Jacek Szczyrba
11 comments Published 24 January 2023    |
- Cycles
- Składany komunizm
- Żuraw i landrynka
- Polski październik i okrągły stół
- Hmong znaczy wolny
- Antykomunizm którego nie ma
- Piszcie do mnie na Berdyczów
- Golicyn Nosenko i kilka drobiazgów
- Józef Mackiewicz i cenzura
- Operation Unthinkable
- Pisarz dla dorosłych w Pacanowie
- Bolo Liquidation Club
- Powstanie węgierskie
- Mackiewicz i Suworow
- Głód wiedzy o Hołodomorze
- Wszystko jest połączone
- Nasz człowiek – Gordijewski
- Niech biega w kukukrydzę…
- Lot nad kukułczym gniazdem
- Józef Mackiewicz idzie na wojnę
- Niektórzy nazywają to „upadkiem komunizmu”
- Benia Dniepropietrowski
- Za lub przeciw kontrrewolucji
- NOP czyli Nowa Ochrona Przyrody
- Listy z Niedorzecza
- „Niespodziewany koniec lata”
- Benito Cereno
- Jacyś biali Rosjanie
Niezwykła historia Jacku. Lutosławski zapewne pojechał do komunistycznej Polski wkrótce po napisaniu książki, z maszynopisem w walizce. Ciekawe, że udało mu się go ocalić, bo jak sądzę, w latach “stalinowskich”, jako “podejrzany o kontakty z państwami burżuazyjnymi”, był co najmniej pod ścisłym nadzorem bezpieki. Czy znany Ci jest jego powojenny życiorys? Czy dalej był pilotem? Zdaje się, że ci co wybrali peerel latali potem w “Locie”, ale to musieli być z zasady “pewni ludzie”.
Ciekawe też, czy kiedykolwiek kontaktował się jeszcze z Mackiewiczem. Dokładna trasa lotu RWD 8, w którym uczestniczył Mackiewicz i która wynika z jego artykułu w “Słowie” (jest w tomie 31 Dzieł) to Wilno-Lida-Biała Podlaska-Warszawa-Modlin-Toruń. Powrót chyba zbliżoną trasą, z noclegiem w Warszawie.
Andrzeju,
Nie mam żadnych pewnych informacji na temat powojennych losów Lutosławskiego. Znalazłem tylko taki strzępek danych na Liście Krzystka:
https://listakrzystka.pl/lutoslawski-roman-marian/
Ale nie do końca jestem pewien, czy to ten sam człowiek, czy tylko zbieżność nazwisk. Z tych informacji wynikałoby, że miał przydział bojowy do 318 Dywizjonu Myśliwskiego, o czym w powieści nie ma ani słowa. Z jego biogramu wynika, że w drugiej połowie wojny był już po 40-ce, więc słabo nadawał się na pilota bojowego. A więc w tej historii jest dużo pytań. Na pewno po powrocie do kraju był inwigilowany, wszyscy oni byli. Nie wszyscy przeszli takie piekło, jak Skalski i nie wszyscy byli tak pozbawieni złudzeń, jak Urbanowicz, który wymknął się bezpiece i powrócił do Stanów po krótkiej wizycie nad Wisłą w 1947. Niektórzy poszli na całkowitą współpracę z komunistami, jak Meissner, inni woleli pozostać w cieniu. Jakie motywacje miał Lutosławski, nie mam pojęcia, ciekawe byłoby je poznać. Zwłaszcza, że przecież musiał je jakoś konfrontować z poglądami Mackiewicza, na pewno rozmawiali na te tematy.
Tak na marginesie, o pilotach LOT-u z angielską przeszłością pisał właśnie Meissner w powieści “Niebieskie Drogi”. To niestety propagandowy gniot, chociaż literacko nieźle napisany, w końcu na tej jakości komunistom wtedy zależało.
Masz rację, co do precyzyjnej trasy opisanej w tym artykule w Słowie, ja to trochę uprościłem.
Czy kontaktował się później z Mackiewiczem, nie wiem. Jeśli chciał zostać zaakceptowany przez peerelowskie towarzystwo, pewnie nie przyznawał się do tej znajomości. Ale to tylko moje domysły.
Szanowni Panowie,
Czy wiadomo, kiedy Lutosławski pojechał do prlu? Ja nie wiem. Trudno sobie wyobrazić, żeby wrócił przed śmiercią Stalina. Co rzekłszy, mój rodzony Ojciec, Panie świeć nad jego duszą, przyjechał do prlu z Niemiec jeszcze w 40. latach, i wcale nie dlatego, że był poputczikiem. Tak to się plączą ludzkie ścieżki.
Znalazłem tylko tyle o Lutosławskim na internecie:
http://www.samolotypolskie.pl/samoloty/2200/126/Potez-54
Chyba o tym właśnie samolocie wspomina Pan, Panie Jacku, powyżej.
Motywacja Lutosławskiego wydaje mi się w miarę łatwa do wyobrażenia, choć (jak powyżej) różnie układają się ludzkie losy i niezbadane są ludzkie intencje. Ale na zdrowy rozum, czuł się zapewne źle na Zachodzie, próbował wydać swe wspomnienia, które – wiedział to z pewnością – były świetnie napisane, ale się nie udało. Postanowił więc spróbować w “Kraju”…
Jak napisała Barbara Toporska:
Lutosławski wrócił do kraju, a że na emigracji nie znalazł się wydawca, uznał za stosowne bez porozumienia z autorem wydać ją pod swoim nazwiskiem w kraju. O co zresztą Józef Mackiewicz do swego dawnego przyjaciela nie żywi urazy.
Por. Bibliografia w: Droga Pani…
Panie Michale,
Nie wiem, kiedy Lutosławski wrócił do kraju. W sieci jest bardzo mało informacji o nim. Domyślam się, że tęsknota za ojczyzną była w jego przypadku tak silna, że nawet zagrożenie aresztowania przez bezpiekę nie mogły go odwieźć od powrotu. Kiedyś, dawno temu, byłem na spotkaniu ze Skalskim. Opowiadał o takich samych dylematach po 1945 roku. Anglicy proponowali mu wysokie stanowisko w RAF-ie, ostrzegali przed represjami w kraju, ale chęć powrotu była silniejsza. Podobnie było z moimi dziadkami. Po wyzwoleniu pobrali się w Holandii i Amerykanie proponowali im wyjazd do Stanów, pracę i pomoc aklimatyzacji na obcej ziemi, ale odmówili i wrócili tutaj.
Tak, to ten sam Potez opisany był w powieści. W linku jest nawet wzmianka o tym właśnie locie do Algierii. Historycy lotniczy śledzą wszelkie doniesienia o maszynach, na których latali nasi piloci, nic się nie ukryje.
Panie Jacku,
Bardzo dziękuję, świetna recenzja czy może raczej opis książki.
Czy Pana zdanie „Tropienie ingerencji cenzury w tych publikacjach mogłoby być tematem na osobną historię” jest jakąś delikatną zapowiedzią ? Chyba Pan Michał wspominał tu o różnicach w wydaniach tej powieści. Choć wcale nie musiało tak być, może na zasadzie a niech tam sobie poczytają, co to zmieni, zresztą kto tam czyta książki.
Panie Przemku,
Póki co nie mam planów na tekst o ingerencji cenzury w publikacje wspomnień lotników służących na Zachodzie. Ale jest kilka tytułów, które pod tym kątem mogą być interesujące. Witold Urbanowicz w “Latających Tygrysach” pisał o relacjach politycznych w ówczesnych Chinach wyjątkowo wstrzemięźliwie. Pomijał całkowicie rywalizację pomiędzy Cziangiem i Mao, a wiadomo skądinąd, że miał dość wyraźnie ugruntowane poglądy antykomunistyczne. Nie mam niestety dostępu do oryginalnego tekstu, żeby go porównać z wydaniem peerelowskim.
Myślę, że cenzura w PRL nie była tak pobłażliwa, jak Pan sugeruje. Tym bardziej ciekawe są niuanse przepuszczone w “Dnie Nieba”.
Panie Przemku,
Co ma Pan na myśli mówiąc, że “wcale nie musiało tak być”? Nie musiało być cenzury? Nie musiało być zmian? Nie musiało być dalszych wydań?
Możemy porównać wydanie “Dna nieba” z 1957 roku w prlu, z fragmentami opublikowanymi na emigracji. Pan Jacek porównał w ten sposób parę rozdziałów i nie dostrzegł ingerencji. Wiele lat temu robiłem to bardzo pobieżnie, zdecydowanie nie w poszukiwaniu ingerencji cenzury, ale dla upewnienia, że mamy do czynienia z tekstem Mackiewicza. Nie dostrzegłem wówczas poważnych zmian, a jedynie stylistyczne, które mógł wprowadzić sam autor już po publikacji fragmentów.
Można wszak dokonać innego porównania: między wydaniem z roku 1957 i późniejszymi wydaniami prlowskimi. Grzegorz Eberhardt porównał w ten sposób wydania I i III (z 69 roku) w rozdziale “Pisarza dla dorosłych” pt. “Lotnictwo J.M.” Książka Eberhardta jest okropna i zupełnie nie można na niej polegać. Autor nie jest rzetelnym sprawozdawcą, nie jest obiektywnym obserwatorem, ani uczciwym komentatorem, ale umarł dawno temu, więc nie będę się nad nim znęcał, bo nie może się bronić. Zmierzam do tego, że choć Eberhardt nie jest poważnym źródłem, to jednak nie mam wątpliwości, że podane przez niego (z cytatami) różnice między I i III wydaniem są istotnie w tych wydaniach. Wg jego relacji, wyrzucono po 12 latach Wstęp, gdzie jest mowa o spotkaniu przyjaciół w Rzymie, prawdopodobnie dlatego, że wprowadza on postać pisarza, któremu Lutosławski opowiada swą historię, niczym Marlow snujący opowieść o jądrze egzystencjalnej ciemności nad rzeką Kongo. W III wydaniu zmieniono także zakończenie.
Mówienie o rzekomej “pobłażliwości cenzury”, podobnie jak p. Jackowi, wydaje mi się nieporozumieniem. Zapisy cenzury były funkcją polityki u komunistów, nigdy nie wzgardliwego “a niech tam sobie poczytają”. Odkręcano śrubę celowo, dla stworzenia obrazu swobody, i dokręcano ją równie świadomie – dla wzmożenia kontroli. Nie działo się to pod wpływem “nacisku społecznego”, jak nas przekonywano od dziesiątek lat, ale było powtórzeniem manewrów sowieckich.
W tym samym 1957 roku prlowska telewizja emitowała odcinek Kabaretu Starszych Panów pt. Niespodziewany koniec lata. Cała działalność tow. Przybory musi być widziana właśnie w kontekście zysków, jakich jego twórczość dostarczała komunistom. Wykrzyknik w rodzaju “Jak panu to cenzura puściła?!” jest zabawny, ale nie ma nic wspólnego z polityką komunistów. Tworzyli przez to nimb opozycyjności, który odtąd otaczał wielu komików, ale także filmowców (“Rejs” Piwowskiego jest tu chyba najlepszym przykładem), i zwłaszcza literatów. Wystarczy spojrzeć na status Cata lub Wańkowicza w prlu, by pojąć, jak wielkie zyski przyniosła taka polityka.
Panie Michale,
Ależ w pełni się zgadzamy (trochę dziwnie tu napisać takie słowa). Tylko zapewne tradycyjnie niejasno się wysłowiłem. Myślałem o porównaniu wydania MON z 1957 z późniejszymi TU (jak zwał tak zwał). Pozwoliłem sobie powołać się na Pana spostrzeżenia o możliwych różnicach (wycięciach, zmianach) w późniejszych wydaniach. Nie wiem czy już w drugim wydaniu MON czy dopiero PAX w 1969, no ale tu i tytuł inny, więc treść zapewne też musiała się zmienić.
Co do cenzury, wydawać by się mogło, że w 1957 będzie mocniejsza niż w 1969, ale może jeszcze ta hydra nie zdążyła wszystkich głów wystawić. A może cenzor miał gorszy dzień po poprzednim wieczorze i po prostu nie chciało mu się czytać, może był pasjonatem lotnictwa i mu się spodobało. A może cud. O takiej pobłażliwości myślałem, przy nakładzie 10 tys. mogło się udać.
Jak sam Pan napisał „Znając ślimacze tempo – zresztą do dziś takie samo – prlowskich wydawnictw, przygotowano ją zapewne w 56 roku. Być może więc, jakimś cudem, książka Mackiewicza przeszła przez cenzurę nietknięta.”
Panie Przemku,
Pan zdaje się jest zdania, jakoby niniejsza witryna była wcieleniem dewizy Groucho Marxa: whatever it is – I’m against it! Nic bardziej błędnego. Powszechna ludzka skłonność do irenizmu jest nam, i owszem, obca, ale zgoda bądź jej brak podyktowane muszą być treścią wypowiedzi, a nie nastawieniem słuchacza.
Nie wiem, dlaczego Pan twierdzi, że cenzura w roku 1957 powinna być “mocniejsza niż w 1969″. W 57 trwala nadal zgniła, mokra i cuchnąca odwilż, a w 12 lat później przyszła z Zachodu, ściślej od Nixona i jego administracji, “dyrektywa: odprężenie”, więc polityka wewnątrz państw sowieckich była w fazie dokręcania śruby, a nie jej odkręcania. Sowieciarze nie są geniuszami, ale nawet dureń wie, że kiedy wróg chce z nim rozmawiać, to zamknie oczy na wszelkie występki.
Samo użycie słowa “pobłażliwość” wydaje mi się w tym kontekście błędne, bo tu nie ma mowy o pobłażaniu, ale o polityce kulturalnej bolszewików. Cenzor-pasjonat lotnictwa tak się zaczytał w wielkiej prozie, że nie zauważył, o czym mowa? Naprawdę Pan tak myśli?
Natomiast hipoteza pijackiego błędu, niedopatrzenia, zwykłej niekompetencji, jest oczywiście zrozumiała. Nawet sam Wołodia Ilicz nazywał spartaczoną pracę “sowiecką robotą”, więc już w pierwszych latach bolszewii było wiadomo, co się dzieje. Od tych czasów postęp idzie tylko ku coraz większej niekompetencji. Nie wiem, jak działała cenzura w praktyce, ale sądzę, że na wszelki wypadek nie polegano na jednym lektorze, zwłaszcza w wypadku książek, gdzie proces był wydłużony. Poza tym zapomina Pan o wewnętrznej cenzurze w każdym pismie, w każdym wydawnictwie. Przedstawienie projektu wydania książki, którą następnie cenzor odrzuca, mogło kosztować posadę i więcej, mogło spowodować inne szykany, zatem zdarzało się rzadko.
Nie. W 1957 roku wydano “Dno nieba” bez cenzorów-pasjonatów, bez cudów, bez partactw, a po prostu dlatego, że na tym etapie taka książka pasowała do polityki kulturalnej dyktowanej z sowietów. W tym wyłącznie sensie można mówić o cudach, że trafiła akurat na taki moment, na taką koniunkturę, na taki zwrot w polityce.
Jacek,
Przypadkiem trafiłem na opis puszczy widzianej w zupełnie inny sposób, aniżeli opisał to JM. Nie ma tam mowy o koronach drzew widzianych z góry oraz ich twarzach skierowanych w niebo. Jest tak:
Zresztą, nawiasem mówiąc, oglądanie krajobrazu, a zwłaszcza lasu nie jest szczególnie budujące z wyżyn samolotu: las wysokopienny wygląda jak niskie zarośla – jak mech.
Mowa w tekście o podróży ponad Puszczą Rudnicką przedwojennym „Lotem”. Czy taki rejsowy samolot mógł wówczas po prostu lecieć znacznie, znacznie wyżej? Czy pasażer miał tylko inne „oko”?
Autorem jest wyjątkowy znawca puszczy, Michał K. Pawlikowski.
Darek,
Mackiewicz latał poczciwym erwudziakiem, RWD-8, delikatnym, krytym płótnem „parasolem”, powiązanym zastrzałami i stalowymi linkami. Pułap, podczas lotów opisywanych w artykułach Trzynaście godzin w powietrzu i SP-BBF – RWD 8, to pewnie maksymalnie 1500 metrów (bociana spotkali na 1100 m). Erwudziak teoretycznie mógł się wspiąć na jakieś 4000, ale na ogół nie był wyposażony w instalację tlenową, wiec to wartość czysto teoretyczna. Twarze drzew Mackiewicz obserwował z kilkuset metrów, tak sobie to wyobrażam. Z tej wysokości, liście mogły mu się tak kojarzyć.
Nie wiem, czym leciał Pawlikowski, to mógł być Fokker F-VII, Ju-52, Electra, może nawet DC-2. Każdy z nich latał dużo wyżej, niż RWD, ale też żaden z nich nie miał hermetyzowanej kabiny, ani instalacji tlenowej, więc pewnie nie przekraczały 3000 – 3500 metrów. Z tej wysokości lasy, drzewa rzeczywiście mogą się kojarzyć z mchem. Bardzo ciekawe porównanie.
Dziś przeciętny „liner” lata na około 10 000 metrów. Jeśli szczęśliwie nie ma chmur, ziemia wygląda jak mapa plastyczna.