Postrzegany przez jednych jako pięknoduch, przez innych jako polityczny kretyn, Jimmy Carter wciąż wywołuje silne emocje i kontrowersje. Gdy Norweska Akademia Nauk nagradza życiowe dokonania naszego bohatera przyznaniem pokojowej nagrody Nobla, medialny skandalista, Michael Savage, nazywa swojego rodaka zbrodniarzem wojennym, antyamerykaninem, żydożercą i komunistą, przyrównując go jednocześnie do Hitlera. Z czego wynika tak wielka różnorodność ocen? Czy przyczyna tkwi w ideowej polaryzacji świata, dzięki której to, co dla jednych jest pięknym gestem, dla innych oznacza zdradę ideałów? Czy może w bogatej naturze eksprezydenta, którego uśmiech dla jednych jest emanacją jego liberalnego wizerunku, dla innych dowodem, w najlepszym razie, politycznego infantylizmu?
Niedościgła prawda leży zapewne gdzieś pomiędzy nakreślonymi powyżej ramami. Carter obejmował urząd w chwili przełomowej dla powojennej historii świata. Moralna i polityczna klęska wietnamska zamykała konfrontacyjny rozdział rywalizacji. Blamaż antykomunistycznej idei wydawał się oczywisty, nikt jednak nie chciał przyznać się do porażki. Jedynym środkiem zaradczym była cicha kapitulacja, a także wybielenie wizerunku wroga. Wcześniejsze o kilka lat zainicjowanie rozmów z komunistycznymi Chinami, wspólne, ze Związkiem Sowieckim, badania w kosmosie, helsiński klimat bezpieczeństwa i współpracy służyły jednemu celowi – ugruntowaniu przekonania, że „diabeł nie taki straszny jak go malują”, że z diabłem można współegzystować. Młody prowincjonalny gubernator z Georgii o nader „liberalnych” poglądach w stosunku do komunistycznego partnera, niczym amerykański Michaił Gorbaczow, nadawał się jak nikt inny do wypromowania nowej wizji świata.
Krytycy Cartera często i chętnie wskazują na liczne błędy popełnione przez jego administrację: katastrofalny stan gospodarki, inflację na poziomie dochodzącym do 21%, 12-krotne powiększenie deficytu budżetowego, zahamowanie rozwoju energetyki atomowej, braki w zaopatrzeniu w paliwo. W ich ocenie Carter był politykiem przede wszystkim nieudolnym, który wobec nasilających się problemów energetycznych, demonstracyjnie zakładał sweter czy montował kolektory słoneczne na dachu Białego Domu. Carter przez 4 lata swojej prezydentury, popełniał tyleż liczne, co kuriozalne błędy. Czy podobny obraz charakterologiczny Jimmy`ego wypadnie uznać za wiarygodny? Czy mamy w jego osobie przykład półgłówka zajmującego jedno z najważniejszych, jeśli nie najważniejsze stanowisko na naszym globie, borykającego się z problemem właściwego rozeznania rzeczywistości politycznej, zarówno u siebie w domu jak i na arenie międzynarodowej? Wiele przemawia za tym, że tak skonstruowana teza jest bardzo odległa od rzeczywistości.
Jeśli przyjrzeć się z uwagą prezydenckiej kadencji Cartera, jego rzekomym czy rzeczywistym potknięciom, które w większym lub mniejszym stopniu działały na korzyść politycznych i ideowych przeciwników Stanów Zjednoczonych, trudno wyzbyć się wrażenia, że cały ten ciąg wypowiedzi, planów, poczynań układa się w konsekwentny schemat. Zanim podejmiemy próbę ustalenia, ile w tym było przypadkowości, a ile świadomych działań, przyjrzyjmy się najpierw faktom z bogatej historii tego czterolecia.
Najbardziej charakterystycznym rysem prezydentury Cartera było zejście amerykańskiej polityki z pozycji niechęci wobec komunizmu w kierunku idei dialogu, zbliżenia i pojednania, frontalny odwrót od polityki motywowanej „przesadnym strachem przed komunizmem”. Jimmy Carter nie tylko nie bał się komunistów, ale wręcz upatrywał w nich godnych zaufania partnerów politycznych, z czego wynikał konsekwentnie cały szereg strategicznych decyzji. Swoją prezydenturę rozpoczął od redukcji wydatków na obronę. Dokonał także prawdziwego spustoszenia w szeregach pracowników CIA, w krótkim czasie obcinając 820 etatów. Doprowadził w ten sposób do sytuacji, że eksperci z Langley musieli opierać swoje analizy na informacjach dostarczanych przez wywiady innych państw. Był to okres kiedy Turner, ówczesny szef CIA, postanowił unowocześnić funkcjonowanie Agencji, stawiając na różnorodne urządzenia elektroniczne i nadzór satelitarny. Były to rozwiązania tyleż efektowne co nieefektywne, skutkujące brakiem niezbędnej orientacji (Afganistan, Iran). W ramach swojej pacyfistycznej polityki Carter proponował wycofanie wszystkich sił z Korei Południowej, co jednak nie zostało zrealizowane. Udało mu się natomiast ustanowić stosunki dyplomatyczne z Kubą, w tym samym czasie gdy kubańscy żołnierze wspierali komunistyczne rządy w Angoli i w Etiopii. Wstrzymał pomoc dla walczącego z komunistyczną partyzantką Salwadoru, w zamian przekazał 90 mln dolarów „pomocy” dla sandinistów w Nikaragui. Cofnął dyplomatyczne uznanie Tajwanu, wybierając współpracę z Chinami komunistycznymi. Ten sam Carter, który priorytetem własnej polityki zagranicznej uczynił „prawa człowieka”, potrafił jednocześnie wyrażać uznanie dla takich polityków jak Tito, Ceausescu czy Ortega.
Kulminacyjny moment prezydentury związany jest z irańską rewoltą. Rządzący silną ręką Szach, Mohammad Reza Pahlawi, gwarantował stabilizację w tym rejonie świata, był także wiernym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, ceniącym nie tylko zachodnią kulturę, ale także zachodnie idee polityczne, takie jak równe prawa dla kobiet. Dodatkowo był także sprzymierzeńcem Ameryki w jej konfrontacji z komunizmem, którego sowieccy przedstawiciele w znaczący sposób przyczynili się do zwycięstwa islamskich rewolucjonistów. Zanim jednak do tego doszło Carter zażądał od Szacha zwolnienia więźniów politycznych (w znacznej liczbie komunistycznych agitatorów i terrorystów) i zamknięcia wojskowych trybunałów, grożąc jednocześnie, że w przypadku odmowy wycofa amerykańskie poparcie wojskowe i polityczne. Równocześnie Sowieci zorganizowali wielką propagandowo-sabotażową kampanię wymierzoną w rządy Szacha. W ten sposób, nie licząc wewnętrznej opozycji niezadowolonych z sekularyzacji państwa lokalnych przywódców religijnych, Szach dostał się w sowiecko-amerykańskie kleszcze. W tej sytuacji droga do władzy Chomeiniego, radykalnego islamskiego przywódcy, silnie związanego z irańskimi marksistami stała otworem, tym bardziej, że w przeciwieństwie do Pahlawiego, zyskał poparcie zarówno ze strony amerykańskiej jak i sowieckiej.
Efekty tej polityki ujawniły się bardzo szybko, gdy okazało się, że w zestawieniu z Chomeinim Pahlawi mógłby słusznie uchodzić za polityka raczej łagodnego. Nowy irański przywódca postawił przed plutonem egzekucyjnym 20 000 przeciwników rewolucji (z czego wielu było po prostu zwolennikami zachodniego stylu życia), w tym około 2400 irańskich komunistów, o których zwolnienie tak bardzo zabiegał Carter. Amerykański prezydent nie tylko stracił wiernego sojusznika, nie tylko przyczynił się do rozwoju idei islamsko-marksistowskiej rewolucji, która w ciągu kolejnych trzydziestu lat stanie się motorem napędowym rewolucyjnych organizacji na Bliskim Wschodzie, ale w radykalny sposób obnażył słabość amerykańskiej polityki. Szturm na amerykańską ambasadę oraz żenująca próba odbicia zakładników była jedynie dopełnieniem tego obrazu.
Przyszłe poczynania Cartera, już w charakterze eksprezydenta, wskazują wyraźnie na konsekwentne trzymanie się raz obranej ścieżki. Carter był i pozostał orędownikiem pokoju, współistnienia, odprężenia oraz appeasementu. Nie boi się demonstrować poglądów, które klasyfikują go jednoznacznie jako poputczika, fellow-travellera komunizmu. Jeśli w przypadku prezydentury Cartera mówić o błędach, to jedynie o błędach amerykańskiego wyborcy, który na najważniejsze stanowisko w państwie wybrał sobie takiego właśnie kandydata. Z ideowych pozycji Cartera to jedynie konsekwencja i wierność zasadom.
Na szczególną uwagę zasługują ujawniane przez niego sympatie dla chińskich komunistów. Obejmując urząd Carter miał gotowy plan rozwiązania chińskiego problemu. Był zdecydowany wycofać uznanie dyplomatyczne dla Tajwanu i w tym duchu rozpoczął tajne negocjacje z Deng Xiaopingiem, który w pojęciu Cartera chciał nie tylko rozwoju gospodarczego Chin, ale zmierzał także do „przywrócenia zasad praworządności oraz powstrzymania ingerencji państwa w prywatne życie jego obywateli…”. Wizyta Deng Xiaopinga w Stanach Zjednoczonych w 1979 roku zapoczątkowała, zdaniem Cartera, okres przyjaźni i kooperacji. Chińczycy dotrzymali słowa: wkrótce 100 000 młodych Chińczyków studiowało na amerykańskich uniwersytetach, chiński parlament zagwarantował wolność religii, a w 650 000 chińskich wsiach odbyły się, zdaniem urzędującego amerykańskiego prezydenta, uczciwe i wolne wybory lokalne. Kolejne ćwierć wieku raczej ugruntowało przekonania Cartera, a wyrażany przez niego szacunek dla chińskich komunistów nieustannie wzrastał. Nie krył wzruszenia i ekscytacji, wsłuchując się w wypowiedzi takich polityków jak Deng Xiaoping, Jiang Zemin czy ostatnio Hu Jintao. Jego wrażliwość i fascynacja chińskimi reformami pozwala sądzić, że gdyby nie pewne ograniczenia amerykańskiego systemu politycznego, Jimmy Carter byłby doskonałym komunistycznym politykiem.
Kontakty z innymi komunistycznymi przywódcami ugruntowują obraz ideowych widnokręgów eksprezydenta. Wielu komunistycznych aparatczyków mogło cieszyć się sympatią i zaufaniem prezydenta Cartera. Byli i są wśród nich: Nicolae Ceausescu (o którym Carter miał powiedzieć: „mamy jeden cel..”); Jaser Arafat, któremu Carter miał rzekomo nawet dyktować przemówienia; etiopski zbrodniarz, Mengistu; koreański przywódca, Kim Ir Sen; Castro; Daniel Ortega; czy ostatnio, Hugo Chavez i wielu, wielu innych. Jak na rasowego fellow-travellera przystało, Jimmy Carter skupia uwagę na pozytywach, z premedytacją zamykając oczy przed wszelkimi niedociągnięciami czy zbrodniami. Wpisuje się w ten sposób w intelektualną tradycję ludzi pokroju Bernarda Shaw czy Jean-Paul Sartre`a. Podczas wizyty w głodującej Korei Północnej Carter postanowił ubogacić wizerunek komunistyczna państwa, stwierdzając, że osobiście nie widział nikogo głodującego, a świetnie zaopatrzone sklepy w Phenianie przypominają mu sklepy sieci Wal-Mart w Georgii. O komunistycznej Nikaragui miał powiedzieć: „tyle samo wolnej przedsiębiorczości, własności prywatnej jak w Wielkiej Brytanii.” Podczas wizyty na Kubie w 2002 roku Carter był szczerze ujęty sposobem, w jaki został przyjęty i potraktowany przez tamtejszego dyktatora. Były amerykański prezydent uzyskał bowiem pełną swobodę działania. Mógł rozmawiać z kim chciał, podróżować bez najmniejszych ograniczeń. W efekcie doszedł rychło do wniosku, że pogłoski jakoby Kuba miała produkować broń biologiczną a następnie eksportować do tzw. wrogich państw nie mają racji bytu. Wyraził w zamian podziw dla kubańskich osiągnięć w takich dziedzinach jak państwowa służba zdrowia czy szkolnictwo. Po raz kolejny domagał się zniesienia embarga wobec Kuby.
Przypatrując się poszczególnym epizodom z życia Jimmy`ego Cartera, daleko posuniętej życzliwości, czy wręcz adoracji, jaką zwykł był okazywać komunistycznym i marksistowskim politykom trudno wysnuwać wniosek jakoby jego postępowanie miało wynikać ze szczodrobliwości gorącego serca, przywiązania do idei sprawiedliwości, czy też troski o prawa człowieka. Pod życzliwym uśmiechem wziętego niegdyś polityka ukrywa się zapewne wyrachowany cynik, zręcznie posługujący się leninowskim paradygmatem politycznej elastyczności i bolszewickiej etyki. Przykładem takich właśnie kwalifikacji amerykańskiego prezydenta może być przeprowadzone w 2004 roku w Wenezueli referendum, w którym miały się decydować losy tamtejszego prezydenta Hugo Chaveza. Pomimo że badania przeprowadzone przez znaną amerykańską firmę Penn, Schoen, and Berland Associates wskazały jednoznacznie na porażkę prezydenta w stosunku 59:41, oficjalne wyniki referendum przyznały zwycięstwo Chavezowi w niemal identycznym, tyle że odwrotnym stosunku 58:41. Carter, który wraz ze swoją organizacją, Carter Center, także nadzorował przebieg referendum, bez zastrzeżeń uznał oficjalne wyniki, nie licząc się nie tylko z raportem amerykańskiej firmy, ale także wieloma innymi doniesieniami o wyborczych oszustwach. Czyż mógł dopuścić, aby najwierniejszy sojusznik Castro na amerykańskim kontynencie, człowiek który nie kryje swojego przywiązania do zasad socjalizmu i prostą drogą kroczy w kierunku panamerykańskiej rewolucji utracił swoją pozycję i wpływy? Byłoby to z pewnością wbrew dążeniom, celom, wizji świata Jimmy`ego Cartera, którego ulubionym terminem, obok sprawiedliwości społecznej i praw człowieka, pozostaje slogan, pod którym rozpoczynał wyścig do prezydenckiego fotela w 1975 roku – zmiana. ZMIANA będąca także ulubionym hasłem obu dzisiejszych demokratycznych kandydatów – Baracka Obamy i Hillary Clinton.
Prześlij znajomemu
Witam,
Panie Dariuszu, jeśli Pan łaskaw, proszę o uzasadnienie / rozwinięcie jednego, jedynego zdania z powyższego.
Pisze Pan: „Moralna i polityczna klęska wietnamska zamykała konfrontacyjny rozdział rywalizacji.”
Na czym miałaby polegać moralna klęska Stanów w Wietnamie?
z góry dziękuję,
Panie Gniewoju,
Na czym polegała moralna klęska Stanów w Wietnamie? Naprawdę to trzeba wyjaśniać?
Choćby na podpisaniu haniebnego „porozumienia pokojowego”, które w praktyce oznaczało wydanie w ręce komunistycznego wroga miliony wiernych sojuszników: Wietnamczyków, Laotańczyków, Hmongów – o losie tych ostatnich może Pan poczytać na WP. Albo też na kapitulacji „wolnego świata” przed komunistyczną agresją, decyzji podjętej bynajmniej nie z powodów militarnych (Amerykanie wciąż mieli przewagę), ale… nader słabego morale.
Cóż, gdybym nie miał wątpliwości, nie zadałbym pytania.
Wątpliwość zrodziła taka konstatacja: jeżeli przegrany (Stany) poniósł klęskę tak polityczną jak i moralną to wygrany (sowieci i ruchy odprężeniowe walczące o pokój na świecie, byłem świeżo po lekturze rozdziałów XV i XVI „Watykanu w cieniu czerwonej gwiazdy” J. Mackiewicza) odniósł zwycięstwo polityczne i …. (tu zacinał się mój tok myślenia)
Myślę, że zbłądził Pan nieco na manowce nieuzasadnionej w tym przypadku symetrii pojęciowej.
W danym przypadku degrengolada jednej strony nie oznacza jednoczesnego dowartościowawnia drugiej (chyba, że mówilibyśmy o dziedzinie polityki, nie etyki). Gwałciciel nie stanie się moralnie piękny tylko dlatego, że ofiara nie dość uporczywie broniła swojej cnoty.