Tzw. „wybory” w sowietach zostały sfałszowane. Prawdę mówiąc, jest to rewelacja z gatunku tych, że niedźwiedzie fajdają w lesie. Tysiące młodych demokratów sowieckich znalazły się w Moskwie w dzień wyborów, jak za poruszeniem magicznej różdżki, i wszyscy głosowali jak jeden mąż, na partię jednego męża – głosowali wielokrotnie. Urządzono im bazę w jednym z licznych stalinowskich pałaców rozsianych nadal po Moskwie. Dzień wyborów rozpoczął się od wielkiego ataku cybernetycznego na strony internetowe stacji radiowej Echo Moskwy i niezależnej organizacji monitorującej wybory, a zakończył frekwencją wyborczą powyżej 100% oraz 99.5% głosów oddanych na partię Putina w niektórych okręgach. Ludzie o dobrych intencjach i nieprawdopodobnej odwadze, próbowali powstrzymać wielokrotne składanie głosów, ale zostali wyrzuceni z lokali wyborczych. Nic z tego nie było niespodzianką, bo tylko nadzwyczajnie naiwni obserwatorzy mogą przywiązywać wagę do wyniku wyborów w sowietach, a jednak zdumiał mnie fakt, że zauważył te drobiazgi londyński The Economist. Jest to pismo wysokiej klasy, redagowane na rzadko już dziś spotykanym poziomie, z bardzo jasno określoną linią polityczną, która często konfunduje nieobeznanych czytelników. The Economist plasuje się na prawicy w kwestiach ekonomicznych, ale jest na dalekiej lewicy w kwestiach społecznych. Jest to pismo w istocie rzeczy liberalne. A tu nagle w najnowszym wydaniu czytamy w artykule pt. The long life of Homo sovieticus takie rzeczy o „Rosji” Putina:
„Jest mniejsza, bardziej konsumpcyjna i mniej skolektywizowana niż związek sowiecki. Ale nawet jeśli ideologia znikła, to mechanizmy władzy pozostały niezmienione. Kluczowe instytucje, włącznie z sądami, policją i organami bezpieczeństwa, telewizją i systemem nauczania, są używane przez biurokratów dla utrzymania ich własnej władzy i bogactwa. Biuro prezydenta, ciało nie podlegające powszechnym wyborom, nadal mieści się w budynku centralnego komitetu kompartii.
Co więcej, sowieckie mentalne zaprogramowanie ludzi okazało się o wiele bardziej odporne niż ideologia. Kiedy w 1989 roku, grupa socjologów pod wodzą Jurija Lewady, rozpoczęła studia nad „człowiekiem sowieckim”, sztuczną konstrukcją dwójmyślenia, paternalizmu, podejrzliwości i izolacjonizmu, myśleli, że fenomen ten zanikał. Przez następne 20 lat uświadomili sobie, że Homo sovieticus przeszedł mutację i wytworzył nowe cechy takie jak cynizm i agresja. Nie jest to dziedzictwo genetyczne, a raczej wynik zinstytucjonalizowanych ograniczeń i abnormalnych ekonomicznych i moralnych bodźców propagowanych przez Kreml.”
Autor opisuje pokrótce ostatnich 20 lat w sowietach w sposób, do którego przywykliśmy od dawna. Jest to wykład oparty na informacjach z „niezależnych” źródeł w sowietach. Mamy więc obligatoryjny upadek komunizmu, który wzniecił nadzieje, że „Rosja przyjmie zachodnie wartości”, ale okazało się, że sowiecka inteligencja nie jest elitą zdolną wytworzyć nowe struktury; zepchnięci na margines, ludzie sowieccy nie chcieli wziąć odpowiedzialności za „nowe państwo”. Po roku 1993, przy wzrastającym chaosie, ogromna większość homososów tęskniła za sowiecką „stabilizacją”… Aż wreszcie, jak królik z cylindra prestidigitatora, pojawił się Putin.
Wedle angielskiego tygodnika, Putin zrozumiał, że nie ideologia jest ważna, ale pieniądze i władza, toteż z miejsca zabrał się do „konsolidacji” czyli, żeby uniknąć eufemizmów, do likwidacji potencjalnie alternatywnych ośrodków władzy. O ile za czasów Jelcyna, oligarchowie byli chronieni przed konkurencją przez swą niebagatelną władzę, to Putin zdołał przemienić ich w wasali i odtąd to jego władza gwarantowała własność oligarchów: tylko posłuszny wasal może być „rosyjskim miliarderem”. Putin dokonał więc „monetaryzacji sowieckich przywilejów”. Za wcześniejszych wcieleń sowieckiej władzy – „na górze, chciałoby się żyć najpełniej i najdłużej” – nomenklatura cieszyła się rozmaitymi przywilejami, które były zapłatą za lojalną służbę. Putin przemienił system przywilejów w system własności z nadania, ale podczas gdy w praworządnych państwach własność jest chroniona prawem, to w putinowskich sowietach własność musi być chroniona i potwierdzona przez biurokratę, a więc może być odebrana zupełnie tak samo, jak stalinowskie dacze. Najlepszym przykładem putinowskiego systemu przywilejów jest smutna historia Michaiła Chodorkowskiego, który trzymany jest w więzieniu od lat jako memento mori dla wszystkich oligarchów na wolności. Policja, prokuratura i sądownictwo są narzędziami Putina w kontroli nad gospodarką i nad społeczeństwem.
„Jest to replika sowieckiej polityki negatywnej selekcji, kiedy najlepsi i najbardziej aktywni członkowie społeczeństwa są celowo przytłumiani bądź wręcz likwidowani, podczas gdy pasożytnicza biurokracja i aparat bezpieczeństwa jest nagradzany. To co Stalin wykuł przy pomocy represji i eksterminacji, dzisiejsza Rosja osiągnęła poprzez korupcję i gwałt.”
Konkludując, dziennikarz pyta retorycznie, jak można wystąpić przeciw władcy, który nie obawia się użycia siły wobec oponentów, ale wydaje mu się także oczywiste, że zmiana przywódcy nie uwolni Rosji z sowieckich kleszczy, bo homo sovieticus żyje.
Tyle londyński tygodnik. Przytoczyłem tak obszerne fragmenty z jednego tylko powodu: bardzo rzadko zdarza się zachodnim autorom piszącym o współczesnych sowietach – które nieodmiennie i myląco nazywają „Rosją” – wskazać na podstawową charakterystykę tego tworu, na sowietyzację, jako fundament sowieckiej władzy. Terminy homo sovieticus, homosos, czy sowietyzacja, nie należą do słownika współczesnych autorów. Bywają czasami, bardzo rzadko, wspominane przez historyków i to zazwyczaj z ironią. Simon Sebag Montefiore na przykład, w swoich skądinąd znakomitych książkach o Stalinie, wyśmiewa zadufanych w sobie, niewykształconych głupków u steru władzy w sowietach, którzy wierzyli w zbudowanie nowego człowieka. No, dobrze, ale jeżeli anonimowy autor artykułu w The Economist (artykuły w tym piśmie są tradycyjnie niepodpisane) tak dobrze rozumie sytuację w sowietach, tak trafnie ujmuje istotę rzeczy, przypisując dzisiejsze problemy sowietyzacji, to dlaczego wypisuje kawałki tego rodzaju:
„Tego rodzaju taktyka, w której wrogowie są wszędzie i nikt nie może mieć szlachetnych motywów, zrodziła ogólny cynizm. W tym jednym, post-sowiecka Rosja wydaje się zupełnie inna niż związek sowiecki. Przywódcy mieli wówczas wartości, nie tylko interesy. Partia komunistyczna była na pewno sklerotyczną partią ucisku, ale nie była nazywana partią złodziei i oszustów. Sowieccy przywódcy nie zachęcali do cynizmu: brali swoje słowa bardzo poważnie.”
Jest dla mnie zupełnie jasne, że autor tych słów nie dostrzega wewnętrznej sprzeczności swej własnej pozycji, ponieważ nie rozumie istoty komunizmu. Dlaczego nie rozumie?? – oto jest pytanie. Cytat powyższy zasługuje na bliższą uwagę, bo jest charakterystyczny dla pewnego typu mentalności: mentalności dobrze wykształconych, młodych liberałów, produktów znakomitych uniwersytetów zachodnich, przez które przemaszerowała już rewolucja Gramsciego. Rezultatem tego marszu przez instytucje, jest powszechne dziś przyznawanie tej samej wagi propagandzie i prawdzie, w imię, pożal się Boże, obiektywizmu.
Putin używa klasycznie stalinowskiej metody konsolidacji społeczeństwa poprzez promowanie obrazu oblężonej twierdzy. Autor z Ekonomisty zdaje się twierdzić, że oblężona twierdza sowiecka wytworzyła pewien typ egzaltowanego idealizmu, gdy oblężona twierdza Putina produkuje tylko cynizm. Nie widzi wcale, że rzekomy idealizm sowiecki, o którym wyczytał w książkach, był tylko wytworem propagandy dla zamaskowania głębokiego cynizmu, zarówno wśród ludności, jak i wśród przywódców; że ludzie wznosili okrzyki „hura!” „no, bo jakże inaczej?”, ze strachu, z mimikry, dla kariery; że przywódcy sowieccy nie mieli żadnych wartości, a wyłącznie interesy – interesy partii i swój własny interes: przeżycie – i nazywanie tego „wartościami” jest myśleniem na poziomie przedszkolaka. Ale niech mu będzie! Niech będzie, że Jagoda wyznawał „wartości”, kiedy kazał wyjąć gorące jeszcze kule z czaszek Zinowiewa i Kamieniewa i wygrawerować na nich nazwiska ofiar. Nazwijmy Jeżowa idealistą, bo zachował te kule, gdy kazał torturować Jagodę przed egzekucją. Przypuszczam, że Beria też zasłużyłby na miano idealisty, gdy on z kolei rozkazał, by egzekucja Jeżowa była lustrzanym odbiciem śmierci Jagody. Wobec takich pseudo-wartości, ja wolę cynizm.
A! Beria! Temu bydlakowi warto przyjrzeć się bliżej ze względu na tzw. testament Berii. Żadnego testamentu w rzeczywistości nie ma, ale jest wiele relacji na temat jego planów na przyszłość. Kiedy Stalin leżał w Kuncewie, częściowo sparaliżowany i umierający, Beria wyzywał mu od najgorszych i snuł plany na przyszłość, które brzmią dziwnie znajomo. To on wymyślił określenie „kult jednostki”, to on twierdził, że Stalin nie wygrał wojny, ale zwycięstwo przyszło wbrew Stalinowi i jego strasznym błędom. Teraz planował autonomię dla narodów sowieckich, gospodarczą liberalizację, uwolnienie enerdowa i zjednoczenie Niemiec. Zamierzał otworzyć Gułag i ogłosić amnestię, obnażyć absurd stalinowskiego terroru. Nie miał wątpliwości, że jego inteligencja i świeżość antybolszewickich przekonań przyniosą mu triumf. Chciał zezwolić ludziom sowieckim na podróże zagraniczne i marzył o tym, że jego wnuki będą chodzić do prywatnych szkół w Anglii. Jego marzenia najprawdopodobniej się spełniły.
Ale być może w oczach Ekonomisty bardziej na etykietkę idealistów zasługują Chruszczow i Malenkow, zabójcy Berii? Chruszczow zdołał przekonać innych potentatów, że zamienią tylko jednego gruzińskiego mordercę na innego i obrócił ich przeciw Berii. Malenkow, który był bliskim sojusznikiem Berii i, jako Rosjanin, był desygnowany na lidera, dał umówiony sygnał dla ludzi Żukowa, żeby wtargnęli na posiedzenie politbiura i aresztowali Berię. Zgodnie z długą idealistyczną tradycją bolszewicką, aresztowano całą rodzinę Berii, po czym osądzono i skazano go za „zdradę”, której nigdy nie popełnił i zastrzelono rozebranego do gaci, przykutego do haka w ścianie i z kneblem w ustach. Generał Baticki, który zabił go strzałem w twarz – czy można to uważać za postęp destalinizacji w porównaniu ze stalinowskim strzałem w tył głowy? – został w nagrodę awansowany do stopnia marszałka.
Czy mam dalej mówić o „wartościach” wyznawanych przez sowieckich przywódców? Czy kompartia rzeczywiście nie bywała nazywana „partią złodziei i oszustów”? Mogę autora zapewnić, że była i to nie bez podstaw, ale nie sądzę, żeby moje zapewnienie zmieniło jego poglądy. Sowiecka propaganda zdołała stworzyć jednolity obraz sowieckiej historii; obraz, który informuje nawet autorów skądinąd ciekawych artykułów w Ekonomiście. Jeszcze bardziej jaskrawym przykładem ulegania sowieckiej propagandzie jest inne zdanie z tego samego artykułu:
„Jelcyn, który nienawidził komunizmu, odmówił cenzurowania środków przekazu albo nacisku na sądownictwo. Pan Putin nie miał takich wyrzutów sumienia.”
Jelcyn rzeczywiście prezydował nad okresem rzadkiej swobody dla sowieckich mediów. Ale wystarczy jeden rzut okiem na historię sowietów, żeby wiedzieć, że takich taktycznych wolt było w przeszłości mnóstwo: nepy, odwilże, glasnosti i pierestrojki. Zadaniem Jelcyna było umocnienie przekonania, że komunizm upadł, zarówno na Zachodzie, jak wśród bardziej sceptycznych (i cynicznych) ludzi sowieckich. Zachować władzę, a jednocześnie przekonać wszystkich, że się ją oddało, to nie byle jakie przedsięwzięcie. Jelcyn poradził sobie z tym znakomicie. Nie manipulował sądami, bo sądy pozostały całkowicie sowieckie, więc po co mu było na nie naciskać? Względna wolność mediów była stosunkowo niską ceną do zapłacenia. Jednocześnie Jelcyn nie wahał się zaatakować budynku parlamentu w październiku 1993 roku, kiedy jego władza była zagrożona. Ale najzabawniejsza jest ta pewność autora, że Borys Jelcyn nienawidził komunizmu. Jelcyn był partyjnym aparatczykiem, który przez całe życie wypełniał partyjne polecenia. Czy jest aż tak dziwne i trudne do uwierzenia, że podarł swą partyjną legitymację, kiedy tego żądała jego partia? Putin natomiast nie miał wyrzutów sumienia z powodu cenzury, ponieważ taka właśnie była jego rola. Osobnicy o osobowościach Putina i Jelcyna mogli byli zamienić się miejscami i wypełnić odwrotne role (rzecz jasna pomijam tu różnicę wieku). Abstynent o niebieskich oczach mógł był odegrać rolę modernizatora, reformatora, demokraty i wyznawcy kapitalizmu w latach dziewięćdziesiątych, a ochlapus i bufon mógł był dokręcać śrubę w ubiegłej dekadzie. Do pewnego stopnia nawet, tak właśnie było i jest: Jelcyn strzelał w 1993 roku do parlamentarzystów – wedle oficjalnych danych zginęło 187 ludzi, nieoficjalnie 2000 – a Putin jest przez wielu uważany za obrońcę własności prywatnej jako fundamentu kapitalizmu. Obaj robili dokładnie to, czego wymagała od nich sytuacja.
Jelcyn i Putin wycięci zostali z tego samego kawałka materiału, należeli do tego samego kolektywu kierowniczego i nie ukrywali nigdy bliskich związków, jakie ich łączyły. Nie będę tu opowiadał ponownie, w jaki sposób Putin doszedł do władzy – pisałem o tym obszernie w artykule pt. Burza w Moskwie – ale musi być zupełnie oczywiste dla każdego trzeźwego obserwatora, że przeprowadzenie operacji takiej jak „Burza w Moskwie” dla ugruntowania władzy nieznanego dotąd Putina, nie było możliwe bez wiedzy i udziału aparatu władzy.
Z jednej strony, mamy więc inteligentnego obserwatora, który dostrzega, że homo sovieticus żyje i ma się dobrze. Autor artykułu w The Economist widzi i w miarę adekwatnie opisuje stan rzecz w dzisiejszej „Rosji”, przez odwołanie się do kluczowego pojęcia status quo ante – do sowietyzacji. Ale z drugiej strony ten sam obserwator używa opisu owego status quo ante podsuniętego mu przez sowiecką propagandę. Bierze za dobrą monetę kompletny bełkot sowieckiej propagandy na temat rzekomych „wartości” wyznawanych przez sowieckich przywódców, a wydawać by się mogło, że wystarczyłoby zajrzeć do Lenina czy do Manifestu komunistycznego, by przypomnieć sobie, że żadne wartości nie mają żadnej wagi w komunizmie, że są to zaledwie symptomy choroby lewicowości, których komunista powinien się wyzbyć czem prędzej. Każda taktyczna wolta jest dozwolona, jeżeli przybliża do zdobycia władzy lub ją wzmacnia. Nasz autor natomiast zdaje się mówić: bolszewizm TAK, wypaczenia NIE, jak to trafnie określił Darek Rohnka.
Istnienie tak znakomicie opisanego przez Ekonomistę homososa, jest najlepszą gwarancją sowieckiej władzy. To właśnie postępy sowietyzacji umożliwiły sowietom przeprowadzenie rewolucji w Europie wschodniej w 1989 roku. W każdym z tych krajów, rewolucja musiała być zapoczątkowana przez tajną policję, bo bez tego żadne rewolucje nie miałyby miejsca. Po gigantycznym sukcesie, jakim były rewolucje ’89, przyszła pora na nieudany moskiewski pucz i awans Borysa Jelcyna z roli niebezpiecznego krytyka uroczego Gorbi, ulubieńca Zachodu, do roli „zbawcy świętej Rusi”. Można było tego dokonać tylko dzięki 70 latom sowietyzacji. Tak niezwykły obraz można było namalować tylko na płótnie ugruntowanym uprzednio przez homososa.
Zanim jednak zechce czytelnik wysnuć wniosek, że niezwykła odwaga tych, którzy protestują dziś na ulicach Moskwy przeciw brutalnym represjom reżymu Putina, może zapoczątkować ruch na skalę tego, do którego nawoływał Józef Mackiewicz: Dałoj sowietskuju włast’! Zanim nadzieja podpowie nam, że to światełko migające z dala, to koniec długiego tunelu terroru, krwi i sowietyzacji, pozwolę sobie zauważyć, że partia Putina według nieoficjalnych ocen przegrała wybory, a wygrali je komuniści. To nie jest koniec tunelu, to nadjeżdżający pociąg.
Prześlij znajomemu
Zanim nadzieja podpowie nam, że to światełko migające z dala, to koniec długiego tunelu terroru, krwi i sowietyzacji, pozwolę sobie zauważyć, że partia Putina według nieoficjalnych ocen przegrała wybory, a wygrali je komuniści. To nie jest koniec tunelu, to nadjeżdżający pociąg.
——————————————————————————————-
Panie Michale
Wyrazy szacunku raz jeszcze! Nikt tego nie zauważa! Nikt z brandzlujących się antyputinowskim tłumem na ulicach Moskwy liberałów tego zauważyć nie CHCE!
Oto dlaczego nikt tego tłumu nie rozstrzelał. Po co? Nawet analogie do 1991 wśród demonstrantów i komentatorów się pojawiają. I słusznie, tylko zauważmy wreszcie co te analogie oznaczają!
Czy dla efektownej puenty nie zmącił Pan nam, Panie Michale, nieco czystości obrazu?
W 2001 w naszym sielskim peerelu komuchy, z błogosławieństwem homosovieticusów w iluś tam przymiotnikowym, cookresowym, ekstatycznym misterium nad urną, capnęły 47% miejsc w tym peerelowskim wierchownym sowiecie. I co ?
Zmartwienie to może mieć ten hurtownik od riazańskiego cukru, bo spaprał robotę i ewidentnie przedobrzył! Może nadeszła już pora na jakiegoś innego, przystojniejszego o bardziej uwodzącym emploi ???
To już nie mnie oceniać, czy to tylko efektowna puenta bez głębszego sensu. To należy do czytelników, więc jeżeli tak Pan sądzi, to coś w tym musi być.
Broniłbym jednak obrazu, w którym wybór jest pomiędzy Putinem i komunistami czyli naprawdę nie ma żadnego wyboru. Taka była lekcja lat 90. w sowietach: stworzyć pozorny wybór, przez co zamknie się gęby demokratom i tyle. Zresztą w prlu wybór między Kaczorem a Donaldem też nie należy do smakowitych.
Jeśli hurtownik cukru riazańskiego tym razem przedobrzył, to pozbędą się go bez żalu i powiedzą, że więcej u nich demokracji niż na zgniłym Zachodzie, gdzie się odwołuje rządy, bo tak nakazał komisar z brukselskiego sownarkomu.
Kandydat przystojniejszy już się pojawił. Prezes wszystkich rosyjskich biatlonistów, ponaddwumetrowy miliarder Prochorow. Idol „runetu”. Zresztą też Michał.
Swoją drogą ciekawa wypowiedź jednej z „dam” (od dawania) moskiewskiej socjety: sytuacja przypomina układ damsko-męski, w którym kobiecie znudził się już definitywnie partner i potrzebuje ona zmiany, on zaś tego nie dostrzega… Cytuję z pamięci.
Bez żartów: obawiam się, że Wielki Biatlonista ma szanse. Może być zabawnie.
„[…]naprawdę nie ma żadnego wyboru[…]” – Toż o tym mówię. Nadjeżdżający pociąg sugerowałby jednak pewną zmianę jakościową… A tu raczej; ciemność widzę ciemność!
A ten Michał, jak mu tam… Prochorow? To z jakiego wyciągnięty kapelusza? I nie za duży to aby przeskok od kurduplowatego ubogiego czekisty do dotkniętego gigantyzmem businessmana (a on to, jak sądzę, jakiś radziecki Bill Gates, chyba że te miliardy odziedziczył po dziadku?).
Kapelusz jest ten sam, co zawsze, a raczej nie kapelusz, lecz budionnówka. Czekiści uwielbiają kontrasty – każda zmiana takowy zawiera.
Dostępne w sieci jeszcze są (niedługo zapewne już) filmiki, gdzie M.P. kilkanaście, kilka lat temu w luzackiej rozmowie na jakimś festynie firmowym opowiada, jak doszedł do fortuny. Brzmi to nawet dość wiarygodnie, szczególnie, że audytorium składa się ze zdecydowanie młodych ludzi, którzy czasów pierwszych kokosów M.P. raczej nie pamiętają. Tak więc pacholęciem jeszcze będąc, na początku studiów (połowa lat 80) M.P. handlował dekatyzowanymi dżinsami, zarabiając miesięcznie – jak sam twierdzi – ok. 1,5 tyś $, chyba, że wymieniał ruble (20 000) na $ nie po kursie czarnorynkowym, lecz po oficjalnym 1$=0,90RUB i wtedy faktycznie start już jest całkiem całkiem :). Potem, w końcówce lat 80, zaraz po studiach, pracował w Międzynarodowym Banku Współpracy Gospodarczej jako naczelnik wydziału operacji walutowych (czy jak to się tam zwało) i jednocześnie przez założoną przez siebie firmę „obsługiwał” rozliczenia (i długi). Coś brzmi znajomo – „ruble transferowe”? Tam zarobił pierwszy mln $. Akurat w tym czasie byłem w Moskwie, i wiem z autopsji, że robienie takich interesów (zarówno tych „małych” z dżinsami, a tym bardziej tych wielkich) nie było możliwe bez ciasnej współpracy z czekistami. W pierwszym wypadku po prostu trzeba było się dzielić dochodem, często po prostu była to praca dla czekistów, w drugim – to już ewidentne zlecenie. Sam M.P. mógł jedynie jakiś procencik od tego uchwycić.
Ale po „dziadku”, a raczej po tacie też mógł coś tam odziedziczyć
Panie Amalryku,
Dlatego właśnie metafora wydała mi się trafna. Kiedy wydaje się – między nami mówiąc, wydaje się tak głuchoniemym ślepcom, ale to oni dyktują tzw. Ducha Czasu – że jest jakaś nadzieja, bo lud opiera się i buntuje przeciw tyranii, to naprawdę ten lud chce tylko powrotu „naszej małej sowieckiej stabilizacji” i zamieni siekierkę Putina na kijek tzw. kompartii. Stąd to światło na końcu tunelu, które jest napawdę nadchodzącym pociągiem.
Metafora ta szwankuje wszakże, bo nadaje wagę rozróżnieniu między kompartią a Putinem, gdy takiej różnicy nie ma. I Putin, i ktokolwiek zarządza dzisiejszą kompartią, należą do tego samego kolektywnego kierownictwa. Pozostaje więc ciemnność tunelu, a wktórej przejedzie po nas nadjeżdżający pociąg. W ciemnościach, bez światełka nadziei. Albo przy światłach jupiterów i na oczach zadziwionej zachodniej publiki.
Panie Michale,
Jeżeli Putin nawalił, to Putin odejdzie. I jego odejście będzie ubrane w laur zwycięstwa demokracji, zwycięstwa woli ludu. Czy jego miejsce zajmie jakiś Prochorczyk czy Miedwiediew, czy też jakiś zupełnie nieznany dotąd aparatczyk – co prawdę mówiąc, wydaje mi się najbardziej prawdopodobne – jest zupełnie obojętne. Nowy przywódca, będzie pochodził z tego samego rządzącego kolektywu.
Nikt w sowietach nie robi pieniędzy – i to nei fortuny, ale choćby tylko zarabiał na życie – bez zezwolenia mafijnej biurokracji państwowej. To jest klasyczny system mafijny, w którym rzekoma wolność jest ograniczona przez zezwolenie semi-legalnej sitwy policja-kgb-prokuratura-sądy i bez przyzwolenia tej sitwy nie można sprzedawać pietruszki na straganie. Znam historię tego rodzaju, gdzie rodzina posadziła sad i założyła szklarnie, odmówilli płacenia lokalnej policji, więc sad spłonął pewnej nocy w nieszczęśliwym wypadku. Jesli coś jest w tym dziwne, to tylko fakt, że mają odwagę o tym mówić.
Prochorczyk zrobił fortunę, tylko dlatego że jest posłusznym wasalem. A jak przestanie być, to fortuna pryśnie. Ale nie dlaczegóż miałby być nieposłuszny? Wie, co się stało z Chodorkowskim.
Panie Michale
Prochorow jest kandydatem mogącym, mającym szansę uwieść tę część społeczeństwa, która rozrabia. A rozrabia dokładnie z takich samych powodów, jak w Egipcie, Libii, czy Syrii itp. – dotarła tam infosfera. Cztery lata temu nie mieli ludzie w Rosji technicznych możliwości szybkiego i skutecznego przekazu informacji (obrazu przede wszystkim) i idei. Dziś mają. I to jest rewolucja w pewnym sensie. Rewolucja technologiczna. ale ta rewolucja zaktywizowała to społeczeństwo, czy też raczej społeczność. Społeczność ta nie ma liderów, nie ma pomysłu, nie ma także skrystalizowanych odpowiedzi na podstawowe pytania, ale może kolektywnie powiedzieć NIE. Jeśli więc nie zaakceptuje podsuwanego jej na gwałt MP, to faktycznie światełko widoczne w tunelu okaże się być pociągiem. I to pociągiem pancernym. Egipt i LIbia razem to mały pikuś.
Wyznaję, że zupełnie mnie to nie przekonywa. „Szanse uwiedzenia społeczeństwa”? Czy choćby jego części? To nie są kategorie, które mają znaczenie w sowietach. Ich nie obchodzi popularność, tę mogą załatwić poprzez propagandę. Ich interesuje kontrola.
Techniczne możliwości przekazywania obrazu nie są żadną rewolucją, nawet technologiczną, bo takie możliwości istnieją od dawna. O żadnym zaktywizowaniu społeczeństwa także nie ma chyba mowy, ale nawet zakładając, że ma Pan rację, to zapomina Pan chyba, że mamy tu do czynienia z reżymem, który był gotów wysadzać w powietrze obywateli własnego państwa na chybił trafił, tylko po to, by ułatwić objęcie władzy Putinowi. Dlaczego sądzi Pan więc, że nie byliby gotowi pozbyć się w sposób równie brutalny „zaktywizowanej społeczności”? Nie będę już nawet przytaczał starszych przykładów, jak operuje władza sowiecka, niech wystarczy Burza w Moskwie. Tam byli śpiący, Bogu ducha winni obywatele sowieccy, a tu jacyś „aktywiści”. Dla takich jest Syberia i domy wariatów.
Pisze Pan: „Jeśli więc nie zaakceptuje podsuwanego jej na gwałt MP, to faktycznie światełko widoczne w tunelu okaże się być pociągiem.” Czyżby? Z tego wynikałoby, że Prochorczyk jest nadzieją, jest światełkiem na końcu nocy sowieckiej. Nie czuję się do tego przekonany.
Panie Michale
Zacznę od końca: źle się zrozumieliśmy w sprawie światełka. Ja nie miałem na myśli światełka zwiastującego koniec nocy sowieckiej. Bynajmniej. Światełko z Pańskiej metafory to dla mnie (tzn. ja to tak pojmuję) światełko nadziei na zmiany jakiekolwiek istotne, A nie na zamianę figurantów. W tym sensie to światełko tam teraz jest, i w razie odrzucenia przez społeczność „buntowników” propozycji czekistów – ja nie mam na myśli przegranej w wyborach! – i rozwoju wydarzeń a’la Bracia Arabowie, to wtedy pancerny pociąg, a nie nieudolne podrygi afrykańskie.
Co do rewolucji technologicznej i co za tym idzie informacyjnej: Oczywiście, że możliwośći przesyłania obrazu były! Ale nie mieli ich Wania i Masza, możliwości te były pod ścisłą kontrolą.
W 1991 chwiiowa liberalizacja polityki medialnej doprowadziła do wyjścia tłumów na ulice. To nie było zaaranżowane. Zmiana władzy miała się odbyć inaczej nieco, mniej publicznie. Czekiści nie są fanami nowych technologii, nie rozumieją zmian powodowanych przez rozwój infosfery. Dlatego uważam, że możliwość zrobienia filmiku telefonem i natychmiastowego wysłania go do siecie jest przyczyną obecnych wydarzeń. Obecnych i zapowiadanych. To, że bolszewicy nie zablowkowali sieci komórkowych na czas wyborów i potem, podczas manifestacji, dowodzi, że nie rozumieją oni do końca, co się właściwie dzieje.
Operacja „Cukier” miała ograniczoną liczbę bezpośrednich „beneficjentów” (maleficjentów). Dopiero jej właściwe nagłośnienie miało trafić do mas. Dziś zaś trudno wytłuc setki tysięcy świadków. W dodatku na oczach innych świadków. „Chociaż przyzwyczajenie staje się drugo naturą” i dlatego właśnie niepokoję się o los moich przyjaciół w Moskwie.
Panie Michale,
Ja też zacznę od końca. „Wytłuc setki tysięcy świadków”?!? A w jakim celu? Czy ktoś mordował setki tysięcy świadków puczu bolszewickiego Piotrogrodzie? Nie trzeba było mordować, wystarczyło powiedzieć, jak to zryw mas obalił imperialistyczny rząd tymczasowy. Czy nie było świadków pijaństwa na dziedzińcu Pałacu Zimowego? Byli i świadkowie, i pijane tłumy, ale propaganda powiedziała co innego i to wystarczyło. Nie trzeba przemalować sufitu na czarno, wystarczy powiedzieć: ten sufit jest czarny. I co z tego, że oczy świadczą, że biały? Kiedy strach zaprzeczyć, kiedy ci, co nieśmiało napomknęli, że może tylko szary, znikli bez śladu, to zupełnie wystarczy.
1991 rok i chwilowa liberalizacja – czyżby miał Pan na myśli moskiewski pucz? Wybaczy Pan, ale pisałem o tym obszernie prawie 20 lat temu (można ten artykuł znaleźć tu: http://wydawnictwopodziemne.rohnka5.atthost24.pl/2007/12/13/skladany-komunizm-czesc-ii-moskiewski-pucz/) i w żadnym wypadku nie mogę się zgodzić, że to nie było zaaranżowane.
Co do rewolucji technicznej, która ma przynieść wolność, bo jest niemożliwa do kontrolowania, to jest, o dziwo, po stronie lewicowych komentatorów zachodnich, którzy przypisywali np. zamieszki w Iranie istnieniu jakiegoś idiotyzmu o nazwie twitter. Do czasu, aż jakiś irański dysydent uciekł na Zachód i objawił, że było wówczas w Iranie 7 (słownie: siedem) kont twitter, co zapewne należy uznać za błogosławieństwo.
Ma Pan rację, światełko nadziei, które ze swadą opisują dzisiaj radośni twórcy współczesnego odpowiednika kremlinologii, to zmiana istotna, a nie personalna. Twierdzę jednak, że gdyby tylko zachodziła możliwość takiej zmiany, to represje zrobiłyby się z miejsca bardziej brutalne. Przykładem dla ich taktyki będzie czerwiec-październik 1956 roku w prlu. Brutalne represje, a później obrócenie oporu na słuszny wyraz niezadowolenia. Wtedy pojawi się nowy Putin znikąd, nowa wojna w Czeczenii (albo gdzie indziej), nowy bohater, nowy kapitalizm i nowa demokracja.
„[…]Czekiści nie są fanami nowych technologii, nie rozumieją zmian…[…]” – Ejże! Po czym Pan tak wnioskuje? Co prawda czekiści, których bardzo dobrze znam ( czy też znałem, bo czas płynie) to, co prawda, inna epoka i wszyscy byli Polakami, ale jakich mieli „mistrzów – nauczycieli”! Do dziś pamiętam te, przewijające się w zakrapianych, nostalgicznych opowieściach, nazwiska: Szadrin, Miliuszyn, Poliakow, Sołopienko, Krikun… – prawie wszyscy ze smierszy. I zaprawdę, nie było takiego technologicznego nowum, którego zaraz po jego pojawieniu się, czekiści by nie testowali (bez względu na cenę). Owszem tępaki trafiają się wszędzie, na każdym szczeblu i nie wszyscy z entuzjazmem uczą się obsługi nowych gadżetów, ale systemowo to z czekistami, w tej materii raczej jest dokładnie na odwrót.
Nie jest sprawą prostą wyrwanie całych społeczności z nędzy sowietyzmu. Sowietyzacja to, jak sądzę, pewien „proces wychowawczy”, ale po jej wdrożeniu bolszewiccy animatorzy prowadzą już tłumy jak lalkarz swe marionetki. Przecież, w tym teatrze lalek, co by się zmieniło, gdyby uczciwie policzono głosy? Premierem zostałby tow. dr Ziuganow? Ależ proszę bardzo! Na zdrowie! („Tylko wiecie, co na to wszystko powiedzą zachodni dziennikarze! Taki dinozaurowy komuch? Nawet nie socjaldemokrata? Dajcie lepiej jakiegoś młodszego! No i może bez tego sierpa i młota! Najlepiej jakiegoś biznesmena, takiego „zachodniego”! No może ten, jak mu tam Prochorczyk? I imię ma jakie ładne – takie „pieriestrojkowe”!”)
Panie Michale Ka,
Kiedyś wykazałem się nieznajomością specyfiki przemian w kraju nad Dunajem z węgierskim jako językiem urzędowym. Podobnie teraz wykażę się nieznajomością specyfiki ostatnich wydarzeń w kraju leżącym częściowo na kontynencie europejskim, częściowo na kontynencie azjatyckim, ze stolicą w …. Dość, pomocy jak nazywać te twory!!??
Wydaje się Pan być dość dobrze zorientowanym w przebiegu i charakterze ostatnich moskiewskich niepokojów, więc proszę o informację czy ktokolwiek z tego niepokornego tłumu domagał powywieszania komunistów na ulicznych latarniach?
Co do potęgi Internetu, zgodzimy się wszyscy, że jest ona ogromna. Tylko co z tego? Kto potrafi wykorzystać Internet? Proszę sobie wyobrazić, umieszczenie w sieci filmu zrobionego telefonem komórkowego, pokazującego egzekucję komunisty za to tylko, że jest komunistą. Już widzę te poruszone filmem tłumy, wychodzące na ulice, krzyczące: Dałoj sowietskuju włast’. Internauci sami, bez czekistów, rozprawią się z twórcą takiego filmu.
Panie Gniewoju,
Czy mówi Pan o Turcji!?!?!
Votum separatum: nie wszyscy zgadzamy się, co do potęgi internetu.
Panie Amalryku,
W moim przekonaniu także komuniści wygraliby wolne wybory, nie tylko w sowietach, ale też w prlu. Ale chciałbym się zastanowić nad wyrażoną przez Pana opinią, że to ze względu na zachodnią opinię nie pozwalają Ziuganowowi przejąć oficjalnie władzy (jeśli dobrze Pana rozumiem). Mogę Pana zapewnić, że tak nie jest. Sierp i młot są bardzo popularne na Zachodzie. Młodzi ludzie lubią tatuaować je sobie na torsach, i podobiznę Mao też, nie mówiąc już o Che, Fidelu i tym podobnych brodaczach.
Więc właściwie dlaczego nie ten Ziuganow? Nie ze względu na Zachód! Chyba że aż tak bardzo go nie rozumieją, ale w to wątpię.
Panie Michale!
Czy pisząc ‚komuniści” ma Pan na myśli tylko tych, którzy sami siebie tak nazywają? Bo jeśli tak, jeśli rozmawiamy o partii, która ma w nazwie „komunistyczna”, to raczej nie zdobędzie ona władzy, ani w Rosji, ani na Zachodzie, bo to przeczyłoby legendzie, którą z takim mozołem wtłacza się do umysłów mas od ponad dwudziestu lat. Przecież komunizm jako taki przestał istnieć, formacje polityczne identyfikujące z nim wprost, są tylko marginesem mającym sprawić wrażenie „demokratyczności” nowego systemu.
Fakt, że sierp i młot są popularne na Zachodzie nie jest wystarczającym powodem, żeby nowy porządek (w postaci Uniii Europejskiej na przykład) przybrał formę poprzedniego, „staroświeckiego” komunizmu ze zgranymi symbolami i retoryką. Teraz ta sama idea przyjęła nowe szaty. Budowany jest nowocześniejszy gułag, niż ten na Kołymie, czyli i fasada musi być nowocześniejsza. Wydaje mi się zatem, że stary „komunizm” w rozumieniu gadżetowym (że tak powiem, w warstwie „komunikacji wizualnej”) jest już „old fashioned”. Idzie nowe.
W zasadzie Pan Orzeł wyręczył mnie w odpowiedzi. Rzekłbym; z ust mi ją wyjął.
Panie Michale,
Właśnie, właśnie!!!
Co wprowadza większe zamieszanie: przydługi, niedokończony opis czy też używanie przedbolszewickich nazw w odniesieniu do współczesnych, bolszewickich tworów?
A czemuż to Internet ma nie mieścić w sobie żadnej mocy skutecznego narzędzia do walki z sowieciarzami i/lub bolszewią?
Panie Gniewoju,
Za zamieszanie wszyscy jesteśmy winni. Wszyscy od lat używamy analogii dla opisania tego okropieństwa, jakim jest bolszewizm. Używamy przedbolszewickich nazw dla opisu bolszewickich tworów: a to „czerwony carat”, a to „nic tylko Rosja”, a to „azjatycka dzicz”, a to „rusyfikacja”, albo „czerwony faszyzm”, lub „kolonializm rosyjski”, albo (moje ulubione) „Targowica” na opisanie stanu wojennego i tak dalej w nieskończoność. To jest oczywiście bełkot.
Natomiast co do internetu, to nie może on być narzędziem walki, bo jest rynsztokiem, ściekiem i latryną jednocześnie. Tak, zdarzają się w nim ciekawe rzeczy, ale w latrynie też podobno bywają diamenty, co nie podnosi latryny w moich oczach. Internet jest narzędziem i jak każde narzędzie jest ambiwalentny. Może być użyty „za” i „przeciw”, tak jak koń i szabla służyły czasami czapajewcom, a czasami Józefowi Mackiewiczowi. Trzeba używać wszystkich dostępnych metod walki z komunizmem, więc oczywiście także internetu – gdybym tak nie myślał, nie pisałbym do Pana w tej chwili – ale nie trzeba go przeceniać, to tylko narzędzie i do tego beznadziejnie pogrążone w kloace. Najlepszym na to dowodem jest niestety niezwykle niski poziom dyskusji na prlowskiej prawicowej blogosferze (muszę prosić mego towarzysza podziemnej niedoli o wybaczenie, bo on nie znosi tego słowa). To co powinno było być, a w najgorszym razie mogło być, Wolną Polską Trybuną jest zbiorem oderwanych od siebie kółek wzajemnej adoracji, z najgorszymi wyzwiskami zarezerwowanymi dla członków innych kółek.
Panie Orle (i jak rozumiem, Panie Amalryku także),
Czy ja napisałem tu tylko jedną notkę, tylko jeden komentarz? Jeden komentarz, gdzie opisałem dzisiejszą kompartię w dzisiejszych sowietach jako „komunistów”, ale dzisiątki tekstów i setki komentarzy, gdzie napisałem wprost i bez owijania w bawełnę, że (a) komunizm nie upadł, (b) sowiety się nie rozpadły, (c) kompartia zachowuje władzę poprzez aparat państwowy i kierowniczy kolektyw, w którego skład wchodzą zapewne wszyscy liderzy sowieckich „partii”, przynajmniej tych, które operują z oficjalnym błogosławieństwem (te inne są gnębione, co oczywiście także niczego nie oznacza).
Czy w tak nakreślonym kontekście moja słowa są bardziej zrozumiałe?
Pan Orzeł pisze: „Fakt, że sierp i młot są popularne na Zachodzie nie jest wystarczającym powodem, żeby nowy porządek (w postaci Uniii Europejskiej na przykład) przybrał formę poprzedniego, „staroświeckiego” komunizmu ze zgranymi symbolami i retoryką.” Wcale nie mówię, że przybierze taką formę, twierdzę tylko, że to wcale nie jest tak oczywiste, jak zdaje się Panu Orłowi. Pozwolę sobie przypomnieć moje własne słowa powyżej: to nie ze względu na Zachód, Ziuganow nie wygra wyborów. Opinia publiczna (tfu!) na Zachodzie jest tak nadzwyczajnie postępowa, że poprze taki wybór jako … postęp. Jako krok w dobrym kierunku, przeciw kapitalizmowi, przeci konsumeryzmowi itp. A odkąd to „staroświeckość” komukolwiek przeszkadzała? Staroświeckość jest zła wśród czarnej reakcji ( to ja! to ja!), ale wśród postępowców jest mile widziana. Jeśli Panowie mają trudności z wyobrażeniem sobie tego, to proszę spojrzeć na sukcesy chińskiego politbiura. Fasada musi być nowocześniejsza, ale fasada to nie „kto jest u władzy”; na fasadę składają się wieżowce w Moskwie i w Szanghaju, a nie nazwy partii.
Panie Michale!
Spór między nami jest chyba jednak pozorny. Postępowość i wyobrażenia zachodniej młodzieży, wraz z tymi fetyszami: sierpem, młotem czy Pol Potem to jedno, a istota komunizmu to drugie. Naturalnie, że przytoczeni przeze mnie „zachodni dziennikarze” (zapewne jednak z wyjątkami), że nie wspomnę o filmowcach, to dobrane lewackie towarzystwo, ale jakiś powód niewygrania wyborów przez partię Ziuganowa (jakiemuś ichniemu obecnemu politbiuru) trzeba podać, mniejsza o to jaki. Ziuganow nie wygrał, bo z jakiś tam względów, znanych bolszewikom, miał nie wygrać i już! Na scenę rodem z teatru absurdu zakrawa fakt, że to dzięki uczynionemu przez czekistę Putina cudowi nad urną, najbardziej poszkodowaną (nota bene w świetle „świętych zasad demokracji”) okazuje się być… formacja krocząca pod dumnie rozwiniętą czerwoną szmatą z sierpem i młotem. Ale tu nie ma sprzeczności, komunista przywiązany do czegokolwiek, oprócz żądzy władzy, nie jest komunistą kompletnym. Lenin to wiedział i chyba Putin też to wie. Chińskie komuchy bez mrugnięcia okiem olewają całą tą misterną grę pozorów i też proszę; samo „pasmo sukcesów”…
Panie Michale!
Całkiem niewykluczone, że zachodni intelektualiści bez mrugnięcia okiem poparliby zwycięstwo partii komunistycznej w Rosji. Nie zdziwiłbym się, gdyby poparli u siebie Batmana podpisującego się lewą ręką pod jakimś manifestem domagającym się równego traktowania Myszki Miki.
Sęk w tym, że opinia publiczna na Zachodzie to nie tylko intelektualiści z Berkeley, a „upadek” komunizmu był wyreżyserowany na użytek tej reszty właśnie. I aby nie zaprzeczać oficjalnej wersji, żadna partia komunistyczna (z nazwy) władzy nie zdobędzie. Co innego „liberałowie”, o ci to się nadają, jak najbardziej!
Patrząc na zagadnienie pod tym kątem, „staroświeckość” sierpa i młota boleśnie uwiera kierujące medialnym ruchem elity. Rzecz jasna, nie mam tu na myśli bojowników o wolność i braterstwo z takich skautowskich organizacji, jak Rote Armee Fraktion, czy Action Directe, bo ci z sierpem i młotem nie rozstaną się nawet na szubienicy. Ale oni są jeszcze wstydliwie zamiatani pod dywan, chociaż już niektórzy całkiem śmiało podnoszą głowy.
To raczej tacy jak my używają prześmiewczo symboliki sowieckiej, wpisując ją w krajobraz z niebieską flagą i gwiazdkami ułożonymi w okrąg, lewicowe media od takiej stylistyki uciekają, bo ta niebezpiecznie obnażyłaby prawdziwe oblicze staczającej się w odrutowany komunistyczny łagier Europy.
Panowie,
Sporu tu nie ma w ogóle, a tylko przyrodzona ludziom inteligentnym tendencja do drążenia, do precyzowania, do dochodzenia prawdy.
Słusznie mówi pan Amalryk, że „komunista przywiązany do czegokolwiek, oprócz żądzy władzy, nie jest komunistą kompletnym. Lenin to wiedział i chyba Putin też to wie.” Konsekwentnie, ci, co nazywają się nadal komunistami, odgrywają ważną rolę, rolę wentyla bezpieczeństwa, bo dają wyraz tym przywiązaniom ponad żądzę władzy.
Nie są jednakże przez to zredukowani li tylko do tej roli, do roli skansenu, wcale więc nie jest koniecznie słuszne, że „żadna partia komunistyczna (z nazwy) władzy nie zdobędzie”, jak twierdzi pan Orzeł, by „nie zaprzeczać oficjalnej wersji o upadku komunizmu”. Kiedy mówiłem o ogólnej sympatii na Zachodzie dla sierpa i młota, to nie miałem wcale na myśli czerwonych terrorystów ani komunistycznych elit, ale właśnie przyzwoitą większość. To taż milcząca większość nie miałaby nic przeciwko powrotowi sierpa i młota. Jest to niestety równie słuszne co do partii z lewa i z prawa (z mojego punktu widzenia, wszystkie te partie są bardzo lewe), to dotyczy gazet i telewizji, artystów (OK, głównie pseudo-artystów) i intelektualistów (tak, to prawda, pseudo-intelektualistów).
Obawiam się, innymi słowy, że pan Orzeł mocno przecenia tę zachodnią „resztę właśnie”.
„[…]wcale więc nie jest koniecznie słuszne, że „żadna partia komunistyczna (z nazwy) władzy nie zdobędzie”[…]” – Och! W Chinach, Korei Płn.,Wietnamieczy tam na innej Kubie czas przyszły jest nieuzasadniony, przy czym na Chiny czy Wietnam nikt się już nie krzywi. Tu geszefciarskim „miłośnikom wolności” do zachwytów wystarczył tylko stary dobry NEP! Sowieciarze w Moskwie kombinują jednak chyba o wiele misterniejszą intrygę.
Tu są dwie możliwości. Albo inne są cele sowietów i chrlowskich bolszewików, albo cel ten sam, ale uzgodniono odmienną taktykę dla dodatkowego zabezpieczenia, jakie daje równoległe, a diametralnie różne podejście. Widać to jak w soczewce w dwóch kluczowych wydarzeniach, które są zaczątkiem dwóch dróg. Masakra na placu Tianamen odbyła się tego samego dnia co tzw. „wybory” w prlu, a oba wydarzenia miały to samo na celu: przetrwanie komunizmu. Oba oddziaływały na siebie wzajemnie, można było bowiem przedstawić masakrę jako ostrzeżenie dla wschodniej Europy, gdy w rzeczywistości nic takiego nie miało miejsca.
Czy zechce Pan zatem wyartykułować, jakąż to misterniejszą intrygę mają na oku sowieciarze? Mnie się wydaje, że intryga jest jedna, a dróg wiele.
Panie Michale!
Wydaje mi się, że przeciętny przedstawiciel zachodniej middle class nie pała jakąś przesadną sympatią do sierpa i młota, ani nie popiera wprost komunizmu. Inna rzecz, że pod hasłem „komunizm” większość z nich widzi wyłącznie Stalina, no może jeszcze Breżniewa, w przypadku tych bardziej przenikliwych. Tak, czy inaczej większość, która od dziesięcioleci stanowi główny cel sowieckiej strategii dezinformacji, wprost komunizmu nie zaakceptuje. Stąd tak usilne próby sprzedania im tego samego towaru w nowym opakowaniu. Próba przewrotu na miarę rewolucji, droga na skróty, opatrzona swego czasu hasłem „better red, than dead” nie powiodła się, więc sowieci postawili na technologię Antonio Gramsciego. Ale ów słynny marsz nie odbywa się przecież pod czerwonymi sztandarami, stylistyka jest nieco inna. Dziś zachodni intelektualiści kroczą dumnie na drodze do świetlanej socjalistycznej przyszłości ale kuszeni są przy pomocy innych haseł. Oczywiście to, o czym tu dyskutujemy to tylko drobne niuanse, bo cel jest ciągle ten sam, ale dla przejrzystości obrazu warto owe niuanse zauważyć. Swoją drogą byłby to ciekawy temat dla jakiegoś odważnego socjologa, opisać zmianę atrapy przykrywającej te same idee. Tylko, że pewnie byłaby to ostatnia praca naukowa takiego śmiałka.
Nie znam żadnego przeciętnego przedstawiciela klasy średniej – sami nieprzeciętni, opędzić się nie można – ale pod mianem komunizmu rzeczywiście widzą Stalina, z tą jednak różnicą, że to wielki sojusznik, który pokonał Hitlera. Kiedy im próbuję włożyć do głowy, że Brytyjczycy siedzieli razem z największym zbrodniarzem tamtej wojny i osądzali w Norymberdze tylko drugiego najgorszego zbrodniarza, to na ogół czują się dotknięci.
Komunizm nie ma żadnych złych konotacji, sierp i młot jest otoczony sympatią, a ludzie popierają komunistów jak najbardziej, bo oni „mieli dobre intencje”…
Zupełenie nie rozumiem, co ma „akceptacja komunizmu przez większość” do rzeczy. Bolszewików takie rzeczy nie interesują. Wystarczy stwierdzić, że większość popiera, po jaką cholerę tę większość o cokolwiek pytać? Dlaczego nazywa Pan „better red than dead” drogą na skróty? Czym się to różni od Gramsciego? To było hasło unilateralnego rozbrojenia, ale kampania wcale nie zakończyła się porażką sowieciarzy, bo Zachód jest moralnie rozbrojony – to była część tego samego marszu. Szanse na rozbrojenie były nikłe, tak samo jak szanse na zwycięstwo RAF w wyborach w Niemczech, ale to nie znaczy, że ci bandyci nie dokonali wielkiego dzieła, bo dziś Meinhoff jest prawie świętą, która wprawdzie zbłądziła, ale można zrozumieć jej frustrację (parafrazuję tu wiele wypowiedzi).
Różnica między nami jest chyba taka: Pan mówi, że marsz przez instytucje nie jest marszem pod czerwonym sztandarem; ja na to, że nie muszą używać sierpa i młota; na co Pan, że nie mogą, bo to by wystraszyło mityczną większość. Ja kwestionuję ten ostatni punkt: nikogo nie wystraszy, bo czerwony sztandar jest mile widziany.
Panie Michale!
„Better red than dead” i Baader – Meinhoff to były próby rozpalenia rewolucji zbrojnej, czyli nieudolny powrót do planu Lenina z roku, powiedzmy 1919. A Gramsci swoją strategię wymyślił jako alternatywę dla tej pierwszej, nieudanej metody. Nieudanej, bo przecież Europa nie utonęła w czerwonej wojnie domowej (poza Hiszpanią).
Tak się złożyło, że w moim najbliższym otoczeniu zawsze było sporo osób o lewicowych skłonnościach, w tym kilku zapiekłych komunistów. Ci ostatni rok 1989 przeżywali jako wielką ideową zdradę, co może świadczyć, że zajmowali raczej niską pozycję w hierarchii i nie ogarniali całego spektrum. Natomiast ci lewicujący, ale już otwarci na Zachód, z miejsca podchwycili melodię o złym komunizmie, nazywanym zabawnie „stalinizmem” ale, żeby broń boże nie zaprzeczać całemu swojemu światopoglądowi z miejsca zaczęli szukać jakiejś innej drogi do świata sprawiedliwości społecznej. Tylko już nie pod czerwonymi sztandarami, nic z tych rzeczy! Typowo komunistyczne atrybuty były zarezerwowane już tylko dla Kuby i Korei Północnej, reszta świata miała budować raj na ziemi pod nowymi, nie skompromitowanymi hasłami, dajmy na to: tolerancji.
Jeśli chodzi o lewackich terrorystów, to ma Pan rację, panuje mniej więcej taki pogląd: to było błędem, ale przecież w warunkach takiej niesprawiedliwości społecznej i ucisku mas pracujących musiało do podobnej patologii w końcu dojść. To wszystko były ofiary tego nieludzkiego kapitalizmu. Wstrętni imperialiści dostali to, na co zasłużyli.
Co ciekawe, kiedy mówi się im, że wszystkie te lewackie bojówki stanowiły dywersję sponsorowaną przez KGB, nabierają wody w usta. To jest argument, którego większość z tych wrażliwych społecznie nigdy nie brała pod uwagę, co świadczy o mocno ograniczonych horyzontach poznawczych. Dlatego tak łatwo się nimi manipuluje.
Pańscy przyjaciele z lewej strony są znakomitym przykładem. Albo są w żałobie, że komunizm upadł, albo cieszą się, że „komunizm upadł”. Patronem tych drugich powinien być Lew Trocki, zacięty wróg złego komunizmu, który wszystko zrobiłby tak samo jak Stalin, gdyby tylko mógł. W prlu ich rola jest spektakularnie zagmatwana, co zawsze mnie bardzo bawi. To oni właśnie, z Michnikiem na czele, nalegali na odrzucenie prlu jako państwa polskiego, i nazwaniu nowego prlu iiirp, a nie ivrp. Paradoks polega na tym, że ludzie pokroju Bartyzela czy Wielomskiego bronią prlu jako państwa polskiego. Czy można sobie wyobrazić większy nonsens? Ci, którzy w istocie kontynuują prl, ostensywnie odrzucają go, a konserwatyści, co go odrzucają, bronią jego „polskiej zawartości”.
Ale to tylko uwaga na marginesie. Niech mi Pan wyjaśni, proszę, dlaczego „Better red than dead było próbą rozpalenia rewolucji zbrojnej”? Ja tego zupełnie nie widzę.
Marsz przez instytucje jest o wiele skuteczniejszy, gdy obok działają Ulrike Meinhoff i Czerwone Brygady, kiedy są zamieszki na Sorbonie itp. Uwaga państwa skupiona jest na większym zagrożeniu i kiedy ono mija, nikt nie zamierza już nic robić z instytucjami, one zostały już bezpowrotnie stracone. Hollywood jest lepszym tego przykładem niż uniwersytety, bo bardziej jaskrawym.
W moim przekonaniu, kgb nie miało specjalnej nadziei na rewolucję zbrojną z Andreasem Baaderem na czele – to w ogóle nie wchodziło w grę. Chcieli destabilizacji, to wszystko, jak zresztą zawsze. W czasach destabilizacji, obliczony na lata marsz, może postępować prędzej i bez większego oporu.
Panie Michale!
Osłabienie morale poprzez zmuszenie przeciwnika do uznania wroga za niepokonanego byłoby świetną dywersją poprzedzającą rzeczywisty przewrót. Czy sowieci planowali wzniecenie rewolucji na Zachodzie? Na pewno bardzo by tego chcieli, ale destabilizacja też była im na rękę. Natomiast bojówki typu RAF, czy Czerwonych Brygad mogły spełnić ważną rolę na wypadek konfliktu zbrojnego i chyba tak Kreml planował ich wykorzystanie. KGB (podobnie, jak GRU) planował użycie grup dywersantów, których celem byłoby zaatakowanie najważniejszych punktów strategicznych (elektrowni, węzłów komunikacyjnych, itp) tuż przed planowanym atakiem. Na terenie państw zachodnich rozmieszczano specjalne skrytki z bronią i sprzętem dla takich właśnie celów. Być może lewackie bojówki też miały odegrać w tym swoją rolę. A długowłosi hipisi dający szansę pokojowi staliby się wtedy chodzącą propagandą, rozkładającą od środka zachodnie społeczeństwa. To miałem na myśli pisząc o zbrojnej rewolucji, chociaż w opisywanym przypadku byłoby to raczej wspomaganie na tyłach wroga, podczas, gdy główny ciężar natarcia spadłby na dywizje pancerne nadciągające ze wschodu.
Tak mógł wyglądać jeden ze scenariuszy, ale ostatecznie postawiono na pierestrojkę, czyli realizację planu Mironowa-Szelepina.
Myślę, że uznanie III RP za państwo polskie przez wspomnianych przez Pana ludzi (w domyśle również przez FYM-a, Ściosa i Rolexa) nie jest chyba aż tak dosłowne. Oni widząc ułomności tego tworu uważają tylko, że działając na scenie spreparowanej przez sowietów można osiągnąć cele zbieżne z interesami prawdziwej Polski.
No, chyba trochę przesadziłem próbując wypowiadać się za nich, ale to w końcu tylko niezobowiązująca dyskusja w podziemiu…
Drogi Panie,
Nigdy nie przekonuje mnie hipoteza, że sowieciarze poważnie planowali inwazję Europy. Jest niezaprzeczalnym faktem, że istniały takie plany, ale to jest naturalny sposób działania wszystkich sztabów i akademii wojskowych: ułożyć plan na taką okazję albo śmaką. Jestem pewien, że w archiwach Pentagonu, jest pełno planów podbicia sowietów, ale nie były one poważnie rozpatrywane. Nie wydaje mi się więc, że Andreas Baader miał jakiekolwiek inne zadanie niż wytworzenie chaosu. Do tego zresztą tylko się nadawał.
Nadal nie rozumiem dlaczego dokłada Pan do tego hasło „better red than dead”. To było hasło pacyfistów i unilateralistów. Zamierzone było jako ironiczny komentarz na temat tych okropnych ludzi zwanych antykomunistami, któzy straszyli komunizmem i mówiło, że komunizm wcale nie jest straszny, ale nawet w najgorszym razie, lepiej być czerwonym niż martwym. Co to ma wspólnego z rewolucją?
Chyba znowu wyraziłem się niejasno w kwestii prlu. Paradoks wspomniany wcześniej dotyczy pierwszego prlu, nie dzisiejszego. Odrzucają go michnikowie, bo to legitymizuje ich prl nr 2, a przyjmują go z całym dobrodziejstwem intwentarza Bartyzel – z pewnością myśliciel dużej klasy – i prezes Wielomski, który jest z zerówki.
Nie wiem nawet, jakie poglądy wyznają w tej kwestii Fym i ferajna, bo nie mogę już ich czytać.
Panie Michale!
Nic nie wiem na temat ofensywnych planów ataku NATO na Układ Warszawski, wiadomo natomiast, że sowieci mieli na tym punkcie obsesję i od początku lat 80-tych usilnie szukali oznak przygotowań do takiego ataku. Cała ta paranoja przybrała formę zorganizowanego działania i przeszła do historii jako operacja RJAN (Rakietnoje Jadernoje Napadienie). Szczyt gorączki datuje się na jesień 1983 roku, kiedy NATO przeprowadziło ćwiczenia pod kryptonimem Able Archer 83. Sowieci szczerze uwierzyli wtedy, że mają do czynienia z przygotowaniami Zachodu do uderzenia jądrowego, co oczywiście było absurdem.
Natomiast kremlowskie plany ataku na Europę Zachodnią są dziś powszechnie znane i ja nie zakładałbym się, czy nie było po tej stronie Żelaznej Kurtyny ludzi poważnie rozważających taką ewentualność. W tej sytuacji pacyfiści wykrzykujący wiadome hasło byliby doskonałą dywersją, taką bronią psychologiczną.
Zupełnie mnie to nie przekonywa. Sowieckie plany, wraz z ich „poważnym traktowaniem”, należy włożyć na półkę pod tytułem „dezinformacja”. Tak samo, rzekome traktowanie poważnie amerykańskich planów inwazji. Natomiast plany ataku na sowiety były rozpatrywane w akademii sztabów, jako zadania dla sztubaków. Być może w Pentagonie nic o tym nie wiedziano, bo tam zaledwie kilku się pęta, a reszta ich goni.
Wszystkie „gry wojenne” warszawskowo dagawora przebiegały według tego samego propagandowego schematu ; „W odpowiedzi na agresywne, pozorowane, rzekome ćwiczenia wojsk NATO…” I dalej jazda z; niepozorowanymi, nierzekomymi i jak najbardziej oczywiście pokojowymi manewrami, naszej drogiej sowieckiej wspólnoty, całością dostępnych sił i środków, na tereny rzekomo ćwiczącego, ale czujnie rozpoznanego agresora…
Co do Europy, to myslę, że sowieci nigdy nie mieli żadnych obaw. Jądrowy atak na formacje ich wysuniętych na wschód askarysów: NAL NRD, LWP, CSA CSSR, etc, etc… był niewyobrażalny! Nie ze względu na jego niewykonalność, ale ze względu na całkowitą ideologiczną (a co w tych, pożal się Boże, demokracjach oznacza również polityczną) porażkę i zarazem jego strategiczną nieskuteczność, oraz naturalnie gwarantowany, globalny jądrowy odwet Moskwy całością dostępnych sił na Stany Zjednoczone.
Kiedyś myślałem,że ta opracowana przez sowieckich strategów, koncepcja wyrąbywania atomowych korytarzy dla korpusów pancernych, to jest jakiś „nieprzytomny sen wariata” – z czasem musiałem jednak zmienić zdanie, i o rzekomym wariaci,e i o jego snach…
Jak to mówił ks. Chmielowski? „Koń jaki jest, każdy widzi sam!”
Tak. Z jednej strony, zdeterminowany i realistyczny blok, z drugiej, skłócona masa taplających się w dobrobycie demokratów, rozpuszczonych jak dziadowski bicz i przekonanych o swej wyższości. Tylko jeden może wynik takiej konfrontacji.
Ci pierwsi, to mieszkańcy Krotony, a ci drudzy, to Sybaryci. Jedyny ślad jaki pozostał ze słynącego z przepychu miasta Sybaris, to słowo „sybaryta”.
Tak, sfałszowane, w USA też sfałszowane, na całym świecie sfałszowane, haha, a Echo Moskwy by chciało żeby wory typu Bierezowski, Gusiński, Chodorkowski wrócili do władzy, znaczy worowania, w końcu to jedna rodzina z Echem Moskwy, adnako…
Zastanawiam się od wczoraj, jak – i czy w ogóle – na to odpowiedzieć i dochodzę do przekonania, że nie potrafię; nie potrafię się ustosunkować do powyższej wypowiedzi, ponieważ jej nie rozumiem.
Artykulacja jest oznaką kultury i dlatego między innymi jestem w Podziemiu, że otoczony jestem antykulturą bolszewicką i pseudokulturą zachodnią. Tak jak Pasja Bacha jest wyższym wyrazem ludzkiego ducha niż nieartykułowane wrzaski w rytm walenia w bęben, tak jasne wyrażanie myśli jest wyższe od plecenia bez ładu i składu. Oczywiście rytmiczne podskakiwanie Murzyna w dżungli wyraża jakieś uczucia, tak samo jak przekleństwo wyraża wściekłość, ja tylko twierdzę, że można je wyrazić inaczej i że ja nie potrafię takiej ekspresji pojąć. Podobnie jest z powyższą wypowiedzią: nie wątpię, że coś p. Anton chciał powiedzieć, twierdzę tylko, że ja wymiękam na długo zanim jakikolwiek sens mi w tym zaświta.
Dobrze pan wie o co mi chodzi, Echo Moskwy już rządziło przy pijanym Jelcynie, a że ludziom rent i emerytur nie płacili to taki pięknoduch jak pan Michał miał w lekce ważeniu , ot jakaś tam hołota nie ma na chleb, a przecież są ważniejsze sprawy, np. być w podziemiu i udawać że się nie zauważa otaczającego nas świata.
Mam w zwyczaju mówić, co myślę. Jeżeli Pan woli mówić ‚tak’, kiedy myśli ‚nie’, to jest Pańska prywatna sprawa, ale proszę mi łaskawie nie wmawiać swoich zboczeń.
Dla Pańskiej iinformacji: Jelcyn był taką samą bolszewicką kanalią jak Putin. Echo Moskwy to tacy sami bolszewicy jak Berezowski czy Chodorkowski. Gdyby Pan nauczył się czytać z uwagą, to może przestałby się Pan ośmieszać publicznie, ale zdaje się, że Panu to nie robi różnicy.
A w takim razie kto nie jest bolszewikiem we współczesnej Rosji?
Rosja nie istnieje. Nie istnieje od 1917 roku. Tylko ślepcy mogą tego nie dostrzegać.
Nasz niedoszły premier z Krakowa pisał kiedyś że zwycięstwo Putina to zwycięstwo białej Rosji – ale pana zdanie pewnie się mylił? No np. Putin lansuje i wspiera odbudowę rosyjskiej cerkwi, zmienia sztandary o symbolice bolszewickiej na rosyjskie itd., to wszystko nic nie znaczy?
„Nasz premier”? To znaczy czyj, właściwie? Bo nie mój. Pan tyle razy przewracał rzeczywistość i stawiał ja na głowie, że nie wie juz gdzie góra, gdzie dół.
Putin jest czekistą, więc jego „zwycięstwo” (niby co on „wygrał”??) jest zwycięstwem „białej Rosji” tylko w oczach politycznych idiotów. A sztandary i symbolika znaczą tyle co carskie epolety na mundurach krasnoarmiejców podczas II wojny.
Ehmmm… nawiążę do artykułu i postaram się „ożywić” nieco główne wątki dyskusji.
Gdyby Sowietom w latach ’80 udało się rozpętać wojnę w Europie z użyciem broni jądrowej, z dużym prawdopodobieństwem wygrali by ją. Pewnie i udałoby się zachodowi zgrillować atomicami I i II rzut strategiczny wojsk UW podczas przemarszu przez tereny Polski i Niemiec, ale po tym, dzieła zniszczenia dopełniłby… trzeci rzut strategiczny, który zająłby wyczerpaną uderzeniami rakietowymi i lotniczymi Europę Zachodnią. Dochodziłoby jeszcze do tego prawdopodobieństwo wsparcia ze strony ChRL, które kolejni czerwoni rezydenci Pałacu Zakazanego gwarantowali swym kremlowskim odpowiednikom; inna sprawa, czy logistycznie taka operacja byłaby do zrealizowania.
W każdym razie, efektem byłoby uzyskanie przez sowietów szerokiego dostępu do Oceanu Atlantyckiego, przez co oblężenie osamotnionych de facto USA byłoby faktem. Nawet kosztem tego, że postapokaliptyczna pustynia rozciągałaby się od Beneluksu, nawet za Dniepr.
Terroryści sponsorowani przez sowietów byliby – z punktu widzenia Moskwy rzecz jasna – doskonałą „piątą kolumną”, która destabilizowałaby atakowane kraje jeszcze przed rozwinięciem głównej ofensywy. A że ostatecznie zrealizowano scenariusz metamorfozy komunizmu, to być mogło tak, jak pisał Pan Michał – komunistyczni terroryści posłużyli za odwrócenie uwagi od „marszu przez instytucje”.
Tym niemniej uważam, że obecnie sowiecki atak na państwa zachodu przy użyciu organizacji terrorystycznych jest o wiele łatwiejszy do przeprowadzenia. Po pierwsze dlatego, że w powszechnym mniemaniu „komunizm upadł”, a „Rosja nie jest zdolna do żadnej poważniejszej operacji”, po drugie – sowieciarze stoją nie tylko za terrorystami komunistycznymi czy lewackimi, ale także za ruchami zaliczanymi do tzw. „nowej prawicy”, nacjonalistycznymi czy neonazistowskimi. Przykładem – manifest Breivika, w którym chwali on Putina czy „Stormfront” Davida Duke’a, współpracujący z sowieckimi „nazbolami” i im podobnymi.
Taki oto scenariusz – na terenie kilku amerykańskich miast wybuchają brudne bomby bądź „prawdziwe” ładunki nuklearne. W kraju panuje chaos i zamieszki, gospdarka się załamuje, armia i pozostałe struktury siłowe muszą ogarnąć kryzysową sytuację wewnątrz. Rada Bezpieczeństwa ONZ, zdominowana już przez Rosję Sowiecką i ChRL uchwala rezolucję o wysłaniu wojsk ONZ na teren USA, oczywiście w „celach pokojowych” i celem „zapobieżenia chaosowi”…
Ciekawa teoria. Czy sowieci planowali atak strategicznymi siłami nuklearnymi na Europę Zachodnią, to kwestia dyskusyjna. Chyba raczej ewentualny plan ataku przewidywał użycie broni pancernej na niespotykaną dotąd skalę i wsparcie ewentualnie artylerią z taktycznymi pociskami jądrowymi, czyli o relatywnie małej mocy. Słabość i niezdecydowanie zachodnich przywódców pokroju Cartera mogło sowietom dawać nadzieję na brak reakcji, lub reakcję spóźnioną (odwetowe uderzenie nuklearne) drugiej strony, gdy w tym czasie czerwone tanki zajmowałyby coraz to dalsze terytoria w trakcie bezprecedensowego (w skali) blitzkriegu. Jeśli taki mieli plan w latach 70-tych, to zwycięstwo Reagana skutecznie im go wybiło z głowy. Dlatego do dziś go tak serdecznie nienawidzą.
Natomiast sowieckiego ataku przy pomocy organizacji terrorystycznych na państwa zachodu nie należy rozpatrywać jako zagadnienia hipotetycznego, tylko przyjąć jako fakt dokonany. Cała awantura z wojną z terroryzmem jest Kremlowi jak najbardziej na rękę, a kolejno odkrywane elementy KGB-owskiej układanki tworzą coraz bardziej spójny obraz planowego i nieprzerwanego wspierania przez sowietów ogólnoświatowych ruchów terrorystycznych.
Scenariusz bratniej pomocy Stanom Zjednoczonym, o jakim wspomina Pan Jaszczur, to pewnie marzenie niejednego kremlowskiego stratega. Można się tylko zastanowić, czy nie skuteczniej i taniej było by dla Moskwy po prostu wspierać amerykańskich pożytecznych idiotów i liczyć na kolejną kadencję Obamy. Po co wysyłać wojsko tam, gdzie przeciwnik wykańcza się własnymi rękami?
Drodzy Panowie,
Nie ma chyba żadnych dowodów ani na jedno, ani na drugie, ani na poważne przygotowania – bo istnienie planu, to co innego – do ataku nuklearnego, ani na pancerne zagony w stylu Guderiana. To czyste spekulacje. Spekulujmy więc!
Ja bym powiedział, że w latach 80. dominantą sowieckiej strategii było przygotowanie gruntu do operacji z roku 1989. Nie było więc żadnej szansy na atak nuklearny, a bardzo mała na atak pancerny, bo po co brać tankiem, kiedy można brać gołymi rękami? Proszę pamiętać, że zarówno Breżniew jak Andropow byli członkami kierowniczego kolektywu i doskonale znali plan Szelepina-Mironowa; znali i wcielali go w życie. Ich rzekomy sklerotyzm był częścią tej gry. Lata 80. były poświęcone stworzeniu obrazu rozkładu, słabości, upadku i zgnilizny, żeby zasadnym mógł się wydać ten dziwaczny upadek sam z siebie, który czekał w przedpokoju, żeby móc wreszcie nastąpić (zupełnie jak Nasz Ulubiony Ciąg Dalszy, który też czeka i też nastąpi).
Panie Orle,
Diabli tam sowietów wiedzą, choć sądzę, że mieli taki scenariusz w zanadrzu. Poza tym, wymachiwanie atomicami mogło być bluffem mającym przykryć wdrożenie w połowie l. ’80 operacji „pieriestrojka”. Bo Reagan, ten sam który każdemu wybiłby z głowy jakikolwiek zamiar ataku na Zachód, niestety przyjął dezinformacyjną narrację o „liberalizacji” sowietów.
Gdyby jednak sowieci zdecydowali się na atak, raczej nie użyliby strategicznej broni jądrowej; już użycie wielu ładunków małej i średniej mocy zdruzgotałoby Niemcy, Beneluks, Skandynawię i Francję. Choć mogę się mylić, zwłaszcza przy Pańskiej b. dużej wiedzy z zakresu techniki wojskowej. Poza tym, sowieci mogliby wykorzystać efekty… amerykańskich działań odwetowych w celach propagandowych i dezinformacyjnych – „to przecież zła, faszystowska i imperialistyczna Ameryka zbombardowała Polskę, NRD i CzSRS!”
Ma Pan niewątpliwie rację, wskazując na organizacje terrorystyczne jako de facto jedną z sowieckich armii, atakujących Zachód. Także w ocenie współczesnej „wojny z terrorem” własnej produkcji, gdzie pierwszym celem jest związanie walką USA i sojuszników w „proxy wars” na peryferiach imperium sino-sowieckiego, drugim – możliwość obserwacji (i penetracji) Amerykanów w Afganistanie, m.in. poprzez kontrolę zaplecza frontowego i szlaków transportowych (środkowoazjatyckie republiki sowieckie), ale także poprzez wyciągnięcie od USA dużych pieniędzy czy to „na walkę z własnymi terrorystami”, czy to na „ochronę arsenału nuklearnego przed Czeczenami i mafią”.
Natomiast scenariusz „bratniej pomocy” Amerykanom w razie ataku sowieckiego (obojętnie, czy pod prawdziwą, czy pod fałszywą flagą) ukazano w serialu „Amerika” (z Krissem Kristofferssonem w jednej z ról głównych): Sowieci detonują bomby wodorowe dużej mocy w środkowych warstwach atmosfery, na skutek czego impuls EM paraliżuje amerykańską technosferę.
Wojna ideologiczna prowadzona długofalowo – tak. Ale czy w optyce sowieckiego (i chrlowskiego) kierownictwa jest ona wystarczająca? W takim wypadku rozwiązanie siłowe byłoby pogłębieniem efektów wojny psychologicznej i miałoby podatny grunt w postaci przyjęcia zarówno przez Amerykanów, jak i wielu pozostałych obywateli świata, propagandy antyamerykańskiej i probolszewickiej – obojętnie, czy stricte komunistycznej, czy też w opakowaniu islamizmu, konserwatyzmu integralnego albo nacjonalizmu.
Panie Michale!
Lata 80-te to rzeczywiście finałowa faza realizacji planu duraczenia Zachodu. Można się oczywiście spierać, czy ostatnie lata panowania Breżniewa i początek krótkiej ery Andropowa były rozpoznaniem bojem determinacji Reagana do działań odwetowych (np zestrzelenie KAL 007), czy też tylko sztucznym podbiciem stawki, ewidentnym blefem, mającym uwiarygodnić późniejszy teatrzyk z sierpnia 1991 roku.
Ale dekadę wcześniej możliwość inwazji była, zdaje się rozważana całkiem poważnie, zwłaszcza, że oficjalna retoryka rozbrojeniowa i moskiewskie deklaracje walki o pokój bardzo się nasiliły. To przecież do nich bardzo pasuje. Im głośniej wrzeszczą o pokoju, tym bardziej przygotowują się do wojny. Słabość zachodnich przywódców grała na korzyść sowietów.
Panie Jaszczurze!
W kwestii skali użycia przez sowietów broni nuklearnej w ewentualnej inwazji jak widzę zgadzamy się. Na użycie strategicznych sił w postaci np międzykontynentalnych pocisków rakietowych raczej by się nie zdecydowali, bo ryzyko błyskawicznego odwetu było zbyt duże. Ale rozwinięcie natarcia siłami konwencjonalnymi dawało im pewną szansę na zaszachowanie Zachodniej Europy i wciągnięcie NATO w gigantyczną bitwę pancerną, a tu Moskwa miała niekwestionowaną przewagę. Taki w każdym razie obraz rysuje się po przeanalizowaniu danych z pewnego interesującego periodyku wydawanego przez Biały Dom w latach 80-tych. Soviet Military Power był chyba najpełniejszym zestawieniem potencjału NATO i Układu Warszawskiego. Trzeba rzecz jasna brać poprawkę, że kolejne roczniki były sygnowane przez Dicka Cheney’a i Ministerstwo Obrony mogło delikatnie retuszować pewne dane, żeby zbajerować kongres i wyciągnąć kolejne fundusze na nowe systemy broni, ale informacje tam publikowane wydają się jednak dość rzetelne. Nie ma tam mowy o jakiejś znaczącej przewadze sowietów w osiągnięciach techniki wojskowej. Zestawienie danych poszczególnych typów uzbrojenia pokazuje jasno, że opowieści o zaawansowanej sowieckiej myśli technicznej są tylko mitem. Przykład MIG-a 29, o którego się tu kiedyś z Panem Michałem spieraliśmy doskonale to ilustruje. F-15 mimo, że starszy utrzymał przewagę pod prawie każdym względem do końca lat 80-tych. Podobnie rzecz się miała w innych dziedzinach. Sowieci skazani byli przede wszystkim na dane wywiadowcze, pochodzące głównie z Zarządu T KGB, odpowiedzialnego za wywiad naukowo techniczny. Przytłaczająca większość nowych sowieckich broni to mniej lub bardziej udolne kopie zachodnich systemów, opracowanych na podstawie skradzionej dokumentacji.
Nie dziwi zatem przyjęcie przez sowietów taktyki dywersji ideologicznej, jako podstawowej formy walki z Zachodem. Terroryści są w tym przypadku częścią tej strategii.
Pyta Pan, czy taka wojna ideologiczna jest skuteczna – prześledźmy więc cele Sojuza z końca lat 70 – tych. Przede wszystkim: osłabić znaczenie USA w Europie, doprowadzić do rozłamu w NATO, pogłębić konflikty między Francją i RFN, a Stanami. Właśnie to wszystko dzieje się na naszych oczach.
Drodzy Panowie,
„Wojna ideologiczna prowadzona długofalowo – tak. Ale czy w optyce sowieckiego (i chrlowskiego) kierownictwa jest ona wystarczająca?”
W moim przekonaniu absolutnie wystarczająca. Siły zbrojne są koniecznością, dla utrzymania pokoju (si vis pacem para bellum), ale to POKÓJ a nie wojna, jest naturalnym stanem bolszewików. To podczas pokoju mogą urabiać, manipulować, przekuwać (tfu! przekuwać człowieka, co za język!), podczas gdy wojna jest trudna, nieobliczalna. Lokalny konflikt w Afganistanie czy Czeczenii, to jedno, to da się jeszcze zaplanować, ale globalny konflikt nuklearny? Atak pancerny na Europę? A co jeśli zechcą się bronić przed wyzwoleniem? A co jeśli nie pójdą w ślady Polski z 1939 roku i nie zakażą strzelać do krasnoarmiejców? Atak na kraje bałtyckie albo Finlandię, na Polskę zmiażdżoną uprzednio przez Hitlera, to tak, to chętnie. Ale frontalny atak na Amerykę? Nigdy w życiu.
To nie znaczy oczywiście, że nie mieli nigdy planów ataku, ale też plany militarne są raison d’etre każdego sztabu, każdej akademii wojskowej, każdej generalicji? Cóż by innego robili, gdyby nie przygotowywali planów na każdą możliwość?
Słusznie pisze Pan Orzeł, że sowiety prowadzą skutecznie wojnę, gdzie inni jej nawet nie dostrzegają. Destabilizacja – obojętne czy przez terrorystów czy przez ekonomiczny chaos – podważanie zaufania, tworzenie ponadpaństwowych organizacji, które prowadzić będę politykę sowietów bez ich udziału – to są bolszewickie metody wojenne.
Panie Orle, Panie Michale!
Mają Panowie rację stwierdzając skuteczność dotychczasowej sowieckiej polityki ekspansji. Komunizm nie jest postrzegany jako zagrożenie, bo „upadł”, „Rosja” i „Chiny” to partnerzy handlowi, do rozmów pokojowych i pośrednicy pomiędzy wolnym (jeszcze, choć strasznie spedalonym i zlewaczonym) światem a różnymi Kimowiczami i Assadami tego świata. NATO to właściwie wydmuszka, Europa jest sfinlandyzowana a „Blok Kontynentu” (SCO) trzyma się mocno. Taką kampanię oczywiście było łatwiej (jeśli w ogóle) przeprowadzić w czasie pokoju, zresztą najbardziej adekwatne byłoby tu hasło Engsocu z genialnej analizy Orwella: „Wojna to pokój!”
Ale proszę zauważyć, że – choć sytuacja na świecie nie napawa optymizmem – związek ich bratni nie ogarnął jeszcze ludzkiego rodu. Ponadto, pisałem (w komentarzu powyżej) nie o scenariuszu frontalnego ataku, a o ataku pod fałszywą flagą, który Rosja Sowiecka i/lub ChRL mogą przeprowadzić cudzymi rękoma, samemu organizując jedynie logistykę czy wsparcie ideologiczne. Do tego dochodzą czynniki inne niż strategia polityczna, bardziej od niej irracjonalne zwłaszcza dyspozycje psychiczne, emocje czy motywacje przywódców moskiewskich i pekińskich, jeśli, swoją drogą, w ogóle można mówić o zdrowiu psychicznym u bolszewików.
Ach, Panie Jaszczurze! Ten irenizm zgubi Pana kiedyś.
Sytuacja nie napawa optymizmem, mówi Pan, a związek radziecki ogarnął smród i brud? O pardon ludzki ród nie padł jeszcze ofiarą bratniego związku (zawsze mi się te wiersze myliły w tej dziwacznej przyśpiewce). Mnie Pańskie słowa brzmią bardzo optymistycznie…
Pozwolę sobie przytoczyć na ten temat następujące słowa (jest to cytat prawdziwy, nie zmyślony na poczekaniu, dla efektu, ale zaczerpnięty z istniejącego dzieła):
„Właściwie powinno go się opatrywać przymiotnikiem „bezbożny”. Nie potrafię wywieść genealogii optymizmu, ale ma rację Simone Weil, że w naszych czasach stał się zastępstwem wiary religijnej. Im mniejsze zaufanie do Królestwa Niebieskiego, tym więcej ufności w Ziemski Happy End. Ba, optymizm został pasowany na swego rodzaju świecką cnotę, a jego przeciwieństwo poczytywane za ciężki grzech. Socjaliści wszystkich maści uczynili z optymizmu coś w rodzaju ołtarzyka do majowych nabożeństw, ale przy wyłączności długo nie pozostali. Można śmiało powiedzieć, że optymizm stał się patronem uniwersalnego głupstwa.”
Bezbożny optymizm panuje wszem i wobec.
A wracając do tematu, to powiedziałem tylko, że nie będzie frontalnego ataku na tych, którzy sami włażą bolszewikom w dupę.
Może i Zachód krytykuje Homo Sovieticus – ale dzięki nim żyje dostatnio, bo utrzymując Rosję w zacofaniu, żyje z jej bogactw naturalnych i nie obawia się konkurencji gospodarczej.
Jestem szczerze zdumiony interwencją p. Zong. Po pierwsze „Zachód nie krytykuje”, bo Zachód generalnie rzecz biorąc nie przyjmuje do wiadomości istnienia homo sovieticus. Gdyby p. Zong zadał(a) sobie trud przeczytania powyższego artykułu, to pojąłby(ęłaby) może, że autor w londyńskim The Economist jest właśnie wyjątkiem! To wielka rzadkość, że ktokolwiek używa takiego terminu i przynaje jego adekwatność dla opisu sytuacji.
Natomiast twierdzenie, że Zachód jakoby „pragnie utrzymać Rosję w zacofaniu” dla swoich niecnych celów jest genialnei komiczne. Polityka Zachodu (to bardzo mgliste określenie, ale trzymajmy się go dla uproszczenia) wobec sowietów była niemal od samego początku, od koszmaru leninowskiej rewolucji, idiotyczną polityką otwarcia się na zarazę. Kordon sanitarny został prędko zastąpiony ściskaniem okrwawionych rąk na konferencji w Genui i przyjęciem bolszewickich bandytów do rodziny normalnych państw. Ta polityka jest kontynuowana od z górą 20 lat na podstawie niemądrego założenia, że „kapitalizm” wyciągnie „Rosję” z komunistycznego bagna. Rezultatem są dzisiejsze sowiety, gdzie czekistowska wierchuszka ma przywileje o niebo większe niż za Stalina i dopiero teraz „tam się żyje jak za cara, to jest nałóg, zrozum to, o to warto się postarać i ot co!”
Gdybyż, ach, gdybyż byli na Zachodzie politycy na tyle dalekowzroczni, żeby zaplanować ekspolatację sowieckich bogactw, to może dostrzegliby także strategię sowieciarzy. Tak jak rzeczy się mają, nie ma na to żadnych szans.