Piszcie do mnie na Berdyczów czyli „operacja polska”
48 komentarzy Published 16 czerwca 2011    |
I
Kazimierz Pułaski, wraz z 700 konfederatami, bronił się przez 17 dni w warownym klasztorze karmelitańskim w Berdyczowie w roku 1768. Klasztor ufundowany został przez wojewodę kijowskiego, Janusza Tyszkiewicza z Łohojska, w podzięce za uwolnienie z tureckiego jarzma. Tyszkiewicz sprowadził karmelitów bosych, a w Kościele pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia umieścił obraz Matki Boskiej Śnieżnej. Wojewoda walczył w młodości pod Cecorą i Chocimiem, służył pod wodzą hetmana Chodkiewicza. Wielki ród Chodkiewiczów władał między innymi Czarnobylem. Bar, Żytomierz, Czernihów, Humań, Witebsk, już same te nazwy poruszają polskie serca, a miejsca należą nieodłącznie do polskiej historii. Ale czy były to miasta polskie? Spis ludności Berdyczowa z roku 1789 pokazuje, że na 2640 mieszkańców, 1951 było wyznania mojżeszowego. Słynęło miasteczko ze swych 74 bożnic i chasydzkich cadyków. Jednak nie były to przecież miasta żydowskie. Po prostu taka była natura tych ziem, że Polski dwór położony był nieopodal kozackiego chutoru, a miejscowy chłop – bo nikt jeszcze wówczas nie słyszał o Ukraińcach albo Białorusinach – jechał na targ do Berdyczowa albo Żytomierza, by tam namiętnie targować się z Żydem o każdy grosz.
Gdzież indziej, jak nie na tych ziemiach, mógł grasować błędny rycerz, Achmet Achmatowicz Basza? Cudak niespełna rozumu, szlachetka litewski z tatarskiego rodu, co napadał na wiatraki i grusze stojące w polu, wyzywał na pojedynki i tępił dzikie potwory (swojskie wieprzki i byki), ale także samowtór, wraz ze swym Szanso-Panso, przegnał z Berdyczowa dwa pułki (szczerze wątpię w te „pułki”) moskiewskich ułanów w 1812 roku, „a po kraju gruchnęła wieść o przyjściu Mameluków Napoleona”. Żadnych Mameluków w pobliżu nie było, więc byłby błędny rycerz przypłacił oswobodzenie Berdyczowa zesłaniem na Sybir, gdyby nie książę Mateusz Radziwiłł, co „wziął błędnego bohatera na porękę”. Gawędom Czajkowskiego wierzyć w szczegółach nie wypada, ale oddają czar tych ziem, tchnie z nich życiem Rzeczypospolitej.
Berdyczów miał lepszą pocztę niż inne miejscowości, ponieważ książę Radziwiłł wydębił dla swego miasta niesłychany przywilej urządzania dziesięciu jarmarków rocznie; i stąd wziął się zwyczaj pisywania „na Berdyczów”, gdyż kupcy wiedzieli, że prędzej czy później tam zawitają. „Pisz do mnie na Berdyczów” znaczyło więc wówczas coś zupełnie przeciwnego niż znaczenie wykształcone w późniejszych czasach. Jarmarki spowodowały utworzenie lombardów (czyli banków) w Berdyczowie, a także niebywałej ilości ponad stu karczm i zajazdów – i tak życie toczyło się swoim torem. Dominująca kultura polska nie narzucała się otaczającym ją żywiołom ruskim, a kolonialne sklepy żydowskie były ośrodkiem spotkań okolicznej szlachty. „Na Machnowieckiej przed samym sklepem Szafnagla,” pisał o Berdyczowie tenże Sadyk Pasza, młodzi panicze wymieniali plotki i wieści z szerokiego świata (czyli z Kijowa i z Odessy). Nikt nikogo nie „polonizował”, bo i po co? Kiedy Honoré de Balzac przybył do Berdyczowa, by ożenić się z panią Hańską, to zawitał do miasta pod rosyjskim władaniem, ale nie było to miasto rosyjskie, ani ruskie, ani żydowskie, tylko polskie. Polskie, nie ze względu na jakąś mityczną „polskość”, ani z powodu obecności Polaków, ale dzięki kulturze i historii wielonarodowej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, która w swej wielkości potrafiła objąć wpływy ruskie i litewskie, żydowskie i tatarskie, rosyjskie i niemieckie; dzięki temu, że obok berdyczowskich kantorów i cadyków, słynął także Berdyczów z sanktuarium Matki Bożej Berdyczowskiej i z cudownego obrazu. Czym była Jasna Góra dla Korony, a Ostra Brama dla Litwy, tym było berdyczowskie sanktuarium dla Ziem Ukrainnych. I tak zarówno wielki Baal Szem Tow, radosny mistyk i twórca Chasydyzmu, jak i Szafnagel ze sklepu kolonialnego, Michał Czajkowski i Szolem Alejchem, wielki kniaź i prosty chłop – wszyscy mogli zawołać: „jak mi Bóg miły i ojczyzna!”, tę samą ojczyznę mając na uwadze.
Ludność tych ziem przeżyła straszne czasy, od potwornych w swej barbarzyńskiej brutalności najazdów tatarskich, przed którymi uciekać trzeba było w błota Polesia i w głąb nieprzebytych białoruskich kniei; przez wojny z Turkami i powstania kozackie, hajdamackie bunty i szlacheckie rokosze. Przeżyła rozbiory, przemianę polskich województw na rosyjskie gubernie, przeżyła konfederacje, insurekcje, powstania i nieodłączne od nich wszystkich represje. Ale czy źle się żyło w carskiej niewoli? Wystarczy zapytać urodzonego w Berdyczowie Józefa Korzeniowskiego, który serdecznie nienawidził caratu, choćby za to, że został osierocony w wyniku prześladowań carskiej policji. Tenże Korzeniowski przehulał tysiące rubli nadsyłanych skwapliwie przez kochającego wuja z Wołynia. Mlekiem i miodem płynące Podole i Wołyń, żywiły nie tylko młodocianych hulaków, ale i pół Europy, pomimo represji i rusyfikacji, pomimo powstań i następujących jak dzień po nocy prześladowań i rekwizycji, życie toczyło się swoim torem, kultura polskich dworów kwitła wraz z pęczniejącymi kontami bankowymi dziedziców.
Aż przyszła Wielka Wojna. A wraz z nią koniec cesarzy. Upadły cesarskie Niemcy, rozpadła się wielonarodowa monarchia Habsburgów i w gruzach legło najpotężniejsze państwo ówczesnego świata – carska Rosja. Czyż nie na to czekała każda Dziunia, Punia i Lusia, piękne panny, z zapałem recytujące patriotyczne wiersze Mickiewicza i Słowackiego? Czyż nie tego wyglądali tęsknie każdy Siasio, Dziolo i Ziuk, czytając z wypiekami Trylogię? Upadli ciemiężcy! Witaj, jutrzenko swobody! Odrodzi się Polska.
Patriotycznie wychowana młodzież najpierw zasilała szeregi Polskiej Organizacji Wojskowej, o której jeszcze przyjdzie nam mówić dalej. Gotowi byli walczyć za swój ideał, poddać swój patriotyzm próbie, i nie musieli długo czekać, bo Odrodzona Polska stanęła oko w oko z nową potęgą. Międzynarodowa szajka opryszków dokonała zbrojnego przewrotu i zawładnęła Rosją. Nikt nie dawał rzezimieszkom szansy przetrwania, a polscy patrioci podpowiadali z przymrużeniem oka, że im słabsza jest Rosja tym lepiej dla Polski. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie wieści nadchodzące z rewolucyjnej Rosji; wieści tak przerażające, że ciarki przechodziły po plecach. Opowieści z Rosji bolszewickiej budziły grozę do tego stopnia, że niektórzy – jak na przykład Marian Zdziechowski – nie umieli „wytłumaczyć ich inaczej, jak mistycznie, tj. bezpośrednią ingerencją zaświatowych, metafizycznych potęg ciemności do rzeczy tego świata”. Polska stanęła wobec tej straszliwej potęgi i stał się cud – Cud nad Wisłą. Pokonani czerwonoarmiejcy lizali rany, odrzuceni daleko na wschód, a diaboliczna władza Lenina stała na skraju przepaści wobec zwycięskiej armii polskiej na zachodzie i ofensywy Wrangla z południa. Siły bolszewickie poszły w rozsypkę, ale zwycięski Piłsudski powstrzymał dalszy pochód wojska polskiego. Zatrzymał armię, gdyż mogła się przyczynić do obalenia bolszewików, mogła niechcący wspomóc kontrrewolucję. A gdzież podziały się jagiellońskie ideały? Co się stało z koncepcją federacyjną? Jak potraktowano zobowiązania wobec sojuszników takich jak Petlura? Działania wojenne zawieszono 12 października 1920 roku podpisaniem rozejmu, ratując tym samym przed zagładą bolszewicki reżym. Ten sam nielegalny i nieludzki reżym, który zaledwie dwa miesiące wcześniej parł na Berlin przez trupa Polski – ku światowej rewolucji; którego jasno postawionym celem było unicestwienie „burżuazyjnej Polski”, a zastąpienie jej prlem nr zero.
Piłsudski posłał na rozmowy ryskie delegację zdominowaną przez endeków, pod wodzą Stanisława Grabskiego, przyszłego współzałożyciela prlu. Grabski nalegał, ku wielkiemu zdziwieniu bolszewików, by strona polska jednostronnie zrzekła się Mińska, zajętego już przez polskie wojska. W rezultacie, traktat ryski oddał we władanie „zaświatowych potęg ciemności” ogromne połacie ziem polskich sprzed II rozbioru. Bar, Witebsk, Łohojsk, a także rzecz jasna Berdyczów, nie zasłużyły na łaskę w oczach pana Grabskiego.
Obrońcy Piłsudskiego lubią obarczać endeków winą za zdradę ryską; mają w zwyczaju pomstować na endeków i na decyzję niezawisłego Sejmu o wysłaniu na preliminaryjne rozmowy pokojowe takiej, a nie innej delegacji. „Wszak Ryga była grobem zamysłów federacyjnych!” mówią piłsudczycy, zapominając wygodnie, że Piłsudski nie miał w zwyczaju cackać się z opinią publiczną ani z opozycją sejmową. Wyprawa kijowska, „bunt Żeligowskiego”, przewrót majowy – to były dzieła woli tego potężnego człowieka, który nie zwykł liczyć się z demokratycznymi zwyczajami. Po zwycięskich bitwach, warszawskiej i niemeńskiej, ogłoszony mężem opatrznościowym Ojczyzny, miałby Piłsudski zgodzić się na storpedowanie swoich planów przez wrogą mu osobiście, ale słabą wówczas opozycję sejmową? Nie. Piłsudski wysłał na rokowania „tych ludzi, których chciał, żeby zrobili za niego to, czego on rzekomo nie chciał”. Wysłał endeków, żeby na nich spadło odium nienawiści za klęskę jego planów. Idea federacyjna była bowiem martwa już od dawna, gdyż nie znalazła oddźwięku ani na Ukrainie, ani na Białorusi. Grabski, cofając w swym nacjonalistycznym zaślepieniu granice Polski na zachód, umożliwił Piłsudskiemu wypowiedzenie wobec internowanych sojuszników owych słynnych słów: „Ja was przepraszam Panowie, ja was przepraszam.” Ale co ważniejsze, pozwolił bolszewikom rozprawić się z kontrrewolucją, ponieważ w tym czasie dalszy marsz wojsk polskich na wschód uniemożliwiłby sowietom koncentrację sił przeciw armii Wrangla. Jeszcze w Rydze Grabski słusznie osądził skutki swego postępowania, mówiąc: „Podpisujemy w tej chwili wyrok śmierci na armię Wrangla.” A zatem wina za świadome podtrzymanie światowego komunizmu spoczywa zarówno na politycznym ślepcu, jakim był Grabski, jak i na samym Piłsudskim, który ślepcem nie był. Piłsudski był innej miary politykiem niż Grabski – porównywanie ich jest w ogóle nie na miejscu – i z pewnością nie był pozbawiony umiejętności przewidywania, czego jest wiele dowodów, od dobrze udokumentowanej strategii na czas Wielkiej Wojny do projektu wojny prewencyjnej przeciw Hitlerowi, ale w wypadku bolszewików, jego sympatie (i antypatie) przeważyły i odebrały mu jasność widzenia.
Traktat ryski był zbrodnią. Nie ma innego określenia na dobrowolne oddanie milionów – zarówno ludzi własnego narodu, jak i pobratymców, z którymi się właśnie pragnęło federacji – pod władzę Lenina i Stalina. Najgorsza z możliwych alternatyw byłaby lepsza niż to, co spotkało ofiary ryskiej zdrady. Narodowy partykularyzm nie da się pogodzić z chrześcijańską moralnością, na przekór złudzeniom „Polako-katolików”. Jednak niezależnie od zasad etyki chrześcijańskiej, która wielu czcicielom i następcom Dmowskiego jest tak samo obca jak jemu samemu, o odrzuceniu nacjonalizmu powinny decydować względy polityczne, a nie moralne, ponieważ egoizm narodów ujarzmionych jest bezustannie podsycany i wykorzystywany przez sowiety, do czego niestety przyjdzie mi jeszcze powrócić.
W dzisiejszych, nacjonalistycznych czasach, patrzy się na ofiary piłsudczykowsko-endeckich machinacji w Rydze – czyli owe miliony oddane dobrowolnie na pastwę Leninowi i jego następcom (z Hitlerem włącznie) – jedynie poprzez narodowe okulary. Żydowska literatura, wraz z popularną produkcją Hollywoodu, opłakuje tylko żydowskie ofiary, Ukraińcy nazywają Hołodomor „represją wymierzoną w naród ukraiński”, a Polacy widzą tylko siebie samych jako najbardziej prześladowany naród na świecie… Ja wolę raczej widzieć w ofiarach przede wszystkim bliźnich i opłakiwać upadek kultury, która przez wieki dbała o ludność zamieszkującą tamte ziemie niezależnie od narodowości. Opłakiwać trzeba upadek ducha Rzeczypospolitej i narodziny nacjonalistycznego chamstwa.
Dziunia i Siasio musieli wybierać: czy kochać mają swą ziemię, pozostać wiernymi ziemi ojców, ojczyźnie, czy też mają porzucić swą ziemię, bo tak chce rzekomy interes ich narodu. Byli szczęśliwi, że mieli wybór, gdy biedna Rebeka z żydowskiego sklepiku, co w zamyśleniu czekała, by jej wymarzony, jej wytęskniony, zabrał ją jako żonę swą, hen, do pałacu bram… – ona nie miała tego luksusu. Ani żaden Mykoła czy Michajło, ci musieli co najwyżej wybierać, czy są Białorusinami czy Ukraińcami, ale na ogół nikt się ich o zdanie nie pytał. Wszyscy – i Siasio z dobrego domu, i Rebeka z małego miasteczka, i Mykoła z chutoru – mogli też iść do czeka, gdzie na razie przyjmowano ich z otwartymi rękami.
Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę nad decyzjami ryskich polrealistów. Pochylmy się nad motywacją wierzącego rzekomo człowieka, który dobrowolnie oddawał miliony bliźnich w ręce bezbożnej władzy. W imię „polskości”, w imię dobra polskiego narodu, oddawał setki tysięcy Polaków pod władzę bolszewików. Może miał wątpliwości co do tego, co działo się pod bolszewikami? Może nie wierzył w historie o zdzieraniu „rękawiczek” z delikatnych rąk inteligentów? Może nie słyszał o zdzieraniu „lampasów” z nóg jeńców? Czyżby nie wydało mu się możliwe, iż strzelanie wokół ofiary – dosłownie: dookoła postawionej pod murem sylwetki! – używane być mogło jako forma tortur? Ale przecież jego rodacy właśnie zwyciężyli w strasznej wojnie z sowietami. Gdzie jak gdzie, ale w Polsce łatwo było wówczas dowiedzieć się prawdy o władzy krat. Ofensywa Tuchaczewskiego pozwoliła czerwonoarmiejcom zagarnąć ogromne połacie Polski, więc Polacy mieli władzę komisarzy ludowych wypisaną na skórze. A pomimo to, Grabski, klasyczny endecki „Polak-katolik”, świadomie wydał na rzeź rzesze rodaków i współwyznawców. Jak to stać się mogło? W poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie nie warto szperać w pryncypiach nacjonalistycznej ideologii, bo przecie pierwsze przykazanie nacjonalizmu – nakaz „egoizmu narodowego” – nie rozciąga się aż do poświęcania członków własnego narodu. Dwa mogły być tylko motywy: czystość narodowa i osłabienie Rosji. Ślepcom politycznym wydawało się wówczas, że bolszewizm, podkopując Rosję, wzmacnia Polskę, więc celowo dążyli do nadwątlenia sił kontrrewolucji. Ale drugim, równie silnym motywem, było pragnienie stworzenia Polski etnicznie czystej, bez „wrzodów narodowościowych” w postaci Mińska czy Berdyczowa. Grabski posunął się tak daleko, że podczas II wojny światowej wysławiał Stalina jako „największego realistę” i widział w prlu ideał „homogenicznej, etnicznie czystej Polski”. Tylko zaślepiony swą chamską ideologią nacjonalista może widzieć w różnorodności „wrzód”, a w jednostajnej szarości prlowskich koszar „czystość”…
A co się działo w usłużnie oddanym bolszewikom Berdyczowie? Kościół i klasztor ucierpiały jeszcze podczas działań wojennych, ale już w 1918 roku powrócili do Berdyczowa ojcowie karmelici. Czerwona armia ostrzelała wprawdzie klasztor z artylerii, ale prawdziwe prześladowania zaczęły się dopiero po ryskiej zdradzie. Powoli zmuszano zakonników do opuszczenia miasta. Ostatni z nich, ojciec Terezjusz Sztobryn, zmarł w lipcu 1926 roku i odtąd władze bolszewickie przejęły kontrolę nad pradawną fortecą.
Ograbiono Sanktuarium – tak samo jak wszystkie kościoły i zbory, cerkwie i synagogi w sowietach – z wszelkich drogocennych dekoracji. Sam cudowny obraz, pozbawiony ciężkiej ramy z litego srebra i złotej sukienki, wystawiony został w przemienionym na muzeum ateizmu górnym kościele, jako dowód zabobonu. Ale już wkrótce znaleziono lepsze zastosowanie dla potężnej, ufortyfikowanej struktury klasztoru – przemieniono ją na więzienie.
Leninowska doktryna samostanowienia narodów dała początek rozmaitym narodowym okręgom w ramach sowieckich republik. I tak w 1925 roku postanowiono stworzyć wewnątrz ukraińskiej respubliki krat polski rejon narodowy pt. „marchlewszczyzna”, ze stolicą w miasteczku Dołbysz, przemianowanym z tej okazji na Marchlewsk. Rejon obejmował ziemie na zachód od Żytomierza i Berdyczowa. Narodowość polską zadeklarowało zaledwie pół miliona ludzi na sowieckiej Ukrainie, ale być może nie należy się temu dziwić, obywatele raju krat bali się swego własnego cienia.
A jak powodziło się Ukraińcom w wolnej Polsce? Ataman Petlura, niedawny sojusznik zwycięskiego Marszałka, musiał ukrywać się w prywatnych mieszkaniach, gdyż groziło mu wydanie w ręce bolszewików. Autor zdrady ryskiej, Stanisław Grabski, został ministrem ds. wyznań i oświecenia publicznego. Była to idealna pozycja dla tępienia mniejszości narodowych i religijnych, z czego nie omieszkał Grabski skorzystać. Był on autorem tzw. Lex Grabski, tj. ustawy, która miała polonizacyjne konsekwencje w szkolnictwie w Galicji i na polskiej Białorusi, i stała się kolejnym powodem do zadrażnień i napięcia w stosunkach polsko-ukraińskich.
W latach dwudziestych Polska pogrążona była w gospodarczym kryzysie, gdy sowiety umacniały swą władzę. Niespodziewany liberalizm ekonomiczny Lenina, znany pod nazwą NEPu, miał za cel gospodarcze przetrwanie, ale połączony był z bezpardonową walką z kontrrewolucją, z każdym przejawem oporu. Komunizm wojenny z masowymi rekwizycjami, przymusowym uczestnictwem ludności w robotach publicznych i kampanią bezprzykładnego terroru, ustąpił w 1921 roku miejsca NEPowi, ponieważ w Rosji nie było co jeść i Lenin uznał, że chłopskie rebelie są o wiele bardziej niebezpieczne niż „wszyscy Biali razem wzięci”. Jeden tylko element polityki sowietów pozostał niezmienny przez wszystkie lata: bezustanna praca nad wykuwaniem nowego człowieka, człowieka sowieckiego.
Przewrót majowy w Polsce spowodował natychmiastową reakcję ze strony Dzierżyńskiego, który domagał się wzmożenia przygotowań wojennych na granicy z Polską. W 1929 roku Stalin ogłosił program industrializacji i forsownej kolektywizacji rolnictwa. Byłoby jednak błędem sądzić, że walka z tzw. kułakami zaczęła się dopiero wówczas. Sowiecka agit-prop od samego początku pełna była ataków na chłopów, którzy ośmielili się uprawiać swą własną ziemię. Zinowiew wypowiedział sławetne słowa: „lubimy nazywać kułakiem każdego chłopa, który ma co jeść,” na długo przed stalinowską kampanią rozkułaczenia wsi. Najwięcej kułaków było na żyznej Ukrainie, toteż tam właśnie skierowano wysiłki przymusowej kolektywizacji. Chłopi bronili się zaciekle. Wedle sowieckich statystyk – którym rzecz jasna ufać nie można – w pierwszych miesiącach 1930 roku zarejestrowano ponad 2 tysiące wystąpień przeciw kołchozom. Aresztowano ponad 25 tysięcy osób. Wobec fali buntów chłopskich, emigranci ukraińscy w Polsce złożyli władzom memoriał w sprawie powstania antybolszewickiego na Ukrainie. Memoriał ten pozostał bez odpowiedzi, a przecież nie endecja była wówczas u władzy. Jak by tego było mało, policja polska przeprowadziła akcję pacyfikacyjną w Galicji przeciw rzekomym nacjonalistom ukraińskim. Zamiast podsycać powstanie antybolszewickie na Ukrainie, władze polskie musiały odtąd przeciwdziałać wzmożonej aktywności sowieckiej w Galicji.
Podczas gdy brutalna kolektywizacja i rozkułaczanie Ukrainy doprowadziły do tysięcy ofiar – rozstrzelanych, zesłanych na Sołowki albo deportowanych do Kazachstanu i na Syberię – Polska wznowiła rokowania z sowietami i w styczniu 1932 roku podpisała pakt o nieagresji. W tym samym mniej więcej czasie, na Ukrainie zaczął się głód.
Głód nie wybierał ofiar wedle klucza narodowego, czekiści też nie. Aresztowania, wywózki, zsyłki spadały na wszystkie elementy wrogie sowieckiej władzy, niezależnie od pochodzenia. I straszny głód, który nawiedził mlekiem i miodem płynącą Ukrainę, też padł na wszystkich po równi. Tak jak ginęli w czekistowskich kazamatach Tatarzy i Kozacy, Polacy i Żydzi, Rosjanie i Niemcy, tak samo milionowe ofiary głodu składały się z wszystkich narodowości zamieszkujących te szczęsne niegdyś ziemie.
W tym samym czasie, gdy ludność Wołynia patrzyła w stronę Polski, wyczekując ratunku, władze polskie odmówiły rejestracji powstałego w Warszawie latem 1933 roku komitetu pomocy głodującym. Czymże więc różniła się postawa władz sanacyjnych od postawy Grabskiego 12 lat wcześniej? I jedni, i drudzy, to przecież Polacy-katolicy. I jedni, i drudzy, umyli ręce wobec niewinnych ofiar, odwrócili się plecami do braci w potrzebie, tłumacząc się sytuacją międzynarodową i tzw. racją stanu… O ile wszakże można od biedy zrozumieć niechęć słabej Polski do zadzierania ze straszliwym sąsiadem, to trudniej pojąć, skąd w polityce wewnętrznej wzięło się to nieznośne kulturtraegerstwo i pęd do polonizacji w narodzie, w którym nadal żywe były wspomnienia o niedawnej niewoli, o germanizacji i rusyfikacji? Czym wytłumaczyć tępą i krótkowzroczną politykę polskiej administracji na tzw. Kresach, gdy tuż za granicą ryską działy się rzeczy niesłychane, rzeczy trudne do wyobrażenia? Józef Mackiewicz zapytywał retorycznie w wileńskim Słowie „Co się wyrabia w odległości 70 km od Mińska?” Niestety pytanie dotyczyło polskiej strony, gdzie administracja państwowa doprowadzała miejscowych ludzi do rozpaczy, gdy tuż za ryską granicą, w Mińsku oddanym dobrowolnie przez Grabskiego, miały miejsce niebywałe w rozmiarach represje. W Berdyczowie też, ale nade wszystko panował tam głód – głód na urodzajnej Ukrainie!…
Nie wiadomo z pewnością, ile ludzi zginęło podczas głodu na Ukrainie. Niespotykanie wysoka liczba ofiar, liczona w milionach, nie zaspokoiła jednak celów władz sowieckich. Głód w raju robotników i chłopów mógł być tylko wynikiem „kontrrewolucyjnej akcji dywersyjnej ze strony sił trockistowsko-prawicowych,” posypać się więc musiały dalsze prześladowania. Typową dla sowieckiej groteski była na przykład kompletna niemal czystka ekspertów w biurze meteorologicznym w lecie 1933 roku, pod zarzutem sabotażu i dywersji.
Czy wygłodzenie milionów ludzi jest ludobójstwem? Zajmę się osobno definicjami w dalszej części tych rozważań. Teraz pozwolę sobie tylko zaznaczyć, że na Ukrainę nie spadła wówczas żadna klęska nieurodzaju, nie było powodzi ani pożarów, nie było plagi stonki ani plag biblijnych – na Ukrainę spadła plaga komunizmu. To bolszewicka zaraza winna jest ludobójstwa. Oczywiście nie tylko na Ukrainie, ale w tym właśnie wypadku zajmujemy się Ukrainą. O ile pierwsze oznaki głodu w 1932 roku były wyraźnie skutkiem ubocznym przymusowej kolektywizacji i rozkułaczania wsi oraz jawnie bezpośrednim skutkiem oporu chłopów, to władze sowieckie były bez wątpienia winne pogorszenia sytuacji poprzez celowe rekwizycje w okręgach już głodem objętych i nierozprowadzanie żadnej pomocy głodującym. Nie może być więc wątpliwości co do celu akcji bolszewickiej i jej zamierzonego skutku. Wątpliwości co do ludobójstwa na Ukrainie mogą powstać tylko w mózgu zmiękczonym oenzetowskimi definicjami albo ukazami brukselskiego sownarkomu.
Zanim jednak zanurzymy się w świętym oburzeniu na sowieckie zbrodnie, zanim pozwolimy sobie na słuszne i prawe potępienie bolszewickich oprawców, zanim rzucimy klątwę na bezbożnych siepaczy spod upiornego znaku sierpa i młota – przypomnijmy słowa wypowiedziane wobec Piłata:
„Odpowiedział Jezus: Nie miałbyś żadnej mocy nade mną, jeźliby ci nie była dana z góry; przetoż, kto mię tobie wydał, większy grzech ma.” Jan 19:11
Prześlij znajomemu
Panie Michale,
Nie wspomniał Pan ni słowem o próbach „polityki prometejskiej” wobec narodów zniewolonych raj krat; ale i ten pomysł nawet nie nabrał koniecznej dynamiki. A wraz z detente wobec bolszewii, stopniowo upadał.
Czy myśli Pan, że oddani w ręce bolszewickie – oddani, bo nawet nie sprzedani, tak jak sprzedano później Polaków w Jałcie, tylko oddani za darmo, ot, tak sobie – mieszkańcy Berdyczowa wiedzieli cokolwiek o powstaniu „Prometeusza” w Paryżu w 1926 roku? A jeśli wiedzieli, co wątpliwe, to czy pokładali w tym jakiekolwiek nadzieje? Nie. Patrzyli tylko i wyłącznie w stronę Polski, stamtąd tylko wyczekując ratunku. I co z tego, że Piłsudski był przychylny idei prometejskiej? „Gdzieście byli jak grzmiało?” chciałoby się powiedzieć. Przychylność nic nie kosztuje, ale dlaczego nie zrobił nic, kiedy miał po temu szansę? Niech Pan pamięta, proszę, że to Piłsudski powstrzyzmał postępujące na wschód wojska polskie…
Ano właśnie, ano właśnie!
Panie Michale,
Przyznam, że z ogromnym trudem czytam M. K. Pawlikowskiego „Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego”. Mozolność lektury wynika zapewne z tego, że opisuje on ludzi i kraj, którego nie było dane mi nigdy poznać. Doświadczenia Pawlikowskiego są mi po porostu zupełnie obce. Znalazłem tam jednak dwa kapitalne fragmenty.
„Wyrazy ‘Kresy’ (czego? jak odległe?) oraz urzędowe ‘Ziemie Wschodnie’ po prostu mnie mierżą. Do roku – z grubsza 1914 – mówiliśmy Polska albo Rzeczpospolita Obojga Narodów albo Korona i Litwa. I oto nagle po roku 1918 ograniczyliśmy pojęcie Litwy do małego obszaru dawnej guberni kowieńskiej, a pojęcie ‘litewski’ do jakiegoś miliona ludzi posługujących się wyłącznie językiem litewskim. Ten lęk przed nazwą ‘Litwa’ i ukucie niezgrabnych eufemizmów ‘Ziemie Wschodnie’ i ‘Kresy’ trącą zaściankiem i kompleksem niższości. Dla mnie istnieją: Korona i sfederowane z nią Wielkie Księstwo Litewskie. Nie możemy z dnia na dzień zmienić terminologii, która wytrzymała pięćsetletnią próbę historii”.
Rozwój wypadków pokazuje, że jednak udało się przekreślić tę historię.
I jeszcze jeden fragment z tej książki.
„Naród, który niczego się nie nauczył i który zerwał z tradycją, ‘niewart’ – parafrazując Henryka Rzewuskiego – ‘bytu’ i ‘nawet żyć nie może, ponieważ już się oderwał od korzenia, z którego żywot swój czerpał’”.
Panie Gniewoju,
Dlaczegóż z trudem? Czy było Panu dane poznać kraj opisywany przez ‚Krzyżaków’ albo ‚Faraona’? Czy z trudem czyta Pan Tołstoja albo Conrada? A przecież nie może Pan dzielić ich doświadczeń. Tak, ten świat nie istnieje, tak samo jak każda chwila z przeszłości. Nie istnieje juz ta chwila, kiedy – wybaczy Pan – całował Pan dziewczynę po raz pierwszy. Przemijalność naszych doświadczeń jest cechą ludzkiej egzystencji, podobnie zresztą jak ich nieprzekazywalność. Ale w tym właśnie tkwi rola wielkiej sztuki, wielkiej literatury, że przekazuje to, co nieprzekazywalne, że zatrzymuje to, co ulotne.
Zgoda, Pawlikowski nie jest wielki artystą, ale ma wiele wdzięku…
Kresy były kresami tylko z punktu widzenia Korony, dla mieszkańców WXL, to był środek, centrum, samo serce. Odległym, i raczej obcym, kresem była Warszawa. Zabawną wariacją na ten sam temat jest nazwa „Ukraina”, czyli ziemie u kraju, polska nazwa ziem ukrainnych, przyjęta przez ukraiński nacjonalizm dla odróżnienia od nacjonalizmu ruskiego (Rosjanie nazywali ich Małorusami w odróżnieniu od Wielkorusów).
Chmm… Mój dziadek, (rocznik 1896), po którym noszę nazwisko (drwal z podżywieckiej wsi „zarębnej”), swoje imię nosił na cześć arcyksięcia, nastepcy tronu. Co dziwne , dziadek Rudolf, również o wiele cieplejszymi (o ile paroletnim brzdącem bedąc prawidłowo odczytywałem „klimat słów
„) uczuciami darzył właśnie „nieboszczkę Austrię”, niż swój własny, wolny, polski kraj, który wszak sam „współwywalczył” ( nie wspominając o legendarnej wręcz, w jego opowieściach, mocy „złotego reńskiego). Jeżeli chodzi zaś, o samą organizację sił zbrojnych ( tzn.: zaopatrzenie, uzbrojenie, obsługa medyczna, terminowość wypłat żołdu, etc., } obydwu państw, w których dane mu było być żołnierzem, to w jego opowieściach , wyglądało to jak ( trzymając się konwencji futbolowej) 10:0.
Jako poborowy 56 KK IR przeszedł był cały szlak bojowy, od Gorlic poprzez Bukowinę po włoską Soczę. Wrócił, żywy (co samo w sobie było sporym osiągnięciem) jako, tym razem żołnierz polskiego 12pp na front wschodni ( już bolszewicki) , gdzie szczęściem w nieszczęściu, spotkawszy się po raz kolejny ze śmiercią , przeżył jako jedyny z całej swojej obsługi CKM, ale ociemniały. Nie mając znikąd pomocy, spieniężył swój zdobyczny, wojenny majątek, i „zafundował ” sobie wizytę u specjalisty. Po dwóch latach ślepoty, odzyskał wzrok. Uważał się za człowieka szczęśliwego.
O peerelu nigdy nie powiedział, w mojej obecności, żadnego słowa.
„Jestem głęboko przekonany, że gdyby ktoś dziś wynalazł treść państwową, jaką rządziła się staruszka Austria, uznany byłby za geniusza. Wyłączna jej wada tkwi jedynie w tym, że – ona już była.”
To słowa Józefa Mackiewicza sprzed lat prawie 60 i nic się w tym względzie od tamtej pory nie zmieniło. Wszyscy mamy wiele ciepłych uczuć pod adresem przedwojennej Polski, bo porównujemy ją z prlem, ale to jest błąd. prl nie jest to ani polska, ani pospolita rzecz. Natomiast jej porównanie wstecz, wobec tyranów, „hrabiów, książąt, prałatów” nie wychodzi niestety na jej korzyść.
Że „mamy wiele ciepłych uczuć pod adresem przedwojennej Polski” nie znaczy koniecznie, że porównujemy Ją z czymś tak obrzydliwym jak peerel. Nie była idealna, ale była Polską – nieboszczką Polską. Tak mawiała moja babcia.
W samym określeniu „nieboszczka Polska” zawiera się już porównanie do czasów, gdy Polska żyła jeszcze, czyż nie?
To określenie zawiera tylko twierdzenie, że umarła.
Chyba nie… Określenie „nieboszczka Polska” wyraża expressis verbis myśl, że Polska umarła, natomiast zawiera w sobie implicytnie, że żyła; zawiera więc w sobie porównanie do tych czasów. Tak samo mówiono o Polsce nieboszczce po rozbiorach, odnosząc się implicite do czasów gdy Polska była. Porówanie zawiera się w metaforze śmierci Polski, to jest coś, czego żałujemy.
Tak przynajmniej ja to rozumiem……….
Panie Michale,
Nie możemy zapominać, że „Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego” nie jest powieścią lecz rodzajem pamiętnika. Zawsze czyjeś wspomnienia wydają się być bardziej interesujące, gdy opisują miejsca, zdarzenia czy też ludzi nam znanych. Ja sięgnąłem po tę lekturę w poszukiwaniu istoty Wolnej Polski a czułem się, po trosze, jakbym czytał książkę telefoniczną na przemian z indeksem nazw geograficznych na końcu atlasu. Bynajmniej, nie winię za to MKP. Przyjmuję, że opisał on świat, który już dawno i na zawsze odszedł. Daleki również jestem od skreślenia MKP jako pisarza, jego „Wojnę i sezon” przeczytam chociażby dlatego, że czeka już na półce w mojej bibliotece.
Dlaczego w ogóle przywołałem cytat z MKP? Otóż dlatego, że traktuje o tym samym o czym Pan wspomina w powyższym artykule, o tym samym o czym pisał JM:
„Chodzi o to, że ongiś, dawno, było państwo nie tyle bogate, co wielkie i, jak na mój gust, piękne, pod nazwą Wielkie Księstwo Litewskie. I oto raptem wszyscy wyrzekli się po nim sukcesji”.
czyli o wypaleniu się idei sfederowanych: Korony i WXL.
I w tym momencie, próbując, jak najsprawiedliwiej ocenić Piłsudskiego dochodzę do pytań:
Czy Piłsudski doprowadzając do zawarcia traktatu ryskiego nie brał pod uwagę, faktu, że niemożliwe jest już odbudowanie Rzeczpospolitej Obojga Narodów?
Czy w 1920 roku Piłsudski nie mógł liczyć, że coś tak niewyobrażalnie nieludzkiego jak bolszewizm nie ma szans na przetrwanie?
Żal, że umarła nie oznacza koniecznie, że z czymś ją porównujemy, choć zgadzam się, że tak być może, a nawet często bywa, gdy np. powiemy: „za nieboszczki Polskie jedliśmy szynkę, nie kaszankę”. Będzie jednak inaczej, gdy powiemy: „nieboszczka Polska nie była idealna”? Ja tu nie widzę porównania.
Kto to jest ten DR? Jakiś kłótliwy komentator, proszę Redakcję, żeby go ocenzurowała w przyszłości.
Kiedy mówię „nieboszczyk”, to mam na myśli kogoś, kto coś utracił, zgodnie z etymologią tego słowa: od „nieboga”, „niebożczyk”. Tak samo jak słowo „bogaty” pochodzi od „boga” (w tym sensie, że Bóg mu sprzyja), a „ubóstwo” czy „ubogi” od braku boga. Użycie więc tego słowa wyraża utratę, utratę czegoś drogiego i dobrego. Kiedy umiera złodziej i bandyta, to zazwyczaj nie mówi się „nieboszczyk łachudra”. Twierdzę zatem, że w słowie tym zawiera się implicite (w przeciwieństwie do eksplicytnego wyrażenia) żal po stracie.
Nie muszę chyba dodawać, że tak jest moim zdaniem i wcale nie myślę przekonywać nikogo, że tak właśnie jest słusznie. Jeśli uważasz, że w intencji Twojej Babci nie leżało porównanie, to na pewno będziesz miał słuszność.
Dajmy spokój tej nieco jałowej dyskusji i zajmijmy się problemem poważniejszym. Co z Piłsudskim, jak słusznie zapytuje p. Gniewoj? Czy to możliwe, żeby trudna syberyjska młodość, znojne drukowanie-redagowanie „Robotnika”, więzienie, napady z bronią w ręku czy pobyt w petersburskim wariatkowie… pomieszały mu rozum. W 1914 wydawał się przecież b. racjonalny… Takim wspomina go choćby Wiktor Czernow… praktycznie przewidział koleje pierwszej światowej… Więc co? Cierpiał jedynie na jakąś bolszewicką odmianę ślepoty?
Drogi Panie Gniewoju,
Tak, o tym samym pisał Mackiewicz i wielu innych. W tym jednak wypadku wolę pominąć Wielkie Xięstwo, ponieważ akurat Wołyń czasami należał do WXL, a czasem do Korony. Chodzi o stosunek do tamtych ziem i do tamtych ludzi, niezależnie od tego jak je nazwiemy.
Nie wypada cytować siebie samego, ale odpowiedziałem już na Pańskie pierwsze pytanie powyżej. Nic nie mogło być gorsze, niż to co się stało. Jeśli odbudowanie Rzeczypospolitej było niemożliwe, to lepiej chyba było budować przyjazne stosunki z sąsiednimi i bratnimi narodami, raczej niż oddać je pod władzę tych kanalii.
Czy Piłsudski umiał liczyć czy nie – nie wiem. Wiem natomiast, że mógł liczyć się z przetrwaniem, mało tego – liczył NA przetrwanie bolszewii. Jako rosyjski rewolucjonista czuł się sentymentalnie związany z nimi bardziej niż z Wranglem czy Denikinem. Dlatego nie chciał przyłożyć ręki do ich zwycięstwa.
Ale mniejsza o nich. Nawet zatrzymawszy ofensywę przeciw bolszewikom, nadal nie musiał oddać w Rydze tyle i oddał. Bolszewicy zgodziliby się na wszystko, bo ich przetrwanie wisiało na włosku. Mógł był zażądać ogromnych połaci Ukrainy i Białorusi i stworzyć tam zalążek państw, które mogły stanowić bufor między Polską a sowieciarnią. Ale wolał umyć ręce.
czemu, w takim razie, jego wyprawa kijowska nie zakończyła się utworzeniem niepodległej Ukrainy?
nie, wpierw powinno być pytanie: po co, w takim razie, wyprawil się na Kijów?
Panie Gniewoju,
Taki był cel wyprawy kijowskiej, zgodnie z treścią umowy warszawskiej. Proszę jednak pamiętać, że zalążek państwowości ukraińskiej istniał od 1917 roku, ale w zmieniającym się układzie sił, opierał się albo na Niemcach, albo na bolszewikach, albo na Polsce. O ile pamiętam (a na pewno są wśród czytelników podziemnych lepsi znawcy tej historii ode mnie), to jedynie Biali odmawiali uznania Ukrainy. Ukraińcy walczyli więc jednocześnie na kilku frontach, i jest zrozumiałe, że zmieniali sojusze. I tak Petlura walczył zarówno z bolszewikami, z Denikinem, jak i z wojskami polskimi. Po zawarciu rozejmu z Polską, a następnie układu, wojska polskie zdobyły Kijów dla Ukraińców. Piłsudski uznał suwerenne państwo ukraińskie, ale kontroofensywa czerwona zmusiła siły polskie do opuszczenia Kijowa po miesiącu. Innymi słowy, wyprawa kijowska stworzyła państwo ukraińskie, ale tylko na papierze, zbyt słabe, aby ostać się bolszewickiej nawałnicy.
Piłsudski najwyraźniej nie rozumiał komunizmu, okazał się być zakładnikiem swojego życiorysu rewolucjonisty, tak zapamiętanego w walce z „więzieniem narodów”, że nie rozpoznał powstającego na jego trupie wszechświatowego koncłagru.
A nie zaszlachtowanie bolszewickiej świni, miało się wkrótce okazać zbrodnią przeciw ludzkości. Zaś Polska, przeżyła swojego głównego architekta raptem o cztery lata.
Panie Amalryku,
Rzecz jest raczej w tym, że Piłsudski komunizm rozumiał, tyle że to rozumienie komunizmu obarczone było błędem, który polegał na mierzeniu komunizmu pewnymi „zachodnimi” kategoriami.
Do tego – życiorys rewolucjonisty.
„Niezaszlachtowanie bolszewickiej świni” było czymś gorszym od zbrodni – błędem.
Błędne rozumienie to jednak nierozumienie. W przeciwnym wypadku trudno znaleść zrozumienie.
Zaś zarżnąć tę świnię mogli tylko tubylcy i sąsiedzi, Zachód jest jej ojcem duchowym i nie warto było się nań nawet oglądać (ileż to już lat trwa to koszmarne „oświecenie” 250, 300??).
Przychylam się do opinii pana Amalryka – Piłsudski najwyraźniej nie rozumiał komunizmu, albo jeszcze inaczej – nie dostrzegał jego jakościowej odmienności… W jego pismach, wypowiedziach nie natknąłem się nigdy na bodaj ślad poważniejszej myśli na temat owej, powiedzmy, idei. Mam wielki sentyment dla tej wyjątkowej pod wieloma względami historycznej postaci, trudno mi się jednak wyzbyć wrażenia, że w pewnych istotnych obszarach bardzo rychło zdecydował się na rodzaj mentalnej emerytury. Komunizm nie był wyjątkiem, podobnie było w dziedzinie obronności. Mówiąc oględnie „Dziadek” nie cenił nadmiernie nowych wynalazków w tej dziedzinie.
Jakże odmiennie rysuje się w zestawieniu sylwetka innego wielkiego polityka i działacza tamtych czasów, Borysa Sawinkowa, który przez większą część życia zmagał się ze znienawidzonym caratem nie mniej intensywnie niż Piłsudski. W przeciwieństwie jednak do niego nie miał najmniejszych problemów z właściwym odczytaniem rzeczywistości politycznej i ideowej; w obliczu bolszewickiego zagrożenia bez wahania podjął współpracę ze zdeklarowanymi zwolennikami monarchicznej Rosji, choć ci – co tu dużo mówić – nie pałali do Sawinkowa miłością.
Pewien jestem, że z zestawienia tych dwóch nazwisk wyciągnąć można jakąś lekcję. Tylko, jaką?
Pamiętam jak z pewnym zażenowaniem pierwszy raz czytałem we wspomnieniach Lepeckiego opis jego wyprawy śladami syberyjskiego zesłania Piłsudskiego w 1933r.(oczywiście za jego zgodą i najpewniej poparciem ). Otóż adiutant marszałka podróżuje do Moskwy pociągiem, mile sobie gawędząc z kim? Z Karolem Radkiem (to ten absolwent UJ, który onegdaj dowcipkował: „Mojżesz wyprowadził Żydów z Egiptu, a Stalin z politbiura”.)! A Radek w trakcie rozmowy zaczyna dokonywać jakiś porównań dwóch przywódców o tym samym imieniu!
A Sawinkow? Czytając jego „Wspomnienia terrorysty”, pomijając niewątpliwy talent narratorski, można odczuwać jakąś sympatię do autora (mimo „fachu” jaki wykonuje), czuje się, że nie mamy tu do czynienia z jakąś amoralną, opętaną tylko żądzą władzy szmatą. A bolszewików, faktycznie, rozpoznał w oka mgnieniu!
Że nie trzeba być niewolnikiem swego życiorysu? Skoro Sawinkow mógł się uwolnić od swych ideologicznych uprzedzeń, to dlaczego nie patrafił tego uczynić Piłsudski?
Sawinkow przejrzał, że bolszewicy to amoralne, zdegenerowane szumowiny, które nie nie cofną się przed żadną wykonalną zbrodnią o ile ona pozwoli im dorwać się do władzy!
A na co liczył Piłsudski? Że na wschodzie na trwale zapanuje nowa „wielka smuta”, podczas której Polska znów będzie jednym z głównych rozgrywających? Nie mam pojęcia!
„Bolszewicy zgodziliby się na wszystko, bo ich przetrwanie wisiało na włosku. Mógł był zażądać ogromnych połaci Ukrainy i Białorusi i stworzyć tam zalążek państw, które mogły stanowić bufor między Polską a sowieciarnią. Ale wolał umyć ręce.”
Panie Michale, odnośnie Białorusi ma Pan rację. Natomiast Ukrainy bolszewia tak łatwo by nie odpuściła i po pokonaniu Wrangla zebrałaby siły i podjęła walkę. Owszem, wówczas kolejny „cud” nad Sanem czy Wisłą sprawę mógły załatwić, ale ileż można na cuda liczyć i ryzykować?
Panie Marku,
Ukraina jest ogromna i w 1920 roku sowieciarze byliby się zadowolili 2/3 tego terytorium. Nie muszę dodawać, że tak jest w moim mniemaniu.
Ale że zebraliby siły i podjęli dalszą walkę, to oczywiste, między innymi dlatego oczywiste, że tak się właśnie stało. Czekali tylko na okazję, żeby ruszyć na Polskę i Hitler dał im taką okazję dwukrotnie. Ukraina nie była dla nich ważniejsza niż Polska. Zresztą nawet na Polskę też ruszyli tylko po to, żeby przez jej trupa pójść dalej, na Niemcy und ganze welt.
Szanowni Panowie,
odnośnie moich pytań, z dn. 20 czerwca, co do intencji Pilsudskiego pragnę wyjaśnić, że nie zadałbym ich gdybym tylko wcześniej sięgnął był do ‚Zwycięstwa prowokacji’ J. Mackiewicza.
Drogi Panie Gniewoju,
Józef Mackiewicz nie jest wyrocznią, nie jest źródłem Objawionym. Wręcz przeciwnie, Mackiewicz zmusza czytelnika do myślenia. Do myślenia na własną odpowiedzialność.
Szanowny Panie Dariuszu,
Pisze Pan: „…Pewien jestem, że z zestawienia tych dwóch nazwisk wyciągnąć można jakąś lekcję. Tylko, jaką?”
Zdaje mi się, że o roli intelektu w polityce.
Szanowny Panie Zeppo,
Z chęcią zgodziłbym się z Pana stwierdzeniem-przypuszczeniem, niestety mam pewnego rodzaju wątpliwości.
Po pierwsze, Piłsudski, nawet odrobinę intelektualnie rozleniwiony, i tak zdaje się górować umysłowo nad ówczesną klasą polityczną. Któż, jeśli nie on, miałby właściwie rozeznać rzeczywistość?
Po drugie, przyjęcie Pana ostrożnej tezy prowadziłoby nas nieuchronnie do wniosku, że właściwe rozpoznanie komunizmu-bolszewizmu wymaga jakichś szczególnych kwalifikacji umysłowych, niebywałego politycznego zmysłu. Tymczasem rzecz przedstawia się dokładnie odwrotnie – jakie to ścierwo jest, każdy widzi, a jedynie zdecydowana większość woli przejść mimo, niby oczywistego smrodu nie dostrzegając.
No tak, ale przecież Piłsudski był bez wątpienia nie tylko człowiekiem czynu, ale także idei… Przed akcją w Bezdanach, w słynnym liście-testamencie do Feliksa Perla, pisał o powodach swojej decyzji, o „wychodkowej atmosferze”, o tym, że nie potrafi w takiej smrodliwej atmosferze żyć… Moim zdaniem pisał szczerze. Nie był człowiekiem skłonnym do kompromisu w sferze, powiedzmy, estetyczno-ideowej i chyba na tym właśnie polegała jego wielkość… Dlaczego w takim razie tak beznadziejnie wypadł w konfrontacji z bolszewizmem…? Bo smród, nie tyle za oknem, co za miedzą, u sąsiada, nie jest aż tak dolegliwy? Nie w tym przypadku. Oddając Mińsk, oddając Berdyczów Piłsudski skazywał przecież na najokrutniejszy los swoich najbliższych…
Nie potrafię tego wyjaśnić… niemniej wniosek nasuwa się nieuchronny: dostrzegając w bolszewizmie narzędzie osłabiania Rosji, Piłsudskiego mniej interesowali bliźni, bardziej wiekopomna wizja, choć nie bardzo właściwie wiadomo… czego mianowicie wizja… karłowatej II RP? Piłsudski cierpiał na częstą i zgubną u polityków przypadłość – megalomanię i to, kto wie, może najbliższe prawdy wyjaśnienie.
W zestawieniu, Sawinkow wydaje się buntownikiem, który nieco mniej myśli o własnej przyszłości, sławie, karierze, nieco więcej o samej sprawie. Nie organizuje zamachów po to, aby zaspokoić własne ego, ale ponieważ uważa, że właśnie ten rodzaj działalności najlepiej zapewni realizację celów. Zresztą, nawet wpatrzony w cel nie traci z oczu rzeczywistości. Gdy sytuacja tego wymaga jest gotowy odstąpić od priorytetów. Gdy Kalajew przerywa zamach na księcia Sergiusza (w powozie obok księcia jechała jego żona i dwójka dzieci), Sawinkow w 100 % popiera decyzję zamachowcy. Gdy okazuje się, że jedynie monarchiści mają środki, aby walczyć z bolszewizmem – Sawinkow nie ma wątpliwości po czyjej stronie stanąć. W końcu zginął… dokładnie nie wiemy nawet, czy przypadkiem przed śmiercią nie zdradził samego siebie… ale walczył pięknie.
Ototo. Megalomania jest najwłaściwszym określeniem. Tyl;ko, że ona nie świiadczy najlepiejo jej podmiocie (a zarazem przedmiocie).
Pan wie, że ja nie jestem miłośnikiem Piłsudskiego; zarzucam mu wiele bardzo poważnych błędów. Zbyt wiele i zbyt poważnych, bym mógł o nim myślec inacze. O tym może pzyjdzie nam jeszcze kiedyś rozmawiać szczegółowo, bo przecież nie o samą historię i jej interpretacje tu idzie, a właśnie o jakość polskich elit politycznych. Piłsudski (jak każdy megaloman) lubił otaczać się miernotami.
Być może te miernoty odradziły mu podjęcie poważnych rozmów polityczno-strategicznych z Wranglem. A Wrangel – po politycznym rozwodzie z rosyjskimi politykami z opcji „Россия единая и неделимая навсегда” – uznał Sawinkowa za swojego politycznego mentora.
Puśćmy wodze fantazji: lato 1920, Wrangel z Armią Południa Rosji i planem sojuszu Polski, Białej Rosji i Ukraińskiej Republiki Ludowej pod ogólnym politycznym parasolem Ententy; Sawinkow ze swoim warszawskim Rosyjskim Komitetem Politycznym i Wędziagolskim nakłaniającym Piłsudskiego, żeby wejść do tej gry; Petlura – otrzymujacy od Wrangla ofertę autonomii URL, „a niewykluczone, że suwerenności” (to slowa Wrangla). A wszystko to jeszcze przed ofensywą Tuchaczewskiego, kiedy polskie wojska jeszcze były w Kijowie! Wszystko mogło jeszcze pójść inaczej niż się stało.
Wrangel ryzykował wiele. Całą swoją karierę, bo śmiertelnie narażał się swoim „białym”: zarówno swoim programem dla nich nie do przyjęcia, jak i politycznymi konszchtami ze znienawidzonym przez nich Sawinkowem. Ale on był intelektualnie niezależny. To był mąż stanu, który wiedział że dla Rosji po prostu nie ma już innej szansy.
Petlura uzyskiwał więcej, niż mógłby sobie wymarzyć. Zresztą, nie miał żadnej alternatywy.
Rosyjski ośrodek polityczny Borysa Wiktorowicza w Warszawie, wspierany przez Polskę urastał do roli ważnego (a w przypadku powodzenia – najważniejszego) centrum decyzyjnego nowej Rosji.
Za kim poszłaby Rumunia, Bałtowie, Finlandia i Zakaukazie?
Tyle, że Piłsudski odmówił rozmów z Wranglem na temat sojuszu.
Wędziagolskiemu, zakochanemu w Piłsudskim nie mogło to przejść przez pióro. Ale Zinaida Gippius gdzieś wspomina (chyba w swoich dziennikach) swoje gorzkie o tym rozmowy z mężem Dymitrem Mereżkowskim.
PS. Myślę (choć nie mam żadnych na to dowodów), że Borys Wiktorowicz wiedział, że jedzie na śmierć. Że to było samobójstwo.
Zarysował Pan wspaniałą, doprawdy, perspektywę! Chciałoby się jeszcze pogdybać, ale doskonale wiem, że nie o gdybanie Panu tutaj chodzi, tylko o wyciąganie najbardziej konkretnych wniosków, a przykład Piłsudskiego stanowi doskonały materiał. Piłsudski jako bodaj jedyny polityk w dziejach dysponował realnymi możliwościami, aby bolszewików wytępić… Nie dość, że tego nie zrobił, to jeszcze oddał im więcej, niż żądali… Czysty obłęd! Czy sama megalomania w charakterze wyjaśnienia wystarczy?
Też jestem zdanie, że do tematu koniecznie trzeba będzie powrócić, bo stanowi bez wątpienia jedną z największych zagadek tego czasu.
Myśli Pan, że to było samobójstwo? To by znaczyło nieomal, że bolszewizmu nie da się pokonać, bo prędzej czy później wszyscy przestają z nim walczyć. Wolałbym już chyba potwierdzoną informację, że został złamany.
„To by znaczyło nieomal, że bolszewizmu nie da się pokonać, bo prędzej czy później wszyscy przestają z nim walczyć…”
Nie wiem, czy tak. Może nie chciał żyć zaszczuty przez swoich cienkoszyich pobratymców. Być obiektem polowań zarówno „białych”, jak i „czerwonych”. Albo skrytobójczo zamordowanym, jak Wrangel i tylu innych. Albo doświadczać emigracyjnych poniżeń, jak Petlura i tylu innych. Albo czekać co wieczór na zabójcę z siekierą, albo z innym izotopem polonu . Albo – co najgorsze – stracić złudzenia: nie co do niemożności pokonania bolszewizmu, ale co do racjonalności zachowań politycznego świata.
Jestem bardzo wdzięczny za ten komentarz. Przejmujący. Myślę jednak, że Sawinkow przekroczył próg troski o własne życie i własną egzystencję znacznie wcześniej, jako dwudziestoparoletni chłopak. To było za nim. A może się mylę…
„…władze polskie odmówiły rejestracji powstałego w Warszawie latem 1933 roku komitetu pomocy głodującym…”
Nie jest moim zamiarem obrona polityki wladz polskich, ktore uchylaly sie przed interwencjami dyplomatycznymi i innymi wobec panstwa sowieckiego i zorganizowanego przez nie glodu. Nie idzie tylko o umierajacych Ukraincow, ale o milczenie wobec glodowej smierci Polakow glownie na Wschodnim Wolyniu i na Podolu. Oblicza sie – ale nikt nie zna prawdziwych liczb – ze zaglodzono 21-35 tysiecy Polakow.
Jednak gwoli scislosci historycznej trzeba stwierdzic, ze legalnie dzialaly w Polsce Ukraiński Społeczny Komitet Ratowania Ukrainy (zalozony w Maloplsce Wschodniej 25 lipca 1933 z inicjatywy Ukrainskiej Reprezentacji Parlamentarnej) oraz Wołyński Społeczny Komitet Pomocy Głodującym w Ukrainie, powstaly na pczatku listopada 1933 roku z tej samej inicjatywy.
Autor mial na mysli zapewne zalozony 16 września 1933 w Warszawie, na posiedzeniu kilkunastu emigracyjnych (petlurowskich) organizacji – Ukraiński Emigracyjny Komitet Pomocy Głodnej Ukrainie. W istocie, nie zarejestrowano tej organizacji, ktora dzialala jednak przez nastepne lata jako sekcja Ukraińskiego Komitetu Centralnego w Warszawie, glownej organizacji naddnieprzanskiej emigracji.
Co wiecej, taka formula istnienia i funkcjonowania wspomnianego komitetu zostala ustalona zgodnie przez emigracyjne wladze ukrainskie i polska administracje panstwowa. Chodzilo o to, ze w tym czasie wspolnie rozbudowywane byly struktury ukrainskiej konspiracji w Polsce i – jak argumentowal polski wywiad wojskowy – niekorzystne bylby danie sowietom prawnotraktatowego argumentu, tego ktory posluzyl im w 1920 roku dla zazadania ekstradycji z Polski emigrantow politycznych rosyjskich, ukrainskich i bialoruskich.
Przyjmuję z podzięką wszystkie szczegóły historyczne i poprawki, ale zgadzamy się chyba w kwestii zasadniczej, że odmowa rejestracji musiała nabrać symbolicznego znaczenia zarówno w oczach Ukraińców, jak i w oczach sowietów. Dla tych ostatnich był to jasny sygnał, że nacisk wywierany na władze polskie odnosił skutek.
Nawet jeśli praktycznie odmowa rejestracji była bez znaczenia, to była politycznie ważka.
O działalności polskiego wywiadu w tym czasie, niestety będzie mowa w dalszych częściach mego tekstu.
Do Autora!
Beznadziejny tekst.
Posługłuje się Pan wyjątkowymi uproszczeniami w ocenie wydarzeń historycznych!
Pisze Pan brednie, opluwając Romana Dmowskiego, nie znając ówczesnej sytuacji geopolitycznej. Zapomina Pan,że w negocjacjach ryskich brał udział dawny socjalista Stanisław Grabski przemalowany na narodowca a nie największy polski dyplomata i negocjator Roman Dmowski (celowa prowokacja Piłsudskiego).
Pojawiają się w tekście brednie o tym, że „policja rozprawiała się z rzekomymi nacjonalistami” w województwach wschodnich – to nie doczytał Pan że bandyci ukraińscy od początku lat 20. prowadzili regularną dywersję na polskich ziemiach i tylko twarde i bezwzględne rozprawienie się z nimi mogło prowadzić do spokoju – niestety nawet sanacja się z nimi za bardzo cackała co poświadcza choćby puszczenie wolno z więzienia jednej z największych bestii XX w. Stepana Bandery we wrześniu 1939 r.
Nie wie Pan,że na wschodzie, jak to Pan pięknie określa – taka sielanka ho ho – 90% Żydów aktywnie wspierała bolszewizm i robiła wszystko aby nie powstało odrodzone Państwo Polskie.
Należy Pan albo do tych głupców, których nie brakowało po 1918 i przed także, a którzy nazywali się konserwatyści galicyjscy – zdrajcy, który czuli się lojalnymi obywatelami austro-węgierskimi, zapominając, że to państwo zaborcze i okupant i zwalczało ideę wszechpolską złączenia wszystkich Polaków z trzech zaborów w jedną całość na rzeczchoćby współpracy z hołotą ukraińską – a jak się ta hołota odpłaciła na terenie Galicji to wszyscy wiemy m.in. z walo o Lwów w 1918 i 1919 r. i potowrnych okrucieństwach popełnianych przez UHA – Ukraińską Armię Galicyjską.
albo
należy Pan do tych ludzi, pokroju Ś.p. Lecha Kaczyńskiego, którego działalność wpisywała się w koncepcję budowania Judeopolonii i któremu nic nie przeszkadzało obściskiwać się z banderowskim pomiotem – Wiktorem Juszczenką i dowolnie wybiórczo traktować ofiary Narodu Polskiego. Oficerowiei pomordowani w Katyniu byli jak najbardziej docenieni i o nich Pan Kaczyński stale pamiętał a 150 tys. Polaków zamęczonych na Kresach przez bestie ukraińskie zostało skazane na przemilczenie – HAŃBA !!!!
Podyktowane to było względami politycznymi i graniem na rozbicie Rosji – skądinąd słuszne ale nie na przekór prawdzie i poprzez zakłamywanie rzeczywistości historycznej – dzielenie ofiar na lepsze i gorsze jest wyjątkowo haniebne. Zresztą Lech Kaczyński nigdy bodajże nie wspomniał ok 200 tys. Polaków na Wschodzie w ZSRR zamordowanych na rozkaz Stalina w latach 1937-38 tylko dlatego że byli Polakami – co także zadaje kłam Pańskim insynuacjom zawartym w tekście, że w Sowietach mordowano bez względu na przynależność norodowościową.
W Pańskim przekonaniu, co można wyczytać między wierszam,i jest prawdą , jakoby wrogość Ukraińców do Polaków i spowodowane tym ludobójstwo na Kresach w latach 39-47 wywołane było działalnością Rosjan, dążących do skłócenia rzekomo „bratnich narodów”. BREDNIE
Po pierwsze Ukraińcy nie stanowią żadnego narodu, co najwyżej żywioł, aby być narodem to trzeba spełniać pewne kryteria – proszę zapoznać się z literaturą Prof. Konecznego –
Po drugie nie ma Pan i tacy co tak twierdzą żadnej znajomości historii – dziadostwo ukraińskie ” ma w genach” nienawiść do Polaków i jest to podstawą ich odrębności – świadczą o tym powtarzające się mordy i okrucieństwa na Polakach począwszy od powstania Nalewajki, poprzez Chmielnieckiego, hajdamaczyznę, mordy czerni ukrainnej w czasie Powstania Styczniowego, okrucieństwa w Małopolsce Wschodniej nazywanej niepoprawnie Galicją a skończywszy na potwornym ludobójstwie z lat 139-47.
Więc zanim weźmie się Pan do opluwania polskich bohaterów narodowych, wyszydzania hasła Polak-katolik na rzecz obłędnej multi-kulti (czym to się kończy widzimy w Europie Zach.), czy ośmieszania polskiego Ruchu Narodowego, niech Pan weźmie duży kamień i rąbnie się mocno w swój łeb….
Pozdrawiam wszystkich myślących Polaków
Piotr Rubas
Nadzwyczajny tekst!
Jego znakomitość bierze się ze słodkiej otwartości, z bewstydnej naiwności, z jaką Rubas opowiada swoje androny. Rzadko się dziś zdarza, żeby ktokolwiek wykładał nacjonalistyczne zboczenia tak zupełnie bezpośrednio i wprost. Zazwyczaj to jest zawoalowane, schowane za różnymi „ale”, tymczasem Rubas rąbie, jak nie przymierzając autor „Wyrąbanego chodnika”. Brawo, Rubasie! Tak trzymać. Do dziś wyrzucają mi, że przesadzam z tym polskim nacjonalizmem, ale tu mamy wszystko jak na dłoni. Trudno o bardziej dosłowny przykład dewiacji umysłowej. Muszę przy okazji zapewnić, że to nie ja napisałem ten komentarz, ukrywając się nikczemnie pod Rubasowym nome de plume, bo też nie zdołałbym czegoś takiego z siebie wykrzesać. Zastanawialiśmy się w Redakcji, czy nie należałoby strącić Rubasowego ouevre to działu Kuriozów. Z pewnością tam przynależy, i na pewno tam w końcu zawita, ale na razie zostawmy go na poczesnym miejscu – ku przestrodze.
Najbardziej uderzające w wypocinach wszystkich tych super-Polaków – vide Kurioza i wypracowanie Blackhawka – jest, że nie potrafią pisać po polsku! Zdawałoby się, że miłość do ojczyzny i do narodu polskiego mogłaby sensownie być rozciągnięta na język macierzysty, ale z jakiegoś powodu mają ci panowie polszczyznę w najwyższej pogardzie. Czyżby dlatego, że wszystkie te przechrzty, zaprzańcy i zdrajcy polskości mówią i piszą po polsku, a nie po polskiemu?
Jak każdy endek, Rubas odmawia innym narodom prawa bycia narodem. No, może ewentualnie pozwoliłby Francuzom czy Anglikom nazywać się narodem, ale już jacyś Szkoci czy Walijczycy – podejrzana hołota i co najwyżej „żywioł”. To o takich właśnie Rubasach mówił Józef Mackiewicz, że dostali kuksańca od Niemca, więc szli dać kopniaka białoruskiemu chłopu. Naród, który jest słusznie dumny ze swego oporu wobec germanizacji i rusyfikacji, jest gotów polonizować inne narody, bo to rzekomo „hołota” – i czemu się potem dziwić, że ta hołota tak Polski nienawidzi? Ja pozostanę przy swoim i będę przekładał inteligentną rozmowę z Ukraińcem i Żydem ponad wysłuchiwanie bełkotu polskiej hołoty endeckiej w rodzaju Rubasa. I do tego jeszcze powoływanie się na biblię Konecznego… Jak wiadomo każda systematyka jest niebezpieczna w rękach ludzi tępych, bo zastępuje im potrzebę myślenia, staje się wytrychem do rozumienia rzeczywistości. Timeo lector unius libri.
O co tu naprawdę chodzi? O różne koncepcje Polski i polskości. Koncepcja reprezentowana przez Dmowskiego i Grabskiego, polegała na zawężeniu polskości do rozmiarów jednego stronnictwa. To jest koncepcja Polski, w której nie byłoby miejsca dla Radziwiłłów i Chodkiewiczów, Wiśniowieckich i Czartoryskich; w której nie było miejsca na wielkość; koncepcja polskości, która nie przyciągnęłaby ani Wincentego Pola, ani Chopina, ani tysięcy Szkotów uciekających przed prześladowaniami. Nie oszukujmy się jednak, to endecka koncepcja zwyciężyła. Ale myślenie na poziomie, że wszystko co polskie jest dobre, dlatego że jest polskie, jest myśleniem dziecinnym, w sam raz na poziomie mas. I najwyraźniej na poziomie Rubasowym.
Mam złą wiadomość dla Rubasa, Rubasie: będzie jeszcze piąta część „Berdyczowa…” i znajdzie się w niej miejsce dla hajdamaków, ale nie będzie miejsca dla Rubasa.
Brawo Panie Michale!
Przeraża mnie postępujący stopień głupoty wielu naszych rodaków. Coraz bardziej się upewniam w przeświadczeniu, że przyszłość należy już tylko do barbarzyńców.
Proszę sobie wyobrazić jak łatwo będzie sowieciarzom ich przejąć i obrócić. Robili to przecież już nieraz z doskonałymi dla siebie skutkami.
Roman Dmowski, mimo że podsycał nacjonalistyczne idee (co można jakoś zrozumieć przed odzyskaniem niepodległości – w rozerwanym na części narodzie, w odniesieniu do państwa było to jednak bardzo szkodliwe) nie był chociaż głupi. Dostrzegał jednak nasze wady narodowe i je piętnował. Nawet z tego tzw. „narodowcy” (termin endecy nie wydaje mi się właściwy bo zawiera słowo „demokraci” a więc dopuszczający odrębne poglądy) nie są w stanie wyciągnąć wniosków. Np. na temat samokształcenia. Czerwono-różowe „multi-kulti” kojarzy im się z (w naszym przypadku) z Rzeczpospolitą wielu narodów które ją zamieszkiwały…
No i ci „myślący Polacy”…Że niby to tylko „narodowcy” nimi są. Wynika z tego dla mnie że Polska już naprawdę ginie bo nie ma już prawie Polaków świadomych swojej historii i kultury takiej jaka ona była i którzy chcieliby jej kontynuacji.
Tamta Polska już zginęła. Dmowski i Grabski mieli swój udział w zamordowaniu Najjaśniejszej Reczypospolitej, ale zginęła naprawdę dopiero wówczas, gdy nacjonalizm takiego typu, jak zaprezentowany powyżej, ogólnie przyjęto za patriotyzm. W r\zeczywistości bowiem, miłość własnego narodu przy jednoczesnej nienawiści do wszystkich innych narodów zamieszkujących własną ojczyznę, to antypatriotyzm, to nacjonalizm.
Panie Michale,
Pisząc o „ginącej Polsce” miałem na myśli wyobrażenie Rzeczypospolitej takiej jaka ona powinna być i kiedyś była – godną jej historii i kultury, godną cywilizacji którą kiedyś współtworzyła. Takiego właśnie myślenia już praktycznie nie ma, masowo zastępuje je ślepe i samobójcze barbarzyństwo nacjonalistyczne, aktualnie tym gorsze że w wydaniu „peerelowskim”. Bez wątpienia zrównanie patriotyzmu z nacjonalizmem zabiło tę wizję Rzeczypospolitej.
Michaś, ale rządzisz tą redakcją!
Mam pytanko. Czy to brzmi niedorzecznie dla Ciebie co teraz napiszę?
Solidarność w 1989 roku. Upadek Muru Berlińskiego w 1992 roku. Pierestrojka w 1995 roku.
Jeśli, póki co, ta niedaleka historia brzmi niedorzecznie dla Ciebie, to raczej nie zakumasz o co biegało w wiekach wcześniejszych np. Piłsudskiemu, gdyż do wnioskowania używasz przekręconych danych, mitologii zamiast historii.
Tak to już jest, każdy ciągnie do siebie. Zdarzenia nie przypieczętowane boskim ukazem stają się pożywką dla nowych zdobywców, wszystkich głupców zakochanych w białej iluzji, którzy w końcu tracą rozeznanie: co było przyczyną – w przytoczonym wyżej wypadku – upadku komunizmu, kto pierwszym zdobywcą-przywłaszczycielem, kto ostatnio.
Zastanawiające, że żaden zdobywca nie potrafi cofnąć się przed 1989. Wszyscy muszą polegać na tej dziewczynie co ogłosiła w telewizji polskiej upadek komunizmu. I na Onanie, ale to już historia dla dorosłych.
Z pozdrowieniami z Białegostoku
Na pytanko odpowiadam: tak, to brzmi niedorzecznie.
Zadałem sobie trud kilkakrotnej lektury powyższego i niestety nie znajduję związku logicznego wynikania pomiędzy poszczególnymi zdaniami, ale to zapewne moja przypadłość. Proszę mi zatem łaskawie objawić, dlaczegóż to z faktu stwierdzenia niedorzeczności czegoś, co jest absurdalne, wynikać ma wniosek, iż to ja używam mitologii??
O zdobywcach, głupcach i Onanie także nie rozumiem, a telewizji nie oglądam, więc nie mam pojęcia, o jakiej tu dziewczynie mowa, ale mam nadzieję, że przynajmniej była ładna.
Pozdrowienia dla Białegostoku
Panie Michale,
Sadzę że wpis „białostocki” nadaje się do zamieszczenia w dziale „Kurioza”. Jest dobrym przykładem „nowego myślenia” w peerelu wersja 2. Charakteryzuje się ono używaniem wieloznacznych sformułowań bez żadnego związku ze sobą, przy użyciu (wciąż się rozwijającej) nowomowy. Charakterystyczne zwroty to:
„ale rządzisz”,
„nie zakumasz o co biegało”,
„używasz przekręconych danych”,
„każdy ciągnie do siebie”,
„głupców zakochanych w białej iluzji”,
„zdobywcą-przywłaszczycielem”
Panie Andrzeju,
O dziwo, wcale się nie zgadzam z Panem w ocenie komentarza „noktosia”. To nie jest Blackhawk (czy jak mu tam było). Tu są chyba kłopoty z wyrażeniem myśli; tam myśl była jasna i prosta, jak cios pięścią w zęby.
Pozostaje jednak faktem, że nie rozumiem, o co mu chodzi. Między nami, to już taka moja ułomność: ja rzadko kiedy cokolwiek rozumiem.
Panie Michale,
Ja również nic w tego tekstu nie rozumiem, zatem nie jest Pan odosobniony.
Być może chodzi o sarkastyczne wyrażenie orwellowskiej zasady „kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość.”, lecz to tylko moje słabo uzasadnione przypuszczenie.
Sposób artykulacji przesłania tego wpisu jest bowiem dla mnie zupełnie dziwny. Jednakże ostatnio coraz częściej się z nim spotykam. Nie nadaję się do dyskusji na takiej płaszczyźnie. To nie mój „język” więc znaczenie zdań z niego ułożonych jest dla mnie zagadką, docierają do mnie przede wszystkim „zwroty klucze”. Dlatego też sformułowałem swoje zdanie o „nowej nowomowie”.