postaci, jakiegokolwiek aspektu egzystencji nie wzięlibyśmy pod lupę. Nie ma jej (nigdy nie było i nie będzie) w takich dziedzinach jak: majętność, umiejętności, talenty, aparycja, zdrowie… i moralna kondycja. Wszyscy jesteśmy równi wobec Boskiego prawa. To bez wątpienia istotny wyjątek. Choć i tak nie istnieje, jak się zdaje, równa świadomość popełnianych czynów. Równość w charakterze Idée fixe oplata glob od setek lat. Wynalazcy tej przewrotnej idei, wykuwając ją, mieli świadomość popełnianej nieprawdy, choć zapewne nieliczni zdawali sobie sprawę z katastrofy, jaką spowoduje w stosunkach pomiędzy ludźmi.
Winą nie obarczajmy prostaczków, w których głowy wtłoczono to kłamstwo, bezboleśnie i z wielkim powodzeniem. Nikt z nas nie jest w pełni obojętny na pochlebstwo, a niczym innym nie jest przecież złudna panorama równości. Tej samej odpowiedzialności nie wolno nam ściągać z barków osób w poczytalny sposób zajmujących się sprawami publicznymi. Ich wina jest oczywista i nie do zatarcia. Bo to oni sprowadzają na świat klęskę upolitycznionego fałszu. Tenże nie jest, rzecz jasna, znakiem firmowym wyłącznie amerykańskich stosunków. Obejmuje całe polityczne spektrum. Ale czy to właśnie popadająca w niebyt Ameryka nie jest dla nas wszystkich ostatnią brzytwą?
Gdyby nie było aż tak źle, można by popróbować żartów. Zdaje mi się jednak, że lepiej będzie resztki zwiotczałej energii przelać na gorączkowy wysiłek wykoncypowania sposobu, który pozwoliłby nam wykaraskać się z aktualnej, nie do pozazdroszczenia, sytuacji globalnej. Ameryka w stanie rozkładu ma zarysowane dwie drogi: intelektualny rynsztok trumpizmu z jednej, wczesną fazę bolszewizmu z drugiej strony. Coś, co zdawało nam się do niedawna jedyną nadzieją na zachowanie cywilizacyjnego dziedzictwa, jest być może – z perspektywy ekswolnego świata – w stosunkowo najgorszej formie. Czy wypada ludziom nie pozbawionym całkiem rozumu w dalszym ciągu na nią stawiać? W zamian, może należałoby ratować Amerykę, przed nią samą?! Jeżeli tak, to przy użyciu jakich środków? Wagę i trudność tego ostatniego pytania będziemy mogli lepiej ocenić, gdy spojrzymy na nasz problem przez pryzmat ostatnich mniej więcej 70. lat.
Druga połowa XX wieku była dla Amerykanów niebywale łaskawa. Imponująca lista ideowych konserwatystów, liberałów (nazywanych w Ameryce libertarianami lub liberałami klasycznymi) i antykomunistów wypełniła amerykańską miałkość klasą samą dla siebie: Ludwig von Mises, Whittaker Chambers, Russell Kirk, Friedrich Hayek, William F. Buckley Jr., Ronald Reagan i wielu, bardzo wielu innych dawało Ameryce uzasadnioną, zdawałoby się, nadzieję. Niekoniecznie tylko na długowieczne przetrwanie, ale może nawet i zwycięstwo. Ideowy dorobek tych niezwykłych ludzi został zaprzepaszczony. Nie czas i miejsce (temat domaga się rzetelnego omówienia, czemu formuła felietonu zdecydowanie nie sprzyja) na analizę wszystkich przyczyn tego smutnego stanu spraw. Jedna z najbanalniejszych jest oczywista: uporczywe zamykanie oczu na rzeczywistość; samooszukiwanie się, że jakoś tam będzie; że może przeciwnik nie spostrzeże naszej słabości, naszej opuszczonej gardy; braku woli wyprowadzania ciosów. Pocieszne mrzonki.
W listopadzie dojdzie do konfrontacji. – Dwóch odmiennych światów: bylejakości z raczkującym komunizmem. Jeżeli, o zgrozo, wygra to pierwsze, będziemy mogli żyć nadzieją, że świat nie zapadnie się z dnia na dzień… choć raczej nie podźwignie się z intelektualnej mizerii. Drugie, podsunie okazję do obserwacji fascynującego zjawiska: komunizmu bez czeka. Czy bez solidnej, podszytej terrorem, egzekutywy zdoła towarzyszo Harris, z całym swoim ideologicznym zapleczem, przebudować Amerykę w sowiety?
Nie będę krył szczerego zwątpienia. W tym wyraża się mój odrobinę miękki pesymizm, …który tak czy siak, pozostaje pesymizmem.
Prześlij znajomemu
Kamao, jak ją nazywa Loudon, jest przede wszystkim zerem. Niczym. Pustką. Nicością, i to nie tylko politycznie. Jest pozbawiona jakiejkolwiek treści (nie jest oczywiście maoistką, to śmieszne). Nie ma nic do powiedzenia i nie potrafi sklecić zdania po angielsku. Bez „autocue” – nie wiem, jak to po polsku, ale na ile znam prlowską polszczyznę, to zapewne „otokju” lub „teleprompter” – nie umie wypowiedzieć dwóch zdań. Właściwie, czy nie lepiej byłoby pozbyć się pośredniczki i wybrać na prezydenta Autokju? Powtarza w kółko ten sam bełkot, pozbawiony treści, okraszony oszalałym rechotem, jakby wyjętym żywcem z bajki o Jasiu i Małgosi, w przekonaniu o swej dogłębnej przenikliwości, gdy w rzeczywistości jest to jazgot półgłówka, nie wytrzymujący najdrobniejszej krytyki.
W porównaniu z tą wydmuszką, Trump jest artystą, mistrzem słowa, przezabawnym komikiem, politykiem pełną gębą, głębokim myślicielem o żelaznej konsekwencji, arcystrategiem, geopolitycznym geniuszem, wybawicielem Ameryki i – uczciwym człowiekiem, niesprawiedliwie prześladowanym przez aparat państwowy, ofiarą poważnego zamachu na jego życie wraz z nieodłączną niekompetencją najbardziej szanowanej instytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki – the Secret Service.
Na szczęście, nikt z nas nie ma głosu w tych wyborach. (Na szczęście, nie brałem udziału w żadnych politycznych wyborach w życiu.) Ale też demokracja nie zasługuje na nic lepszego.
Panie Michale,
Wybór Harris będzie rzeczywiście katastrofą, to prosta droga (o ile nie autostrada) do zwycięstwa bolszewizmu. Loudon określa ją wprost jako osobę mającą komunistyczne powiązania (wydaje książkę na ten temat).
Poziom ignorancji Trumpa wydaje mi się niewiele mniejszy. Jako prezydent USA stwierdził pięć lat temu, że armia kontynentalna zwyciężyła w wojnie secesyjnej bowiem zajęła lotniska wroga. Nie pamiętam, czy Pan o tym kiedyś wspomniał, ale możliwe, że tak.
Ostatnio, zaś dowiedziałem się od niego, że sowiety i chrl („Rosja” i „Chiny”) i komunistyczna Korea nie będą wrogami USA, gdy będą one mieć „sprytnego prezydenta” (w domyśle jego). Nie mówił o wojnie z nimi, więc należy założyć, że planuje się dogadywać z Xi, Putinem i Kimem. Pachnie nową Jałtą. Może USA dołączą potem do ich struktur (np. do BRICS)?
O kandydatach na wiceprezydentów szkoda słów. To mało udane odwzorowania głównych trendów w obu obozach. Najwyraźniej tylko na taki wybór stać dziś amerykańską demokrację.
ps. odnośnie Harris miało być „rozległe komunistyczne powiązania”.
Drogi Panie Andrzeju,
Nie zmieniłem zdania na temat Trumpa. Twierdzę natomiast, że Kamala jest zerem. Przypisywanie jej jakichkolwiek „poglądów”, „rozległych komunistycznych powiązań” itp., wydaje mi się nieporozumieniem. Ona nie jest żadną maoistką, bo nie potrafi odróżnić maoizmu od myczenia krowy. Stoi za nią jakaś kabała szarych eminencji, która rządziła Ameryką od 2008 roku, z przerwą na Trumpa. Jeżeli Kamala wygra, to nie będzie bardziej „u władzy” niż Biden. Prawdę mówiąc, ona zazwyczaj brzmi, jak gdyby wypiła przed chwilą o kilka G&T więcej, niż powinna.
Trump oznacza najprawdopodobniej chaos, ale wcale nie mniejszy niż chaos ostatnich czterech lat.
Harris to debil kliniczny w kontrze do egotycznego starca kabotyna – wybór będący zaiste słusznym ukoronowaniem demokracji ! Ale czy powinno to nas tutaj dziwić? „Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców.
Ten amerykański twór, ufundowany w całości na miazmatach oświecenia przez heretyków protestanckich, i tak ma się znacznie lepiej niż na to zasługuje i niż nasza zdychająca Europa.
„(…)Na szczęście, nikt z nas nie ma głosu w tych wyborach.(…)”
Fakt, jesteśmy szczęściarzami, gdyż;
„(…) My, wrogowie powszechnego prawa wyborczego, nie przestajemy się zdumiewać z powodu entuzjazmu, jaki wywołuje wybór garstki nieudolnych przez masę niekompetentnych.(…)”
Ależ drogi i szanowny Panie Amalryku! Czyż wybór garstki nieudolnych przez masę niekompetentnych nie jest najwyższą wartością znaną ludzkości?