Fraszka, a raczej… podróż w czasie i przestrzeni.
Jest dawno temu. Rok mniej więcej 1189 przed Chrystusem, wybrzeże Azji Mniejszej. Nazajutrz po długotrwałych a wyczerpujących zmaganiach dwóch wrogich światów, Odyseusz, jeden z najsłynniejszych wojowników starożytności, wyskakuje z drewnianego daru, ówczesnego cudu techniki i politycznego savoir-vivre‚u. Jego celem zapobieżenie dalszym niemądrym waśniom? Ochrona mieszkańców starożytnej siedziby przed natręctwami niesfornych Achajów? Powszechna i wszechobecna, po kres świata, zgoda? Nawet gdyby Ulisses nie był prostolinijnym żołnierzem, a włodarze miasta naszkicowani piórem raczej Kochanowskiego, niż Homera, żaden z Trojańczyków nie dałby się skusić podobnym absurdom. Czy dlatego, że nie zaznali życia pod achajskim niebem, nie kosztowali ich cierpkiego wina, nie poznali ich prawd? Zapewne każdy z tych powodów mógł mieć swoje znaczenie. Najważniejsze jednak było jedno – w świecie, w którym żyli, słowo, niezależnie od używanego języka, znaczyło zawsze to samo.
Po trzech tysiącach lat ta stara i cnotliwa zasada odeszła do lamusa. Słowo zatraciło swój epicki wymiar, stało się użytkowe. Dzięki temu właśnie, w maju 1989 roku mogło dość do pierwszego od 1959 roku „spotkania na szczycie” przedstawicieli zbrodniczych imperiów: związku sowieckiego i komunistycznych Chin, Denga i Gorbaczowa; a owocem tego spotkania przerwanie trzydziestoletnich, choć istniejących wyłącznie w wymiarze propagandy, sporów. Czy właśnie wtedy ustalono szczegóły czerwcowego spektaklu, kija i marchewki, czołgów rozjeżdżających ludzi i trzydziestoprocentowej „wolności”, „strategii nożyc” jako przeciwwagi dla „jednej zaciśniętej pięści”, tego dociec nie potrafimy. Wątpiącym w koincydencje, jedno wyda się możliwe: krew przelana na placu Tiananmen miała dopomóc w bezwarunkowej akceptacji bolszewickiej fikcji 4 czerwca 1989; fikcji, w którą nie uwierzyłby najmniej rozgarnięty Trojańczyk trzy tysiąclecia wcześniej, a którą bez problemu przełknął świat ogarnięty tchnieniem bolszewizmu.
Żaden geniusz pióra, Homer czy Wergiliusz, nie zdołałby zawładnąć głębią tej ironii. Ironii wstydliwej, bolesnej i konsekwentnej. Tej samej, która bawi się ludzkim rozumem dwadzieścia pięć lat później, gdy rzekomo imperialna „Rosja” zagarnia niby jakiś tam skrawek swojskiej sowieckiej ziemi. Ale świat nie przeciera oczu ze zdumienia; nie odrzuca fałszywych kości; nie odkrywa fikcji, oczywistej jak drewniany koń Achajów.
Timeo Danaos et dona ferentes
Nic nie dzieje się samo z siebie, zatem i triumf pierestrojkowej fikcji musi mieć swoje przyczyny. Może i tysiące przyczyn pomniejszych, a może jedną zasadniczą? Oczywiście, w pierwszej chwili przychodzi na myśl jedno – podstęp, podstęp albo prowokacja. O pierestrojkowym podstępie pisał Anatolij Golicyn, tytułując tak mniej znaną ze swoich książek. Wykład bolszewickiej prowokacji zapisał Józef Mackiewicz. Nie tylko waga tych autorytetów nakłania do przytaknięcia. Od fałszywej liberalizacji z przełomu lat 50. i 60., poprzez rzekomy rozłam sowiecko-chiński, aż po spektakularną projekcję słabości lat 80., pierestrojka została przygotowana i przeprowadzona z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów. A jednak, gdy zapisuje się po raz kolejny słowo „podstęp”, trudno zaprzeczyć przekonaniu, że nie jest to żaden bolszewicki wynalazek. Podobnie achajski koń jest tylko jednym z wielu tego typu epizodów w historii. To co wyróżnia pierestrojkę to jej totalna niewiarygodność.
Sławna przestroga nie uchroniła Troi przed smutnym końcem; jej mieszkańcy padli ofiarą fortelu. A jednak ich naiwna decyzja ma usprawiedliwienia. Bo cóż dziwnego w tym, że po 10 latach bezowocnych starań znużeni greccy wojownicy postanowili odstąpić od oblężenia i wrócić, jak Odyseusz, do swoich domów i rodzin? Można mieszkańcom Troi stawiać zarzut niefrasobliwości, można ich też zrozumieć. Podobny wybór nie istnieje w przypadku ludzi deklarujących wiarę w pierestrojkę.
Kapitulacja, nawet bezwarunkowa, jest rzeczą zwykłą, nie tylko na wojnie. Pokonany wróg odchodzi albo pada ofiarą obrońców. Czy jednak zdarzyło się kiedykolwiek w historii, że wróg rezygnował z własnej i nieprzymuszonej woli, w dodatku w sytuacji, gdy po przeciwnej stronie nie stał żaden przeciwnik? Z frasobliwą ironią można powiedzieć, że owszem, że to dokładnie stało się 4 czerwca 1989 roku, tyle że podobny wniosek nie ma nic wspólnego z prawdą. Wbrew uporczywie sianej propagandzie, „reżim” nie ugiął się pod naporem okoliczności. Ówczesny peerel nie rósł w siłę, ludziom nie żyło się dostatnio, ale też nikt nie planował z tego powodu rozdzierać szat. Nieprawdą jest też jakoby system znajdował się w stanie agonalnym, jakoby zagrażało mu bankructwo. Jeśli nawet sytuacja ekonomiczna tworu zwanego peerelem nie była kwitnąca, należy wziąć pod uwagę dwa przynajmniej czynniki: mizerna sytuacja ekonomiczna podległej ludności nigdy nie spędzała snu z bolszewickich powiek; nowe pomysły gospodarcze związane z częściowym uruchomieniem „inicjatywy prywatnej” mogły (i rozwiązałyby – vide dzisiejsze komunistyczne Chiny) każdy potencjalny problem. Skoro już zdecydowano się na zmianę komunistycznego anturażu, stało się tak na wyraźne polecenie bolszewickiej Moskwy. Dlaczego więc tak łatwo uwierzono w niemożliwe?
Pośród wielu odpowiedzi na czoło wybija się jedna, pesymistyczna. Człowiek to natura wygodna, nieskora do nadmiernego wysiłku, żądna dobrobytu. Poza tym, a wbrew Wergiliańskiej maksymie, czyż darowanemu koniowi zagląda się w zęby, nawet zwierzęciu o komunistycznym rodowodzie? Taki koń może ugryźć i nigdy przecież nie zechce nosić munsztuku. – Takie myślenie nazywa się realistycznym, choć to tylko nie-całkiem-pobożne życzenie.
Bywają sytuacje nie dające z pozoru wyboru. Czy zresztą ten wolny wybór w takiej dobrej cenie? To gorzka prawda, że często sięgają po niego ludzie, których niechętnie chciałoby się widzieć w gronie bliźnich. Refleksja Mariana Zdziechowskiego na temat młodszego Cziczerina, którą całkiem niedawno umieściliśmy na witrynie, nasuwa najgorsze myśli – nie zawsze natura, nawet szczera i przejęta, radzi sobie dobrze z nadmiarem wolności. Nie zawsze wola skłania się ku dobru. Niekiedy dobre z pozoru intencje czynią z życia piekło. To może prowadzić do chwiejnej konstatacji – czy aby nie lepiej, że obywatele tego kraju wybrali dla siebie byt wolny złożony ledwie z trzydziestu procentów?
„Wielki Inkwizytor” Iwana Karamazowa to dzieło ambiwalentne. Pisane raczej z poduszczenia szatana, bardzo mgliste. Inkwizytor przedstawia się jako krwawy obrońca ludzkości przed niebezpiecznymi mrzonkami Zbawiciela, pragnącego wyzwolić w człowieku jego wolną wolą. Głos Inkwizytora jest głosem pesymizmu – grzeszna natura ludzka nigdy nie sprosta wyzwaniu, niewola jest dla niej jedynym ratunkiem. Inkwizytor nie ma złudzeń, nie waha się, choć zdaje sobie sprawę, że w ten sposób przekreśla nie tylko swoją wiarę. Dobro niedoskonałej ludzkości jest w jego pojęciu dobrem najwyższym, czy nie ma racji? Na to pytanie nigdy nie dostaniemy gotowej odpowiedzi. Młodszy Cziczerin i jego towarzysze, którzy niechybnie czytali „Braci Karamazow”, wzięli rozwiązanie zagadki w swoje ręce. Uczynili dzieło Dostojewskiego bardziej wiekopomnym, niż kiedykolwiek mógł sam zamarzyć. Ale nie to powinno nas teraz trapić.
Co za zgubny szał, obywatele!
Tak wiele wieków temu wykrzyknął Laokoon, mąż „zapalony”. Te czasy dawno przeminęło. Dziś żaden krzyk obywatelski nie zagrzmi w strachliwej ciszy. Wielki Inkwizytor nie wzbudza już rozterek wśród natchnionych poszukiwaczy prawdy, dopiął celu. Choć zewsząd słyszy się coś całkiem przeciwnego, wolna wola została uwięziona na dobre. Człowiek został uwolniony od ciężaru wyboru; ironia leży w tym, że myśli całkiem inaczej. Trojańczycy, choć doznali strasznej klęski, zdołali przejrzeć na oczy, wyrwać się z kleszczy podstępu; legenda głosi, że zbudowali wielkie imperium. Spadkobiercom 4 czerwca, którzy za moment z wielkim gwarem będą obchodzić swoją rocznicę, nic podobnego nie grozi. Nie ma sposobu, aby ktokolwiek uchronił ich od złego losu. Nie są przecież nawet obywatelami, choć nie byliby skorzy w takie dictum uwierzyć.
Dziś Laokoon nie wzbudziłby sprzeciwu, a jedynie uśmiech.
Prześlij znajomemu
Panie Darku,
Pyta Pan, jak to możliwe, że wiara w upadek komunizmu jest tak powszechna. To mógłby być temat fascynujących rozważań naukowych z wielu dziedzin, gdyby tylko ktokolwiek odważył się potraktować serio takie pytanie.
Fakt, że oficjalna wersja została przyjęta bez mrugnięcia okiem przez tak zwane „masy” nie jest jeszcze jakąś wielką zagadką. „Masy” zawsze wierzą w to, co im się zaserwuje, byle tylko forma była odpowiednio atrakcyjna. Ale co spowodowało, że tę mistyfikację przyjęli równie gładko ludzie z profesorskimi tytułami, o to jest dopiero fascynująca kwestia. Przecież nie wszyscy byli agentami wpływu… mam nadzieję…
Czy zatem jest to epidemia stadnego myślenia, bo w kupie raźniej, czy może efekt medialnej inżynierii społecznej? Krótko mówiąc, czy ten obłęd zaczyna się od dołu, od jednostki, która sama chce przystosować swoje poglądy do mainstreamu, czy to raczej medialna prasa zgniata i formatyzuje poglądy w skali przemysłowej? Może jedno nie wyklucz drugiego.
Czy kiedyś znajdzie się jakiś odważny socjolog, albo historyk, który podejmie się tego tematu?
„No… A jakże inaczej?… „
Dziwnym jakimś trafem Panie Orle (myślę, że też Pan to zauważył) poruszamy w naszych rozmowach nieodmiennie kwestie na oko nierozwiązywalne. Pewnie i tym razem tradycji stanie się zadość. Oczywiście, nie ma jednej odpowiedzi, a już na pewno nie jest prosta i łatwa do sformułowaniu w krótkim, z konieczności, komentarzu.
Zanim, być może, podejmiemy temat główny, chciałbym się przez moment skupić na dwóch motywach Pana wypowiedzi: na masie i na profesorze. Nie wiem co prawda jakich „profesorów” dokładnie miał Pan na myśli, zakładam jednak, że tutejszych. Domyślam się także (proszę mnie absolutnie skorygować, jeśli trafiam teraz kulą w płot), że owa masa i owi profesorowie to zbiorowości, w Pana rozumieniu, przeciwstawne, tzn. masa jest bezmyślna, profesorowie od myślenia nie stroniący. Cóż, trudno się takiej tezie skutecznie przeciwstawić, czy jednak nie jest to pogląd ugruntowany na bazie najbardziej potocznych wyobrażeń?
Z masą, z jej szczególnymi walorami, kojarzymy liczbę, dużą. Bez tej liczby masa jest tylko zbiorem indywidualnych osobników i, być może, w takim swoim indywidualnym rachunku nawet nieco zyskuje na wizerunku. Każdy człowiek wyodrębniony z tłumu może być, i pewnie czasem bywa, nawet i ciekawy, nawet i zdradzający umiejętność samodzielnego kojarzenia. W przypadku „profesorów” zachodzi bodaj analogiczne zjawisko. W pojedynkę mogą być interesujący, w grupie (w masie) niekoniecznie; tracą przypisywane im zwykle cechy. W ich przypadku warto też pamiętać o dwóch okolicznościach: o tym, od kogo otrzymali „papiery” na swoją działalność; także i o tym, że po feralnej dacie bardzo zmieniła się koniunktura na kontestację dookolnej rzeczywistości; tzn. nie jest już mile widziana, i raczej też – nie spotykana. Kontestacja w ogóle przestała być modna.
Ale co spowodowało, że tę mistyfikację przyjęli równie gładko ludzie z profesorskimi tytułami, o to jest dopiero fascynująca kwestia.
Myślę, że to jest bez znaczenia czy byli to profesorowie czy też ludzie niewykształceni. Każdy miał rozum i mógł z niego skorzystać. Prosty chłop miał nawet więcej zdrowego rozsądku niż inni. Każdy poznał komunizm, każdego bolszewicy dopadli.
Panowie,
Oczywiście i „chłop” i „profesor” występując w pojedynkę wykazują się większą niezależnością w myśleniu, a będąc częścią dużej zbiorowości tracą własne zdanie na rzecz jakiejś idei narzuconej odgórnie. Wydaje mi się jednak, że „profesor” z racji swoich wrodzonych i nabytych cech umysłowych powinien wykazać większą determinację w falsyfikowaniu tez, które podsuwa mu jakiś podejrzany osobnik. Rzecz jasna, zdaję sobie sprawę, że większość „profesorów” eksponowanych, czy w ogóle jakoś tam widocznych w przestrzeni publicznej pełniła rolę agentury wpływu, ale chyba jednak nie wszyscy.
Pan Andrzej zauważa, że i „chłop” i „profesor” zostali jednakowo doświadczeni przez komunizm i jednakowo powinni oceniać podstęp pierestrojki. To mnie nie przekonuje, łatwiej jest wyprowadzić w pole człowieka bez zaawansowanej wiedzy fachowej, niż kogoś, kto swoje doświadczenie życiowe buduje na studiowaniu i ocenianiu doświadczeń poprzednich pokoleń.Wydaje mi się (choć może się mylę), że „profesor” ze swego zawodowego przyzwyczajenia, bez względu na uprawianą dziedzinę, powinien zadawać pytania i szukać odpowiedzi. To wydaje się być warunkiem koniecznym, choć niewystarczającym, bycia „profesorem”. Jeśli takiej dociekliwości braknie, pojawia się niebezpieczeństwo przyjęcia postawy, którą dobrze oddaje cytat przytoczony powyżej przez Pana Michała.
Chociaż może popełniam błąd twierdząc, że nie było i nie ma „profesorów”, którzy doskonale widzą fałsz odgórnie lansowanej wersji o upadku komunizmu, odzyskaniu niepodległości, itd. Może po prostu zostali odsunięci na tak daleki plan, że ich nie widać i nie słychać? Może wystarczy ich tylko poszukać…
No właśnie, czy ktoś z Panów spotkał się gdzieś na powierzchni z poglądami zbieżnymi z tymi prezentowanymi tutaj?
Panie Orle,
Proszę ładskawie zauważyć że komunizm stworzyła inteligencja („profesorowie” a jakże!) i na niej się komunizm opiera. Bolszewicy mieli największego masowego wroga wśród ludzi niewykształconych a inteligencję prześladowali aby ją jeszcze bardziej zbolszewizować. „Profesor” uczciwy intelektualnie to nieomal wyjątek (dlatego ich nie widzimy) bo „profesor” z definicji „ma we krwi” wątpliwości, ważenie racji i daleko posuniętą tolerancję dla innych modeli naukowych. To oznacza, ze i bolszewizm jest mu łatwiej tolerować, tym bardziej pod naciskiem. Pamięta Pan Konrada z „Drogi donikąd”: „nie wolno widzieć wszystkiego wyłącznie od strony negacji i kpin. Ostatecznie to oni nas zwyciężyli”. Mackiewicz w odniesieniu do komunizmu opisywał reguły a nie wyjatki.
Spotakłem się „na powierzchni” z poglądami zbieżnymi ale to było ćwierć wieku temu. Obecnie, nawet kiedy pojawiają się w dyskusji, w konkluzji pada zawsze sakramentalne „trzeba iść na wybory i głosować na patriotów”. I to u mądrych, oczytanych ludzi, „profesorów”. A zwykły, prosty lud (nawet i z lenistwa ale chyba nie tylko bo może podświadomie nie chce w tym uczestniczyć) zwyczajnie nie idzie. I kto tu jest tą uległą „masą”?
Panie Andrzeju,
Dopatrywanie się jakichś pozytywów w komunizmie to rzeczywiście plaga wśród inteligentów, „profesorów”. Obserwuję to zjawisko od lat i nie mogę wyjść ze zdumienia, że można brnąć w takie intelektualne maliny.
No dobrze, a co się stało z tymi antykomunistycznymi poglądami? Czy osoby je wyznające oprócz głosowania na wytypowanych przez siebie patriotów są w stanie podjąć merytoryczną dyskusję? Jak z reakcją na argumenty? Jest jeszcze nić porozumienia, czy też może definicje komunizmu się im całkiem poplątały?
Panie Orle,
Właśnie w tym rzecz, że argumenty przestały odgrywać swoją rolę. Wybór stał się emocjonalny na nie racjonalny. Wydaje mi się, że to nawet nie jest kwestia definicji tylko chcenia (albo definicja wynika z pragnień czyli jest to „wishful thinking”). Po prostu nie widzi się już komunizmu bo nie chce się go widzieć. Argumenty mogą mieć zastosowanie ale tylko te wygodne. Na przyład stwierdzenie „partii komunistycznej nie ma” jest przyjmowane i podlega dyskusji a „bolszewicy dalej mają rzeczywistą władzę” nie jest przyjmowane lub jest ignorowane i nie podlega dyskusji.
Andrzeju,
Piszesz: „Na przyład stwierdzenie „partii komunistycznej nie ma” jest przyjmowane i podlega dyskusji a „bolszewicy dalej mają rzeczywistą władzę” nie jest przyjmowane lub jest ignorowane i nie podlega dyskusji.”
A może właśnie doszedłeś do jednej z przyczyn omawianego stanu rzeczy? Dlaczego nikt, albo mało kto, dyskutuje hipotezę o fałszywym upadku komunizmu?
Moim zdaniem dlatego, że – swoją drogą, kolejny raz będziemy gonili własny ogon – komunizm jest nieprawidłowo definiowany. Nie jako teoria i praktyka władzy, tylko jako „ideologia, mająca za cel społeczeństwo bezklasowe, dyktaturę proletariatu”, „lewactwo”, „gender” itp.
Jaszczurze,
Tak jest. Nie widzi się celu tylko narzędzia. To co z wierzchu. Jak sądzisz, z czego to „widzenie” wynika? Brak wiedzy? Niechęć do jej poznania (bo tak wygodniej)? Wpływ propagandy i otoczenia? co jeszcze?
Panie Darku,
zechce Pan tą drogą przyjąć nieco późnione wyrazy uznania za ten tekst.
Panie Bogusławie,
Serdecznie dziękuję za dobre słowo.
Mimochodem spojrzałem na datę tego tekstu – 5 lat od napisania, 25 od opisywanych wydarzeń (teraz już 30).
Gdy byłem bardzo młody, powrót Odyseusza (pełen najbardziej niezwykłych przygód) wydawał mi się nieprawdopodobnie długi, wręcz nie-do-uwierzenia. Byłem nawet skłonny posądzać autora opowieści o przesadę.
Zabawne z jaką łatwością samo życie weryfikuje nasze złudzenia.