Golicyn, Nosenko i kilka zapomnianych drobiazgów VII
13 komentarzy Published 9 października 2011    |
Eliminacja Golicyna
Przesłuchanie Angletona przed HSCA w październiku 1978 roku, odbywało się w okolicznościach całkowicie odmiennych od tych z początku lat 60., gdy Golicyn – choć nie osiągnął jednego ze swoich priorytetów, tj. bezpośredniej rozmowy z amerykańskim prezydentem – znajdował się bez wątpienia w centrum agencyjnej uwagi. Podawane przez niego informacje były szczegółowo analizowane i badane, a kwestie najistotniejsze, związane z długofalową strategią cieszyły się zainteresowaniem ze strony najbardziej kompetentnej. W 1978 roku, cztery lata po dymisji Angletona i niemal całkowitej wymianie agencyjnych kadr, wojna z komunizmem była już przegrana. Niebywale błyskotliwy, inteligentny erudyta, oddany sprawie walki z komunizmem Angleton, zakładający dokładnie w tym czasie na wpół prywatną organizację, której celem była ostatnia próba obrony dogorywającego już amerykańskiego wywiadu, ten Angleton wykorzystał swoją obecność przed Komisją HSCA nie tyle może do obrony swojej sprawy, czy obrony Anatolija Golicyna, ale do podjęcia jednej z ostatnich prób przekonania kogokolwiek, że zagadnienia jakimi zajmowali się obaj w ciągu ostatnich kilkunastu lat nie były ani błahe, ani bez znaczenia, czy – jak to usiłowano przedstawiać – kwestią choroby psychicznej agenta X. Zagadnięty, podczas tego właśnie przesłuchania, o rzekomą paranoję Golicyna, Angleton odpowiedział sardonicznie:
Wyobrażam sobie, że tego rodzaju oskarżenia muszą wywoływać wielkie salwy śmiechu w KGB…
Lapidarnie i celnie.
Angleton podkreślał niebywałe zdolności Golicyna. Golicyn już jako bardzo młody człowiek, wspólnie ze szkolnym kolegą, Kerszejewem, napisał list do Komitetu Centralnego, co – jak zaznaczył Angleton – było możliwe w sowieckim systemie (trzeba też dodać – było niebywale odważne), list z krytyką sowieckiego wywiadu. List dotarł do adresata, sprawie nadano stosowny bieg i w ciągu kilku miesięcy krytyka obu młodzieńców trafiła na same szczyty władzy. Merytoryczna zawartość tego listu musiała być nie byle jaka, ponieważ wkrótce obaj zostali przewiezieni drogą lotniczą do Moskwy, na spotkanie ze Stalinem, na którym obecny był między innymi Beria oraz inni szefowie wywiadu. Golicyn stał się rodzajem młodej sowieckiej gwiazdy.
Ceniono Golicyna przede wszystkim za jego umiejętności analityczne. Kiedy dwie różne jednostki w obrębie KGB dochodziły do przeciwnych wniosków, proszono Golicyna o przeprowadzenie analizy porównawczej obu punktów widzenia. Angleton potwierdzał niezwykłe zdolności Golicyna, który „dysponuje jednym z najwybitniejszych analitycznych umysłów”. Może nie był dobrym oficerem operacyjnym, ale doskonałym analitykiem ze stosownym przygotowaniem historycznym. Rozumowanie Golicyna – zdaniem Angletona – charakteryzowało się niebywałą precyzją, umiejętnością separowania faktów od spekulacji itd. Z całą pewnością w jego metodach nie było nic paranoicznego. Wyjątkowość Golicyna wynikała także z faktu, że swoją decyzję o dezercji podjął na wiele lat przed samą ucieczką, dzięki czemu przez długi czas był niejako agentem Zachodu wewnątrz kagebowskiej organizacji, starając się zebrać w tym czasie możliwie wiele danych i informacji, także w tych obszarach, które nie były bezpośrednio związane z jego obowiązkami. Czy takie zachowanie trąci paranoją?
Opisując kwalifikacje Golicyna, metody jego pracy, pobudki jakimi się kierował, Angleton wyjaśniał także swoje własne stanowisko. Pobocznym celem tej wypowiedzi była również polemika z niedawnym szefem CIA, Colbym, tym de facto destruktorem Agencji. Angleton wypowiadał się z wyraźną irytacją o jednym z medialnych wystąpień Colby’ego, który w odniesieniu do sytuacji, jaką zastał w Agencji, stwierdził, że „należy otworzyć okno i wpuścić nieco świeżego powietrza”. Otwarcie okna w przypadku tajnych operacji (co istotnie stało się faktem) było oczywistym absurdem:
…nie my stworzyliśmy zimną wojnę – grzmiał Angleton – nie wykształciliśmy paranoicznego stosunku do sowietów. Oni nas nauczyli. …zrobili to poprzez porywanie ludzi, poprzez mordowanie ludzi, zestrzeliwanie naszych samolotów jak to miało miejsce w Jugosławii…
Wystąpienie Angletona przed HSCA można by pewnie uznać za epilog trwającej kilkanaście przynajmniej lat wojny, walki o to, czy wygrają ci, którzy z komunizmem chcą walczyć, czy ci, którzy wolą się z komunistami dogadywać; także walki o identyfikację, wytropienie „kretów”, podkopujących nieustannie wywiadowcze filary amerykańskiego bezpieczeństwa, walki beznadziejnie przegranej. Nie wiemy kto był sowieckim „kretem” wewnątrz Agencji, kiedy i w jakim obszarze funkcjonował; nie mamy nawet pewności czy istniał. Nie powinno nas to jednak powstrzymywać przed snuciem dalszych rozważań nad meandrami sowieckiej aktywności. Musimy jedynie wrócić do korzeni, do najbardziej elementarnych ustaleń.
Największy kamień w zawodowym bucie Tennenta H. Bagleya, Jurij Iwanowicz Nosenko, który przyczynił się nie tylko do złamania wielu agencyjnych karier, ale w praktyce do rozkładu na czynniki pierwsze całej Centralnej Agencji Wywiadowczej, nie jest – jak zwykło się go przedstawiać – postacią kontrowersyjną, osobnikiem wysłanym, bądź nie wysłanym przez KGB. Zebrane dowody nie pozostawiają w tej materii cienia wątpliwości – Nosenko był potrójnym agentem wysłanym do CIA przez swoich kagebowskich mocodawców. Nie dość na tym – Nosenko został wysłany w skandalicznym wręcz stylu.
Bagley opowiada w swojej książce dykteryjkę jak to po „zakończeniu zimnej wojny” (ma tu zapewne na myśli „antykomunistyczną” rewoltę niejakiego Borysa Jelcyna) jego sowieccy partnerzy z KGB, przeczytawszy zeznania Nosenki, nie mogli powstrzymać się od śmiechu i z tymże śmiechem pytali autora: „Jak wasze służby kiedykolwiek mogły zaufać takiemu człowiekowi?” Bagley, być może z rozsądku, powstrzymuje się od refleksji nad tym przejawem wesołości, my nie będziemy aż tak powściągliwi i zadamy kolejne (ciekawe, które to) pytanie: dlaczego KGB w tak ważnych sprawach (przynajmniej dwóch sprawach – Golicyna i Oswalda) wysłało Amerykanom aż tak niekompetentnego agenta?
Są przynajmniej trzy zasadnicze możliwości: KGB wysłało niekompetentnego agenta bo samo cierpiało na niekompetencję; KGB celowo wysłało niekompetentnego agenta, aby tym ostrzej zakpić sobie z amerykańskiego wroga (wróg poniżony podatniejszy jest na manipulację); Nosenko wcale nie był niekompetentny, miał jedynie za takiego uchodzić. Pierwszą z ewentualności możemy rychło włożyć między bajki. U progu lat 60. KGB było w lepszej niż kiedykolwiek wcześniej formie, zarówno z punktu widzenia działań bieżących, jak i długofalowych. Pozostają dwie kolejne możliwości. Tu sprawa nie wydaje się już tak jednoznaczna. Moskiewscy bolszewicy najbezczelniej przesłali Amerykanom towar podłej jakości, do rozstrzygnięcia pozostaje zatem: czy Nosenko był przedmiotem prowadzonej gry, czy też jej świadomym uczestnikiem? Sądząc po owocach, po tym jak niezwykły upór Nosenki dopomógł w ostatecznym demontażu agencji, można by się skłaniać ku drugiej z tych ewentualności, nie wydaje się to jednak aż tak oczywiste. Pozostawmy na razie sprawę otwartą.
Wysyłając Nosenkę, kagebiści (a byli wśród nich fachowcy wysokiej klasy) musieli zakładać w czyje ręce wpadnie, a przynajmniej – kto będzie jego przypadek konsultował. Musieli być pewni przynajmniej dwóch nazwisk: Deriabina i Golicyna. To nie przypuszczenie – to pewnik. Co w tej sytuacji robią? Wysyłają młodego stosunkowo człowieka (ale o rok zaledwie młodszego od Golicyna), który na pierwszy rzut oka sprawiać musi pozytywne wrażenie (takie właśnie było wrażenie Bagleya z pierwszego spotkania), który jednak zachowuje się jak źle przygotowany do lekcji niezbyt pilny uczeń – nie zna elementarnych, najbardziej prozaicznych spraw, które zna pracownik w każdej firmie, bo zawsze pracuje w określonych warunkach (topografia, punkty orientacyjne, elementarne czynności biurowe); kłamie najbezczelniej, bo w najbardziej absurdalny, farsowy, sposób: na temat swojej własnej oficerskiej rangi, odbytej rzekomo służby w marynarce wojennej, na temat osób pracujących w departamencie turystycznym, które tam nigdy nie pracowały. Wszystkie te kłamstwa Nosenki (a jest ich przecież masa) są wykrywane z dziecinną niemal łatwością. A do tego są to kłamstwa potwierdzone na przestrzeni kolejnych lat przez innych, równie co Nosenko fałszywych dezerterów. Ten ostatni szczegół otwiera naszą interpretacyjną furtkę szczególnie szeroko.
Wkraczamy przez tę szeroko otwartą furtkę i co się okazuje? Okazuje się, że mamy do czynienia z bolszewickim kłamstwem w najbardziej klasycznej postaci, gdzie biały sufit nie jest przybrudzony, zszarzały po bokach, obwisły pajęczynami, ale po prostu czarny. Dokładnie taki, jak w dyskusji Tadeusza Zakrzewskiego z głównym bohaterem „Drogi donikąd” Józefa Mackiewicza, Pawłem:
Ty myślisz, że to jest ważne dla ludzi, że prawda jest odwrotna? Zapewne tak myślisz. A oni się przekonali na podstawie praktyki, że to wcale nieważne. Że wszystko można twierdzić i że twierdzenie zależy nie od jego treści, a od sposobu jego wyrażenia. I oto widzimy jak dochodzą do następnego etapu, powiadając do ludzi tak: „A teraz wyobraźcie sobie, że istnieją podli kłamcy, wrogowie wszelkiej prawdy naukowej, postępu i wiedzy, którzy tak nisko upadli w swym nikczemnym zakłamaniu za pieniądze kapitalistów, że ośmielają się łgać w żywe oczy, że sufit jest biały!” [s. 105]
Bolszewickie kłamstwo, toporne, gruboskórne, absurdalne, w które zdawać by się mogło, nie uwierzy największy matoł, jest jak miliony razy w przeszłości najlepszym sposobem także na Golicyna. Po prostu działa, a skoro działa nie ma powodu, aby z niego rezygnować, trudzić się i sapać przy koronkowej robocie budowania wiarygodnej pod każdym względem i z każdego punktu widzenia legendy. Na tej samej zasadzie działają wszyscy fałszywi agenci, którzy poparli byli kłamstwa tego najsłynniejszego spośród potrójnych agentów. Nawet tak wytrawny tropiciel komunistów jak dyrektor FBI, Hoover, nie waha się ani przez moment przed uznaniem wiarygodności tych fałszywych dezerterów – tak po prostu łatwiej, poza tym każda okazja jest dobra, aby pognębić tego aroganta Golicyna.
To fenomenalne bolszewickie kłamstwo, działające jak najlepszy, precyzyjny mechanizm, zmusza do postawienia kolejnego problemu. Jest uniwersalne, niezawodne, funkcjonalne, wiadomo jednak także, że nie działa na wszystkich jednakowo. W zwyczajnych okolicznościach byłby to szczegół bez znaczenia. Kłamstwo bolszewickie nie działa w każdym przypadku, ale odsetek niedowiarków jest na tyle znikomy, że w niczym nie przeszkadza, tak jak nie przeszkadza jeden głos wobec stu tysięcy przeciwnych. Czy jednak podobne proporcje można zakładać w przypadku wyspecjalizowanych w sprawach sowieckich rządowych agencji? Okazuje się, że można.
Niedowiarkowie jednak pozostają (przynajmniej na jakiś czas), zajmując niekiedy – tak jak choćby Angleton – bardzo wysokie stanowiska. Czy można bezkarnie grać im na nosie? Otóż, jak dobitnie wykazała praktyka kilkudziesięciu lat, można, a nawet znacznie więcej. Należy tak pokierować sprawami (sprawami Centralnej Agencji Wywiadowczej), aby…
Hola! Hola!… czy aby nie za daleko zapędzamy się w swoich spekulacjach? Czy istnieją jakiekolwiek dowody potwierdzające istotę tej klasycznie bolszewickiej gry? Dowody? Ależ skąd! Cóż to w ogóle za pomysł? Jeśli nawet, jakimś cudem, otwarte zostałyby archiwa tajnych sowieckich operacji (tak jak swojego czasu zostały otwarte przed Władimirem Bukowskim – w swoistym handlu wymiennym, na który się, nie całkiem rozważnie, zdecydował), nawet wówczas waga tych „dowodów” byłaby żadna, bo cel ich udostępnienia, przekazania, spreparowania, nie podany przecież na tacy, ale wciąż ściśle tajny. W przypadku dowodów sowieckiej proweniencji nigdy nie ma pewności co jest prawdą, co fałszerstwem. Jak słusznie zauważył ostatnio Michał Bąkowski, żaden z tych „dowodów” nie może być odczytywany wprost, choćby jego autentyczność czy okoliczności jego pozyskania nie budziły najmniejszych wątpliwości. Należy uświadomić sobie, że w przypadku działań sowieckich zawsze skazani będziemy na domysły i interpretacje, albo też spekulacje.
Zatem pospekulujmy, poczynając od pierwszego kontaktu operacyjnego Nosenki z oficerami amerykańskiego wywiadu, m. in. z Bagleyem w czerwcu 1962 roku. Mimo pierwszego dobrego wrażenia, praktycznie natychmiast (po powrocie do Waszyngtonu) ustalono niewiarygodność nowego sowieckiego agenta na amerykańskich rzekomo usługach. Nosenko kłamał, co było oczywiste i dla Bagleya, i dla Angletona, oczywiście także dla Golicyna (choć ten ostatni nie dowiedział się wówczas bezpośrednio o istnieniu Nosenki). Nosenko kłamał, kłamał starając się podkopać wiarygodność Golicyna, bardzo naiwnie. Dla jego kagebowskich mocodawców musiało być oczywiste, że bardziej rozgarnięci amerykańscy agenci natychmiast odkryją prawdę. Nie poruszali się przecież w próżni domysłów. Dzięki agentom takim jak Burgess, MacLean, Philby i wielu, wielu innym dysponowali szczegółową wiedzą na temat kluczowych postaci amerykańskiego wywiadu, także zapewne portretami psychologicznymi. Co w tej sytuacji, wobec oczywistego fiaska operacji, postanawiają? Odwrót na całej linii? Zatuszowanie wpadki? Absolutnie nie! Są przecież w toku jednej z najpoważniejszych operacji tego czasu – eliminacji Golicyna. To cel, na który są gotowi wyłożyć bardzo poważne środki. Zresztą, wbrew pozorom, Nosenko bynajmniej nie zawiódł. Zrobił dokładnie to, co miał do zrobienia. Demaskacja (częściowa) jego kłamstw mogła być od początku wpisana w rozgrywkę. Kłamstwo – pamiętajmy – kłamstwo sowieckie nie jest żadną przeszkodą w realizacji celu. Przeciwnie – nakręca tylko koniunkturę. Zamiast więc wycofać się chyłkiem z operacji, wzmacniają wiarygodność Nosenki, potwierdzając jego wersję przy pomocy innych agentów, pracujących rzekomo dla Amerykanów. Jest tylko jeden zasadniczy cel – nie dopuścić, aby najważniejsze czynniki państwowe w Stanach Zjednoczonych traktowały poważnie Golicynowskie ostrzeżenie. Golicyn mówi przecież prawdę; Golicyn zdradza najważniejszą tajemnicę świata komunistycznego; Golicynowi trzeba zamknąć usta, nieważne jak: fizycznie, przez zadanie kłamu, ośmieszenie i spowodowanie, że zostanie uznany za paranoika; przez odwrócenie uwagi.
W listopadzie 1963 roku ofiarą zamachu pada amerykański prezydent. Choć to nieprawdopodobne, po dziś dzień nie wiadomo nic pewnego na temat okoliczności związanych z tym wydarzeniem: kto był faktycznym zamachowcem, ilu było strzelających, przede wszystkim – kto faktycznie stał za zamachem? W całym tym równaniu z nieskończenie wielką ilością niewiadomych, najwięcej konkretów związanych jest z nazwiskiem człowieka, uznanego oficjalnie za zabójcę prezydenta – z Harveyem Lee Oswaldem, sympatykiem komunizmu, kubańskiej rewolucji, żołnierzem piechoty morskiej podejrzanym o szpiegostwo na rzecz Związku Sowieckiego (nie za życia), który w tymże Związku Sowieckim spędził 3 lata. I właśnie w związku ze sprawą Oswalda dezerteruje niewiarygodny Jurij Nosenko, przywożąc ze sobą skandalicznie bezczelne kłamstwa na temat zabójcy Kennedy’ego. Z całą pewnością nie należy tego „przypadku” tłumaczyć kadrowymi brakami w komunistycznym wywiadzie.
Cały czas miejmy na względzie sowiecki priorytet, jakim jest konieczność eliminacji Golicyna, eliminacji za wszelką cenę. Można oczywiście założyć, że w chwili wypłynięcia na powierzchnię sprawy mordercy amerykańskiego prezydenta, mordercy tak bardzo związanego ze Związkiem Sowieckim, o wiele ważniejszym celem sowieckiego spisku stało się odsunięcie od siebie podejrzeń. Czy w takim razie wyznaczyliby do tego zadania agenta równie niewiarygodnego co Nosenko, wyposażając go do tego w legendę na temat Oswalda, w którą z trudem mogłoby uwierzyć pięcioletnie dziecko? Oczywiście – mogli to zrobić, ale pod jednym zasadniczym warunkiem – jeśli nie tyle chcieli od siebie odsunąć podejrzenia w wiadomej sprawie, co – przeciwnie – jeszcze bardziej je podsycić. Nie sposób inaczej wyjaśnić arogancji, z jaką Nosenko kłamał w sprawie Oswalda (arogancji tak niebywałej, że nawet zaprzysięgli „wybielacze” Nosenki, tacy jak oficer CIA John Hart, nie wierzyli mu w tej kwestii). Stąd nasuwające się przypuszczenie: oczyszczenie się z zarzutów w związku z zabójstwem Kennedy’ego nie było sowieckim priorytetem. Priorytet pozostał niezmienny – Golicyn i jego eliminacja, choć to niemal nieprawdopodobne, aby do tego celu wykorzystano zabójstwo prezydenta.
W styczniu 1964 roku Nosenko wbrew obiegowej opinii (opinii oczywiście tych, którzy nie wierzą w wiarygodność Nosenki) nie został przysłany przez swoich sowieckich mocodawców w sprawie Oswalda, nie po to aby podważyć sowiecki trop zamachu, ale w związku z dokładnie tą samą sprawą, co poprzednio. Został wysłany z niełatwym zadaniem odwrócenia amerykańskiej uwagi od Golicynowskich rewelacji, być może nawet zajęcia jego uprzywilejowanej w tamtym czasie pozycji. W każdym razie przyczynienia się do osłabienia, jeśli nie do eliminacji, agenta, który współtworzył podwaliny pod wciąż aktualną komunistyczną strategię.
Jeśli spojrzymy na przypadek Nosenki nie w kontekście jego mniej lub bardziej oczywistych do tej pory słabości, ale jako na agenta, którego profil został tak skonstruowany celowo, wówczas zmuszeni będziemy do przedstawienia całej sprawy w całkiem nowym świetle. Nosenko opowiada kłamstwa, niestworzone historie na temat Oswalda nie dlatego, że jest wyjątkowo do swojej roli źle przygotowany, ale dlatego że wprowadza w ten sposób niesamowite wręcz zamieszanie w szeregi amerykańskich tajnych służb, a co za tym idzie – powoduje ogromne zamieszanie w najwyższych kręgach władzy. Cóż tu mamy za możliwości: pierwsza, którą natychmiast odrzucamy – Nosenko dezerteruje z własnej woli; druga, która była już rozpatrywana – niekompetencja Nosenki jest wypadkową niekompetencji sowieckiej; trzecia – Nosenko przekazuje aroganckie i pokrętne sowieckie kłamstwa na temat zamachowca, żeby mocniej zakłuło, żeby tym bardziej nie było wiadomo co z tym sowieckim tropem zrobić, żeby ostatecznie spowodować u wroga reakcję strusią – niezależnie od tego czy za zabójstwem stali komuniści czy też nie.
Weźmy też pod uwagę jeszcze jeden element układanki, który nie był do tej pory poruszany. Golicyn utrzymywał z pełnym przekonaniem, że amerykańskie służby są zinfiltrowane, że wewnątrz Agencji działa „kret”. W odróżnieniu od wielu innych tego typu spraw (ale dotyczących Europy Zachodniej) w przypadku CIA nie potrafił podać żadnych detali, szczegółów, dzięki którym możliwe byłoby szybkie namierzenie zagrożenia. Angleton w pełni podzielał przekonanie Golicyna, tyle że prowadzone na przestrzeni kilkunastu lat wysiłki prowadzące do wytropienia tego podwójnego agenta nie dały rezultatu. Dopiero po swojej dymisji ze stanowiska Szefa Kontrwywiadu CIA w grudniu 1974 roku Angleton uznał, że tym przez lata poszukiwanym „kretem” był bezpośredni sprawca jego, Angletona, dymisji, człowiek – zdaniem Angletona – odpowiedzialny za zniszczenie całego Kontrwywiadu CIA, dyrektor Amerykańskiego Wywiady, William Colby. Pozostawmy jednak to nazwisko i cały wątek związany ze śledztwem prowadzonym przez Angletona na boku. Interesuje nas w tej chwili tylko hipotetyczne istnienie takiego wysoko postawionego „kreta” w Centralnej Agencji Wywiadowczej, i tylko z punktu widzenia roli, jaką taki „kret” mógłby odegrać w interesującej nas sprawie.
Taki „kret” miałby do wykonania jedno zasadnicze zadanie: bieżące informowanie sowieckich mocodawców o nastrojach panujących w firmie, o ewentualnych kłótniach, sporach, dyskusjach w interesującej ich kwestii, o tym kto i jakie zajmuje na danym etapie stanowisko. Oczywiście tego typu informacje pozyskane zarówno w 1962 roku (pierwszy kontakt Nosenki), jak i w 1964 roku dawałyby sowietom niezwykle cenne informacje, stwarzając przy tym niemal nieograniczone pole do przyszłych działań. Niestety nie posiadamy na ten temat żadnej wiedzy. Od czego jednak spekulacje.
Dysponując wysoko postawionym „kretem” w strukturze Agencji sowieci mieli praktycznie pełen zasób niezbędnych informacji, a co za tym idzie ogromną przewagę taktyczną nad przeciwnikiem (Golicyn był co prawda niezmiernie kompetentny, nie był jednak „kretem”, a dezerterem bez możliwości dostępu do bieżących informacji). Mogli w ten sposób podejmować określone działania operacyjne (czy też – polityczno-operacyjne) i obserwować jaką reakcję te działania wywołują (Angleton nazywał to „sprzężeniem zwrotnym”). Jak już powiedziano, nie dysponujemy twardym dowodem na istnienie „kreta” w centrali CIA w połowie lat 60., tym bardziej wiedzą, że podobne techniki były wykorzystywane. Jeśli jednak były, musiały bardzo mocno przypominać te, stosowane dwadzieścia lat później w sprawie Jurczenki, wysoko postawionego funkcjonariusza sowieckich służb, który pojawił się w centrali amerykańskiego wywiadu w połowie lat 80. Niestety i w tym przypadku nasza wiedza nie sięga zbyt głęboko. Wiemy jedynie, że jednym z przesłuchujących Jurczenkę oficerów był szef kontrwywiadu w Wydziale Sowieckim CIA, Richard Hazen Ames, ten sam Ames, który osiem lat później został oskarżony o szpiegostwo na rzecz Związku Sowieckiego, a swoją szpiegowską działalność rozpoczął nieco wcześniej przed dezercją Jurczenki. Niebywała swoboda z jaką przeprowadzono całą tę karkołomną operację, a może w większym jeszcze stopniu jej spektakularne efekty, dają podstawy do przypuszczeń, że w tym właśnie przypadku zastosowana została klasyczna metoda Angletonowskiego „sprzężenia zwrotnego”.
Przypadek Jurczenki zasługuje na uwagę przede wszystkim ze względu na niemal bliźniacze podobieństwo do sprawy Nosenki. Do pierwszego kontaktu z Jurczenką doszło z inicjatywy amerykańskich agentów w Waszyngtonie w 1980 roku. Złożono mu wówczas propozycję zostania podwójnym agentem. Nie liczono, że zgodzi się natychmiast. Zakładano jedynie, że gdyby kiedyś popadł w jakiś rodzaj zawodowych kłopotów, mógłby wówczas powtórnie rozważyć złożoną mu wcześniej propozycję. Jurczenko nie dał się skusić i wrócił do Związku Sowieckiego, gdzie niemal natychmiast awansował niebywale wysoko w hierarchii KGB. Kolejny spektakularny awans nastąpił w kwietniu 1985 roku – Jurczenko został zastępcą szefa departamentu, odpowiedzialnego za organizowanie akcji szpiegowskich przeciwko Stanom Zjednoczonym. Trzy miesiące później zgłosił Amerykanom chęć współpracy.
Jurczenko zaproponował spotkanie z oficerami CIA w Rzymie w ostatnim tygodniu lipca 1985 roku. Po kilku pierwszych rozmowach, znowu podobnie jak Nosenko wiele lat przed nim, powiedział że nie chce wracać do Moskwy, ale zadeklarował chęć ucieczki do Stanów Zjednoczonych. Skuszona jego potencjalnie wielką wiedzą Agencja przystała na tę propozycję i 1 sierpnia 1985 roku w ambasadzie amerykańskiej w Rzymie Jurczenko oficjalnie poprosił o azyl polityczny. Jurczenko, oszacowany nieco później przez agentów CIA na piątą pod względem rangi osobę w KGB, podobnie jak Nosenko rozpoczynał karierę w marynarce wojennej, następnie – już w KGB – piął się wytrwale po drabinie bezpieczniackiej kariery, ażeby w końcu, w kwietniu 1985 roku, osiągnąć niebotyczne szczyty w hierarchii KGB. Podobnie jak w przypadku Nosenki, oszałamiający sukces zawodowy Jurczenki był czystą blagą. Póki co, o niczym nie wiedziano, a niespodziewaną ze strony Jurczenki ofertę dezercji przyjęto z dużym entuzjazmem, nie spodziewając się podstępu. Liczono bardzo, że nowy dezerter dostarczy cennych informacji. Akurat w tym czasie CIA doznała poważnych strat, tracąc w ten czy inny sposób kilku ważnych agentów. Jurczenko uspokajał, stwierdzając że ostatnie sukcesy KGB związane są po prostu z nowatorskimi metodami inwigilacji. Niesłychane, ale nawiązywał wprost do rewelacji zasłyszanych po raz pierwszy od Nosenki, dwadzieścia lat wcześniej. Podobnie jak Nosenko, Jurczenko mówił o tajemniczym niewidzialnym pyle, którym agenci KGB mieli spryskiwać ubrania zachodnich dyplomatów, a pył ten pozwalał w konsekwencji na identyfikację agentów. Wyjątkowo cenna, z punktu widzenia zszarganych agencyjnych nerwów, informacja. Podobnie jak dwadzieścia lat wcześniej oznaczała w praktyce jedno – nie ma żadnych „kretów”, żadnych „wycieków” z centrali. Jest tylko jakiś chemiczny preparat, który da się przecież wykryć i unieszkodliwić. Ale to nie koniec analogii.
Podobnie jak w przypadku Nosenki, także informacje wywiadowcze przekazane przez Jurczenkę nie miały dużego znaczenia. Skompromitowany przez Jurczenkę Howard już od dwóch lat nie był pracownikiem wywiadu, nie przedstawiał zatem dla sowietów dużej wartości. Podobnie rzecz się miała ze wskazanym przez Jurczenkę byłym pracownikiem NSA, Ronaldem Peltonem, który sprzedał sowietom informacje na temat nasłuchu sowieckich łodzi podwodnych. Przesłuchujący Jurczenkę agenci byli i tak zadowoleni. Najwyraźniej nie bardzo przeszkadzało im, że generał, zajmujący tak wysoką pozycję w hierarchii KGB, odpowiedzialny do tego za działalność wywiadowczą na terenie Stanów Zjednoczonych nie zna szczegółów żadnej z prowadzonych operacji, nazwisk ewentualnych agentów czy tożsamości „nielegalnych”, którzy bez wątpienia musieli pracować w USA. Mogło się to wydawać odrobinę podejrzane, przeważyło jednak zaufanie. Tym bardziej, że Jurczenko, podobnie jak lata wcześniej Nosenko, mówił rzeczy, które bardzo chciano od niego usłyszeć: że sowieci nie mają (i nigdy nie mieli) żadnego swojego „kreta” w centrali Agencji oraz, co było niemniej istotne, że nie istnieje coś takiego jak „fałszywi dezerterzy”, innymi słowy „potrójni” agenci (tacy jak Nosenko), którzy byliby świadomie wysyłani przez swoich moskiewskich mocodawców w celu destabilizacji wywiadu wroga. Były to, oczywiście, bardzo uspokajające informacje, choć analogia z Nosenką – dostrzegalna gołym okiem – mogła nieco niepokoić. W rezultacie, podobnie jak w przypadku Nosenki, postanowiono sprawdzić wiarygodność Jurczenki, tyle że przy użyciu zdecydowanie odmiennych środków, dając nowemu dezerterowi niemal całkowitą swobodę ruchów.
Operacja okazała się nad wyraz skuteczna: pacjent co prawda umarł (generał Jurczenko skorzystał z przyznanej mu swobody i rychło powrócił do rodzinnej Moskwy, ogłaszając wcześniej światu, podczas oficjalnego spotkania w Departamencie Stanu, że został przez podstępnych agentów CIA naszpikowany narkotykami i uprowadzony), za to Agencja uzyskała niebywałą szansę ozdrowienia. Czyż w tych okolicznościach ktokolwiek mógł jeszcze wierzyć w autentyczność dezercji Jurczenki, który co prawda pojawił się w Agencji na długie trzy miesiące, ale uciekł przy pierwszej nadarzającej się okazji, do tego w sposób wyjątkowo perfidny ośmieszając swoich amerykańskich partnerów (historia tej groteski zasługuje pewnie na odrębne potraktowanie)? Gdyby przyszło nam do głowy odpowiedzieć na to pytanie twierdząco, obnażylibyśmy naszą naiwność. Podobnie jak w przypadku Nosenki, Kułakowa, Poljakowa rzeczywisty stan wiedzy okazał się bez znaczenia. Przeważyła, jak zwykle, rzekoma troska o Agencję, także dbałość o właściwy rozwój urzędniczych karier. Szybko też (i sprawnie) zaserwowano opinii publicznej bajeczkę o rzekomo po uszy zakochanym generale KGB, który stojąc przed wyborem: amerykańska wolność czy też głębia najsubtelniejszych erotycznych uczuć, wybrał drugą alternatywę, choć ta wiązała się bezpośrednio z oczywistą perspektywą strzału w potylicę (fałszywe informacje o egzekucji Jurczenki, łącznie z pikantną informację, że rodzina została obciążona kosztami wykorzystanych przy tej okazji karabinowych pocisków, „przedostały się” do prasy z rocznym opóźnieniem).
Nie to jest jednak w tej historii najważniejsze. O wiele bardziej interesująca wydaje się niezwykła koincydencja z przypadkiem Nosenki. Obaj sowieccy agenci pojawili się na horyzoncie z niebywałym hukiem (w obu przypadkach stosowną rolę odgrywała zawyżona ranga: Nosenko odgrywał podpułkownika, Jurczenko awansował aż na generała), obaj okazali się rychło skandalicznie niewiarygodni, w obu przypadkach motywy ich kontrolowanej dezercji były nie do końca jasne. Czy możliwe, że i cel, jaki przed tymi agentami postawiono, był identyczny? W przypadku Nosenki, nie może być wątpliwości – jego zadaniem była eliminacja Golicyna. Czy taki sam cel możemy wiązać z pozorowaną dezercją Jurczenki?
W momencie, w którym Jurczenko pojawił się w amerykańskiej ambasadzie w Rzymie, na światowym firmamencie rozbłyskała właśnie pierestrojkowa gwiazda Gorbaczowa, zaskoczenie było powszechne, a jedyną osobą, która te zdarzenia przewidziała i opisała w świeżo (w 1984 roku) wydanej książce był Anatolij Golicyn. Sowieci dysponowali co prawda w tym czasie kompetentnym „kretem”, zdemaskowanym osiem lat później Richardem Amesem, czy jednak – znając niekompetencje amerykańskich agentów – mogli w pełni polegać na swojej amerykańskiej „wtyczce”? Czy nie lepiej było, aby ich zaufany człowiek zbadał sprawę ewentualnego nawrotu popularności Golicyna na miejscu, w agencyjnej siedzibie?
Trudno nie odpowiedzieć twierdząco. Jeśli Golicyn nadal pozostawał dla sowietów groźny, niebezpieczny, jeśli swoimi analizami mógł przyciągnąć uwagę któregoś z agencyjnych pracowników (Ames nie musiał być przecież jedynym jego czytelnikiem) wówczas, oczywiście, każda sposobność do odwrócenia od Golicyna ewentualnej uwagi była dobra. Czy był groźny? Wydana w 1984 roku, a tak popularna ostatnio w peerelu, New Lies for Old mówi pewnie sama za siebie, choć nie wszystko. Golicyn nie ograniczał się wówczas do uprawiania publicystyki politycznej. Zajmowała się także analizą bieżących wydarzeń, w miarę regularnie wysyłając do Agencji swoje memoranda.
4 lipca 1984 roku, a więc na długo przed tym zanim ktokolwiek na Zachodzie usłyszał o głasnosti, pierestrojce, Gorbaczowie, Golicyn kierował do pracowników Agencji następującą analizę:
Obecnie sowieccy stratedzy mogą wymienić starego przywódcę, Konstantego Czernienkę, który jest właściwie tylko figurantem, na młodszego sowieckiego przywódcę, który jakiś czas temu został wybrany na następcę Czernienki, czyli Michaiła Gorbaczowa. Jednym z jego głównych zadań będzie wprowadzenie tak zwanej liberalizacji…
W sierpniu następnego roku, a więc dokładnie w tym czasie, gdy Jurczenko zasypywał Agencję swoimi rewelacjami, Golicyn pisał w jednym z kolejnych memorandów:
Gorbaczow został wybrany, przeszkolony i przygotowany do awansu na to stanowisko przez zmarłego Susłowa i Andropowa, przez Ponomariewa i Gromykę dokładnie w ten sam sposób jak w przypadku Dubczeka, wybranego na przywódcę Czechosłowacji. /…/ Nie ma absolutnie żadnych podstaw do rozpowszechniania iluzji, ani jakiegokolwiek rodzaju euforii na Zachodzie w związku z nominacją Gorbaczowa i nadchodzącą ‚liberalizacją’. ‚Liberalizacja‚ nie będzie spontaniczna ani też prawdziwa. /…/ Zostanie ‚zainicjowana z góry i będzie prowadzona i kontrolowana przez KGB i partyjny aparat.‚
Czy podobne analizy (analizy, które dzięki pośrednictwu Amesa, znane były na pewno doskonale w moskiewskiej centrali) mogły się wydawać sowieckim towarzyszom groźne, groźne z punktu widzenia długofalowej strategii, ćwierćwiecza przygotowań, wszystkich tych niebywale ambitnych przedsięwzięć planowanych na mniej i bardziej odległą przyszłość? Myślę, że to idealne miejsce, aby uchylić się od jednoznacznej odpowiedzi, pozostawiając miejsce na swobodną interpretację.
W nieprzebranym konglomeracie pytań, wątpliwości, detali niekiedy łatwo się zagubić, ulec tendencji lub wkroczyć na fałszywą ścieżkę. A jednak warto od czasu do czasu spróbować, podjąć niewątpliwe ryzyko, pamiętając że właśnie ów szczegół, drobiazg, detal ma ogromne niekiedy znaczenie. Upływa 50 lat od dezercji Anatolija Golicyna, 49 od pierwszego kontaktu Nosenki z Bagleyem, ale sprawa która wiąże te dwa nazwiska ze sobą – długofalowej sowieckiej strategii – nie przestaje być ważna i aktualna. Przeciwnie – wydaje się, że jej znaczenie nieustannie wzrasta.
Prześlij znajomemu
Pierwsza linia obrony Zachodu przed komunizmem, jak widać, była już kompletną ruiną w momencie pojawienia się tam Golicyna. Ale winowajcy tego stanu rzeczy, gdy ochłonęli po pierwszym (spowodowanym jego pojawieniem się) szoku, miast zająć się jej odbudową, całą energię skierowali zupełnie gdzie indziej. Ludzie o mentalności primabalerin z operetki, którzy uwili sobie ciepłe gniazdka w agencji (przemieszani z autentycznymi agentami) musieli zrobić wszystko aby zdezawuować znaczenie golicynowskich rewelacji.Ci pierwsi w walce o synekury, zapewniające słodkie i miłe życie, drudzy o życie w ogóle.
Ten artykuł jest w zasadzie wyczerpującą odpowiedzią na moje wątpliwości z poprzedniej dyskusji. No cóż, jeśli taka interpretacja wydarzeń jest najbliższa prawdy, to przedstawia ona CIA jako bandę amatorów wodzonych za nos przez chłopców o ziemniaczanych twarzach. Dość niepokojąca wizja.
Wypadałoby w tym miejscu dodać coś optymistycznego dla odmiany, ale niestety jedyne, co mi przychodzi do głowy, to wypowiedzi Jurija Bezmienowa z pierwszej połowy lat 80., kiedy to zupełnie niezależnie od Golicyna ostrzegał wolny (jeszcze) świat przed sowiecką dezinformacją. Na przykład tu:
http://uselessdissident.blogspot.com/2008/12/love-letter-to-america-part-one.html
To tylko jeden z jego tekstów, polecam wszystkie. Autor skupiał się głównie na demaskowaniu technologii urabiania bezmyślnych mas na Zachodzie według sowieckich potrzeb. Dziś, z perspektywy lat wygląda na to, że specjalistom od aksamitnych kłamstw udało się omotać nie tylko lud, ale i tych, którzy sami siebie nazywali zawodowcami. Bezmienow opowiadał o kilku etapach podbijania państwa:
http://www.youtube.com/watch?v=92PIuOx_2sc&feature=results_main&playnext=1&list=PLBBDFC76DE3FBFFDE
Można się tylko zastanawiać, z którym etapem mamy teraz do czynienia na przykład w USA. Chyba z normalizacją…
Zaintrygowała mnie potrzeba dodania „czegoś optymistycznego dla odmiany”. Jakże często słyszymy takie refleksje: „po przeczytaniu Golicyna nic, tylko sobie w łeb palnąć” albo „Mackiewicz jest przygnębiający”. Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to, jak krytyka pod adresem pana Orła, bo to jest zaledwie refleksja, że … „optymizm nie zastąpi nam Polski”, jak się wyraził Józef Mackiewicz.
Wiele było w polskiej historii momentów euforycznego optymizmu, który prowadził donikąd. A to listopad 1830 roku, a to sierpień 1944. Czy nie lepiej chłodno i realistycznie oceniać sytuację? Czy nie lepiej wyzbyć się złudzeń? Czy to nie potrzeba optymizmu właśnie pcha Polaków do głosowania w prlowskich wyborach? Czy to nie fałszywy optymizm powodował tłumami na placu Defilad w Warszawie w październiku 1956 roku? Cóż innego, jak nie optymizm wyniosło Bolka na piedestał?
Dalej o Golicynie…)
Interesująca wypowiedż. Czy „dalej” oznacza tu odległość? Chyba nie, bo wtedy powinno by być „dalej od Golicyna”.
Proszę mnie poinstruować. To nadzwyczaj ciekawe.
Co tu gadać o Golicynie, komunizm wcale nie upadł, w szczególności ten kulturowy, cała UE idzie po linii tej dywersyjnej ideologi, dotyczy to niestety i polskich mediów głównego nurtu. Już nie ma co czytać – prawie wszystkie gazety w rękach kulturowych bolszewików, w telewizji to samo…
Nadal Pana nie rozumiem. Rozmawiamy o Golicynie właśnie dlatego, że komunizm nie upadł. Gdyby był upadł, to Golicyn wyszedłby z ukrycia, a my z Podziemia. Komunizm nie upadł i to wcale nie żaden kulturowy, tylko każdy. Ale, ale, czy aby zupełnie nie tak dawno, nie dowodził Pan tutaj, że Putin to wielki przy wódce (czy jakoś podobnie)?
Niunia Europejska jest tworem bolszewickim – bardzo się cieszę, że Pan to zauważył. Tak trzymać. Natomiast coś się Panu chyba pokręciło z tymi „polskimi mediami głównego nurtu”. Nie ma żadnych polskich mediów, ani głównego, ani pobocznego nurtu. Są tylko prlowskie środki musowego przykazu zarówno w prlu, gdzie jak widzę ogląda Pan telewizję i czyta gazety, jak i poza prlem. Nie ma specjalnie sensu narzekać, że prlowska prasa jest prlowska – bo jaka ma być?
CIA jest i byla niczym w porownaniu do KGB czy obecnie wywiadu chinskiego, sa jak dzieci z piaskownicy i tylko ludzie jak Golicyn starali sie otworzyc im oczy na to jak dziala prawdziwy wywiad. Czesc z tych metod KGB, CIA przejela np. obecne strzelaniny w USA i juz gotowe ustawy o ograniczeniu dostepu do broni.:]
Szanowny Panie,
Istnieje taka hipoteza, że CIA nie istnieje inaczej, jak ciało wykonawcze kgb. Od czasu odejścia Angletona CIA jest tak przesiąknięta agentami sowieckimi (których nb. nie wolno nawet szukać, bo to podważa morale w agencji; znajdują kilku przez przypadek i od wielkiego dzwonu i otrąbiają wtedy zwycięstwo), że nie warto doprawdy poświęcać CIA zbyt wiele uwagi.
Nie bardzo chyba rozumiem Pańskie słowa o strzelaninie. Co by Pan proponował, gdyby to Pańskie dzieci zginęły zamordowane w szkole? To nie jest zapożyczanie od kgb, bo w większości krajów na świecie dostęp do broni jest utrudniony i zapewne nie zaszkodziłoby to także w Ameryce. Z tego jedank nie wynika wcale, że rację w tym sporze ma Obama, ale on w ogóle rzadko miewa rację.
Istnieje taka hipoteza, że CIA nie istnieje inaczej, jak ciało wykonawcze kgb.
Daleki byłbym od takiej ostrej hipotezy, ale przyjrzyjmy się ostatnim aferom szpiegowskim na Zachodzie, choćby sprawie siatki Anny Chapman w USA czy aresztowaniu szpiega (bodajże – muszę to sprawdzić) GRU w kanadyjskim sztabie generalnym, by sobie uświadomić, że w zachodnich „intelligence societies” nie jest najlepiej, i to oględnie mówiąc.
Inflitracja CIA przez specsłużby sowieckie (i chińskie) tłumaczyłaby, dlaczego podczas niedawnych ruchawek w Arabistanach administracja USA poparła islamistów. Albo jawnie promoskiewskich i propekińskich (Muhammad Mursi i egipskie Bractwo Muzułmańskie), albo takich, którzy doprowadzą swoje kraje do chaosu i utorują drogę sowieciarzom.
Drogi Panie Jaszczurze,
Dlatego właśnie hipoteza nie jest wcale tak absurdalna, jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać.
CIA nie robi nic, co byłoby sprzeczne z interesami sowieciarzy, a robi wiele, co jest im na rękę. Ciało wykonawcze kgb? To mi brzmi całkiem adekwatnie.
Styl pisania to tragedia. Nie wierze jak mozna umiescic tak malo informacji w tak wielu slowach…
Powyższy komentarz nadesłany anonimowo1123 jest niestety znamienny dla poziomu dyskusji na internecie. Zastanówmy się. asd postanowił wyrazić swą niechęć wobec stylu pisarskiego Darka Rohnka i uważał za stosowne uczynić to anonimowo. To jest dokładnie na takim samym poziomie, jak pisanie na ścianie w klozecie, co się myśli na temat prowadzenia się Mańki. Żadnej dyskusji ad meritum, żadnej treściowej polemiki, a wyłącznie pusta uwaga na temat stylu – i nawet to musi być na wszelki wypadek anonimowe. W końcu nie wiadomo, kto czyta…
asd ma prawo nie lubić stylu Darka albo mojego, tak jak ja np. nie lubię stylu Grzegorza Eberhardta, ale z jakiego powodu miałbym tę moją awersję anonsować gdzieś anonimowo? Eberhardt jest dopiero przykładem używania 100 słów, gdy jedno by wystarczyło, 1000 stron, gdy treść dałaby się wyżąć do 10 stron. Nie podoba mi się także treść tego, co ma do powiedzenia, więc zamierzam polemizować z tym merytorycznie (na ile to możliwe), ale oczywiście tylko pod własnym nazwiskiem.
Czy wynika z tego, że mamy coś przeciwko wszelkim nom de plume? Nie mamy. Wielu z naszych autorów uznaje za stosowne podpisywać się pseudonimami – ale pseudonim to nie to samo co anonim. W dawnych czasach anonimy rzucało się do kosza – bez czytania. Oczywiście ludzie w dawnych czasach byli szlachetniejsi, nie mieli do czynienia z internetem.