Golicyn, Nosenko i kilka zapomnianych drobiazgów I
35 komentarzy Published 26 sierpnia 2011    | 
I vowed to myself that I would never let go of this case.
Stephen De Mowbray
Wojna o Nosenkę
Wojny szpiegowskie Tenneta H. Bagleya (Spy wars: moles, mysteries, and deadly games. Yale University 2007) jest lekturą o szczególnych walorach poznawczych, książką pisaną nie jak zazwyczaj przez dziennikarza czy publicystę, ale przez bezpośredniego uczestnika, czy ściślej rzecz ujmując, bohatera dramatycznych wywiadowczych wydarzeń, których przebieg i końcowy efekt zadecydowały nie tylko o osobistych losach jednego czy dwóch tuzinów pracowników tajnych służb, ale – kto wie – wpłynęły w niezwykle istotny sposób na przebieg przyszłych (może i dziś aktualnych) wydarzeń o zasięgu światowym. Nie wiemy (i bodaj nigdy się nie dowiemy) czy i w jakim stopniu Bagley mówi prawdę, opisując najistotniejsze lata swojej służby, uważna lektura jego książki, ilość oraz siła przedstawionych argumentów skłania jednak do następującej konkluzji: to co opowiada w swojej książce Bagley wydaje się zdecydowanie godne uwagi.
Zakres spraw, nad którymi po wielu latach pochyla się Bagley, wysoko postawiony agent Wydziału Sowieckiego Centralnej Agencji Wywiadowczej w latach 60., nie jest bardzo szeroki, przeciwnie – wyjątkowo wąski – i można go sprowadzić do praktycznie jednego tylko nazwiska Jurija Iwanowicza Nosenki, postaci popularnej w świecie szpiegów i tajnych agentów, a nawet w przemyśle filmowym. Bagley był oficerem prowadzącym bezpośrednio sprawę Nosenki. Jego opowieść to zdecydowanie długa historia.
Do pierwszego kontaktu obu panów doszło w maju 1962 roku. Za pośrednictwem amerykańskiego dyplomaty, Nosenko, który oficjalnie pełnił obowiązki ochroniarza sowieckiej delegacji, poprosił o możliwość kontaktu z przedstawicielem Centralnej Agencji Wywiadowczej. Spotkanie nastąpiło dwa dni później w tzw. „bezpiecznym mieszkaniu”, wynajmowanym przez Agencję specjalnie na tego rodzaju okazje. Nosenko wyznał, że ma pewne problemy i że pilnie potrzebuje pomocy finansowej. Chodziło o zadziwiająco drobną kwotę dwustu pięćdziesięciu dolarów. Przedstawił się jako major KGB (zapewne omyłkowo Bagley wymienia w swojej książce stopień „majora” – w rzeczywistości Nosenko podawał się w tym czasie za kapitana), pracujący w Drugim Zarządzie Głównym przeciwko amerykańskiej ambasadzie w Moskwie. Powiedział także, że ze względów rodzinnych (żona, córka) nigdy nie zdecyduje się na ucieczkę na Zachód.
Już to pierwsze spotkanie miało w sobie coś z teatralnego dramatyzmu (nie jest to raczej wytwór Bagleyowskiej poetyki). W pewnej chwili, podejrzewając słusznie, że rozmowa jest nagrywana, Nosenko zasugerował wyjście na balkon, gdzie całkowicie poza kontekstem prowadzonej dyskusji i także poza sensem, wymienił nazwisko Anatolija Golicyna. Pytanie jakie w związku z tym nazwiskiem zadał Nosenko było szczególnie banalne (dotyczyło fińskiego prezydenta Kekkonena, którego prosowieckie inklinacje nie były wielką tajemnicą) i na pewno nie wymagało jakichś szczególnych środków ostrożności; musiało więc chodzić o mimiczną reakcję Bagleya na samo nazwisko „Golicyn”. Nosenko nie mógł wiele wyczytać – Bagley ledwie kojarzył całą sprawę. Będąc już niemal na schodach, Nosenko zaskoczył amerykańskiego agenta jeszcze mocniej, wyznając całkiem niespodziewanie, za to z oczywistą intencją zrobienia na Bagleyu wrażenia: „Wiem jak złapany został Popow.” Istotnie, musiał to być prawdziwy szok. Ale Bagley, zdaje się, nie wyciągać z tego demonstracyjnego pytania wszystkich wniosków, a w każdym razie nie robi tego głośno: czy Nosenko mógł wiedzieć, że to właśnie on – Bagley – był agentem odpowiedzialnym za kontakty z podpułkownikiem Popowem, najważniejszym amerykańskim agentem w GRU w dwudziestym wieku, kontakty nawiązane jeszcze w Wiedniu w 1952 roku?
Początkowo Bagley nie miał powodu wątpić w autentyczność Nosenki, który zdawał się wykazywać rzetelną wiedzę na temat funkcjonowania sowieckiej tajnej służby, także w sprawach bardziej szczegółowych. Kolejne rozmowy, prowadzone w 1962 roku, jedynie ugruntowały pierwsze wrażenie Bagleya. Nosenko okazywał się kompetentny i skory do współpracy, a jego wypowiedzi i zachowanie nie wzbudzało najmniejszych podejrzeń, jedynie może cena, jakiej zażądał za swoje usługi, wydawała się ambarasująco niska.
Raptowna zmiana w poglądach Bagleya w kwestii wiarygodności Nosenki nastąpiła wkrótce po powrocie do Stanów Zjednoczonych, kiedy udał się na spotkanie z szefem kontrwywiadu CIA, Jamesem J. Angletonem. Ten zaproponował mu lekturę zeznań Anatolija Golicyna, majora KGB, który zbiegł na Zachód zaledwie pół roku wcześniej, w grudniu 1961 roku. Zbieżność z późniejszymi o pół roku zeznaniami Nosenki była porażająca. Bagley bardzo szybko uznał za nieprawdopodobne, aby dwaj oficerowie KGB, pracujący w zupełnie różnych działach tej organizacji dysponowali ścisłą wiedzą na temat tych samych, najbardziej tajnych operacji. Uderzające było także i to, że wersje Nosenki, związane z informacjami przekazanymi wcześniej przez Golicyna, miały powodować efekt odwrotny, odwracając podejrzenia już sformułowane na podstawie wcześniejszych informacji. Nie chodziło przy tym o drobiazgi, a o sprawy o szczególnym znaczeniu: o tajemniczą podróż Władysława Kowszukowa, szefa operacji KGB przeciwko amerykańskiej ambasadzie w Moskwie, do Waszyngtonu czy o sposób w jaki KGB odkryło zdradę Piotra Popowa. Prosta chronologia wydarzeń, dezercji Golicyna i zdrady Nosenki, narzucała Bagleyowi jeden możliwy wniosek – Nosenko był nie podwójnym agentem – oficerem KGB, który przeszedł na stronę Amerykanów z własnej woli i inicjatywy, ale agentem fałszywym – agentem „wysłanym” („dispatched”) przez swoją „macierzystą” organizację; agentem, który miał od tej pory do spełnienia potrójną rolę: oficera KGB, rolę amerykańskiego agenta w szeregach tego komitetu (nominalnie rolę taką odgrywał na rzecz Centralnej Agencji Wywiadowczej od czerwca 1962 do stycznia 1964 roku) oraz rolę fałszywego podwójnego agenta z zadaniem wprowadzania Amerykanów w błąd. W istocie można więc przyjąć, że Nosenko był nie tyle „podwójnym” co „potrójnym” agentem.
Zdecydowanie większy jeszcze wstrząs miał nastąpić dwa lata później, w styczniu 1964 roku, w dokładnie dwa miesiące po zabójstwie Kennedy’ego. I tym razem za sprawą Nosenki, który po długim milczeniu ponownie poprosił o spotkanie. Zadeklarował chęć (raczej konieczność) ucieczki i pozostania na Zachodzie. Zaskoczony takim obrotem spraw Bagley, zapytał o powody tak zdecydowanej zmiany. Nosenko napomknął coś o niejasnych, ale złych przeczuciach – miał go zaniepokoić sposób, w jaki ludzie na niego patrzyli. To jeszcze bardziej zdziwiło Bagleya, a raczej ugruntowało go w podejrzeniach – zaledwie 3 dni wcześniej Nosenko znalazł się w Genewie w charakterze oficera bezpieczeństwa, sprawującego kontrolę nad sowiecką delegacją – z oczywistych dla obu stron powodów nie mogły na nim ciążyć nawet najmniejsze podejrzenia. Ale był to zaledwie przedsmak właściwego wstrząsu. Wkrótce Nosenko pochwalił się prawdziwą informacyjną bombą – bezpośrednią wiedzą na temat prezydenckiego zabójcy – Lee Harveya Oswalda. Większej rewelacji nie można było usłyszeć.
Zdając sobie sprawę z powagi Nosenkowych sensacji, Bagley oraz Kisevalter, drugi agent biorący udział w przesłuchaniu, który z racji swojego pochodzenia biegle władał językiem rosyjskim, po prostu słuchali swojego gościa, mimo zrozumiałego osłupienia, nie przerywając. A Nosenko opowiadał rzeczy zdumiewające.
Powiedział, że w 1959 roku jako zastępca szefa sekcji turystycznej, zajmującej się turystami z Ameryki i ze Wspólnoty Brytyjskiej, wspólnie z młodszym pracownikiem działu, Krupnowem, uznali, że osoba Oswalda nie przestawia większej wartości dla sowieckiej ojczyzny, w związku z czym zdecydowali o odrzuceniu jego prośby o pozostanie na terenie ZSRS. Wedle tej pierwszej wersji Nosenki (a było ich później jeszcze znacznie więcej), dowiedziawszy się, że nie może pozostać na terenie Związku Sowieckiego, Oswald wrócił do hotelowego pokoju i usiłował popełnić samobójstwo. W efekcie, mimo że ani Nosenko, ani jego kolega nie zmienili swojej decyzji, ich zwierzchnicy, obawiając się reperkusji w związku z samobójstwem amerykańskiego obywatela na terenie ZSRS, postanowili pozwolić mu na pozostanie w kraju.
Indagowany przez Bagleya Nosenko kategorycznie zaprzeczał jakoby Oswald był kiedykolwiek przesłuchiwany przez funkcjonariuszy KGB czy ewentualnie GRU, biorąc pod uwagę jego niedawną służbę w piechocie morskiej. Utrzymywał, że nikt nie wykazywał zainteresowania jego przypadkiem zarówno z racji jego niskiej wojskowej rangi, jak i oczywistego (z powodu próby samobójstwa) braku poczytalności.
Następnie Nosenko mówił o zaniepokojeniu, jakie w kręgach sowieckiej władzy wywołała pogłoska, że domniemany zabójca Kennedy’ego spędził uprzednio trzy lata w Związku Sowieckim. Wedle relacji Nosenki Chruszczow osobiście poprosił szefa Nosenki, Olega Gribanowa o sprawdzenie, czy KGB miało kiedykolwiek do czynienia z Oswaldem. Gribanow poprosił Nosenkę o sprowadzenie z Mińska akt Oswalda. Dokumenty miały potwierdzić przypuszczenia Nosenki – Oswald nigdy nie stał się obiektem zainteresowania KGB. Czy nie obserwowali go, nie założyli mu w mieszkaniu podsłuchu, czy nie otoczyli go agentami? – dopytywał Bagley. „Nie, nic z tych rzeczy” – odpowiadał kategorycznie Nosenko. Bagley, zdając sobie sprawę z wagi tego pierwszego zeznania, niezwykle dbał o szczegóły, pytając m. in. o wygląd i objętość przekazanych z Mińska materiałów. Nosenko, oficer odpowiedzialny za weryfikację zawartości tych akt (akt, którymi interesował się sam Chruszczow), odpowiadał wyczerpująco na każde pytanie. Wreszcie, po krótkiej pauzie, niczym rzecznik prasowy moskiewskiej centrali KGB, wyznał odrobinę nazbyt uroczyście: „Jeśli ktokolwiek chce wiedzieć, czy sowiecki rząd stał za Oswaldem, mogę odpowiedzieć: nie, nie stał. Nikt w KGB nie zwracał na niego uwagi.”
Jakby tego było jeszcze mało, Nosenko postanowił także wyjaśnić swoim rozmówcom dziwną wizytę Oswalda w sowieckiej ambasadzie w Meksyku na zaledwie dwa miesiące przed zabójstwem prezydenta. Powiedział, że podczas przypadkowej wizyty w biurach Pierwszego Zarządu Głównego KGB został poproszony o opinię w sprawie depeszy jaka właśnie przyszła z Meksyku, a która dotyczyła prośby Oswalda o wydanie zgody na ponowny przyjazd do ZSRS. Nosenko miał wówczas powiedzieć swoim kagebowskim kolegom, że doskonale pamięta sprawę Oswalda oraz problemy, jakie były z nią związane.
Rewelacjom Nosenki nie było końca. Nie tylko sam zajmował się sprawą Oswalda w 1959 roku, nie tylko na osobiste polecenie Chruszczowa i Gribanowa był odpowiedzialny za weryfikację mińskich akt zabójcy amerykańskiego prezydenta, nie tylko przyczynił się do niewydania mu wizy we wrześniu 1963 roku – a więc był postacią absolutnie kluczową dla amerykańskiego rządu w czasie, gdy usilnie starano się wyjaśnić zabójstwo Kennedy’ego – ale, jak się wkrótce okazało, osobiście uczestniczył w procesie jednego z najważniejszych amerykańskich agentów – Pieńkowskiego. Co więcej, dysponował wiedzą z pierwszej ręki na temat sposobu schwytania tego słynnego agenta. Wyjawił także z niejaką dumą, że w ostatnim czasie awansował i pokazał dokument podróżny wystawiony na nazwisko podpułkownika Nosenki.
Pewne elementy w biografii Nosenki musiały wzbudzać wątpliwości. Podczas pierwszych rozmów, prowadzonych jeszcze w Genewie, mówił że stał się pracownikiem KGB wiosną 1952 roku. Następnie zmienił czas swojego przyjęcia na wiosnę 1953 roku, przy czym – co wydało się dość zdumiewające – nie mógł sobie przypomnieć czy stało się to przed czy po śmierci Stalina. Zeznał także, że rozpoczął pracę w Departamencie Amerykańskim Drugiego Zarządu Głównego, a do jego pierwszych zadań należało szpiegowanie i rekrutacja pracowników amerykańskiej ambasady. Szybko wyszło jednak na jaw, że Nosenko nie dysponuje żadną wiedzą na temat znanych Amerykanom incydentów wokół ambasady z tego okresu. Punkt po punkcie okazywało się, że kolejne elementy kagebowskiej kariery Nosenki w żaden sposób nie układają się w logiczną całość.
Dodatkowe wątpliwości w związku z ucieczką Nosenki wzbudziła reakcja strony sowieckiej. Podczas gdy zwykle przy tego rodzaju okazjach, sowieci z oczywistych powodów starali się bagatelizować wagę incydentu, teraz dawali jasno do zrozumienia, że wraz z dezercją Nosenki spotkała ich wielka strata. W ramach tej swoistej demonstracji żalu i rozgoryczenia do redakcji jednej z francuskich gazet zgłosił się sowiecki dziennikarz z ofertą artykułu na temat „największej porażki jaka kiedykolwiek spotkała KGB – dezercji pułkownika Nosenki” wraz ze zdjęciami porzuconej rodziny. Nie był to jednak wciąż koniec niespodzianek.
Do chóru głosów obwieszczających klęskę KGB przyłączył się inny oficer tego komitetu, pracujący w Nowym Jorku Aleksiej Kułakow, który w marcu 1962 roku zaoferował swoje usługi agentom FBI. Kułakow potwierdził nie tylko fałszywy stopień służbowy Nosenki, ale także bezpośrednią przyczynę dezercji Nosenki – telegram odwołujący go z Genewy do Moskwy. Powiedział ponadto, że efektem tej ucieczki było zwolnienie bezpośredniego szefa i mentora Nosenki, Olega Gribanowa*, szefa sowieckiego kontrwywiadu. Co więcej, ze względu na ogromny zakres informacji, jakimi dysponował Nosenko, zdecydowano o wstrzymaniu wszystkich operacji na terenie Nowego Jorku.
Ani Bagley, ani inni oficerowie Wydziału Sowieckiego, którzy zajmowali się Nosenką już po jego przyjeździe do Stanów Zjednoczonych, nie kryli zdziwienia. Nosenko nigdy nie zajmował stanowiska, które dawałoby mu dostęp do tajnych operacji KGB na terenie Stanów Zjednoczonych. Stawało się jasne, że z jakiegoś powodu Kułakow (znany lepiej pod kryptonimem Fedora) stara się pomagać w budowie silnej pozycji Nosenki. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że Nosenko (co w końcu zmuszony był sam przyznać) nigdy nie osiągnął rangi podpułkownika. Nie istniała także żadna depesza wysłana rzekomo z Moskwy do Genewy, która odwoływałaby Nosenkę do centrali, nie istniał zatem jedyny, artykułowany do tego momentu, powód jego dezercji. Przy czym, co niezmiernie istotne, zanim doszło do odkrycia tych faktów, Fedora-Kułakow zdołał potwierdzić oba kłamstwa Nosenki.
Kułakow-Fedora nie był jedyny. Bagley wymienia w swojej książce kilku jeszcze agentów, którzy działając rzekomo na rzecz amerykańskich służb starali się potwierdzić wiarygodność Nosenki. Gdyby zagadnienie wiarygodności Nosenki było choć w minimalnym stopniu dyskusyjne, także kwestię zeznań tych agentów należałoby uznać za nierozstrzygniętą. Ponieważ jednak, o czym będzie jeszcze mowa, nie może być najmniejszych wątpliwości, że Nosenko był fałszywym dezerterem, jedno z najistotniejszych pytań, jakie należy w całej tej sprawie postawić brzmi następująco: z jakiego powodu tak bardzo zależało Moskwie na potwierdzeniu czy raczej może – zbudowaniu wiarygodności Jurija Nosenki? Zanim jednak pokusimy się o próbę odpowiedzi warto prześledzić do końca historię zapisaną w Bagleyowskich „szpiegowskich wojnach”.
Nosenko okazał się notorycznym kłamcą, ale nie tylko kłamstwa przemawiają na jego niekorzyść, także informacje, nawet te na pozór najbardziej wartościowe, jakie przekazał amerykańskim partnerom. Po dogłębnej analizie wszystkich tych informacji Bagley dochodzi do wniosku, że żadna z nich nie przedstawiała wartości: ujawniony przez Nosenkę konserwator maszyn cyfrowych opuścił służbę na pół roku przed wskazaniem go przez Nosenkę; pracujący na Orly sierżant Robert Lee Johnson w momencie zdemaskowania utracił już dostęp do centrum natowskich informacji, zresztą rozstrojona nerwowo żona sierżanta już od jakiegoś czasu obwieszczała wszem i wobec, że mąż jest sowieckim szpiegiem; kluczowy, nawet po wielu latach, argument obrońców Nosenki – wskazanie dokładnego położenia mikrofonów w amerykańskiej ambasadzie – nie wydaje się szczególnie wartościowy. Po pierwsze dlatego, że wszyscy w ambasadzie mieli świadomość istnienia takich mikrofonów; po drugie, informacja taka (choć mniej szczegółowa) została pół roku przed zeznaniem Nosenki przekazana przez Golicyna; podobnie było w przypadku ujawnienia dwóch agentów Bielickiego i Vassalla – i tym razem relacja Golicyna była dużo wcześniejsza.
Uwagę zwraca niespotykany upór Nosenki w przechodzeniu od jednego kłamstwa do drugiego. Gdy agentom CIA udało się w końcu odkryć, że Nosenko kłamał w sprawie swojej wysokiej rangi podpułkownika (a posługiwał się przecież legitymacją, wystawioną na jego nazwisko ze stosownym stopniem oficerskim), Nosenko powiedział, że był to po prostu błąd urzędnika, wystawiającego dokument. Dopiero zapytany dlaczego generał Gribanow (którego podpis widniał na legitymacji) nie zweryfikował tego błędu, nie znalazł wyjaśnienia. Przyłapany na kolejnym grubym kłamstwie, w związku z telegramem, który rzekomo miał go odwoływać do Moskwy, a którego – jak wykazali agenci CIA nigdy nie było – wyjaśnił, że chciał w ten sposób przyspieszyć decyzję o swojej ewakuacji. Kłamiąc, niekiedy trzymając się swojej kłamliwej wersji w sposób absurdalny, Nosenko doskonale wiedział, co robi. Choć dociekliwi agenci CIA wielokrotnie wykazali mu kłamstwo, to okazali się całkowicie bezsilni wobec jego uporu – Nosenko nigdy nie przyznał się do kłamstwa. Żadna z zastosowanych metod, ani wielokrotnie powtarzane testy na poligrafie, ani zaaplikowany Nosence trzyletni okres całkowitego odosobnienia, podczas którego stosowano wobec niego najwymyślniejsze zabiegi socjotechniczne, nie złamały Nosenki, który wkrótce nie tylko uwolnił się spod kurateli dotychczasowych „opiekunów”, ale zdobył też pełne zaufanie Agencji, obejmując stanowisko konsultanta i wykładowcy w szkole kontrwywiadu.
Odczytywana po latach historia „rehabilitacji” Nosenki wydaje się całkiem nieprawdopodobna, a jednak miała miejsce. Stało się tak bezpośrednio za sprawą niejakiego Bruce’a Solie, który przejął sprawę Nosenki w 1967 roku i w ciągu dziewięciu kolejnych miesięcy, prowadząc przesłuchania Nosenki w konwencji przyjacielskiej rozmowy, całkowicie odwrócił dotychczasową ocenę sowieckiego agenta. Metoda Soliego, przynajmniej wedle oceny Bagleya, była bardzo prosta. Gdy tylko Nosenko popadał w sprzeczność, albo mówił coś co okazywało się pozostawać w nazbyt już oczywistej kolizji z faktami, nowy interlokutor delikatnie sugerował zmianę wypowiedzi, tak aby jej wiarygodność, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie mogła budzić wątpliwości. Metoda prosta, w przypadku Nosenki z pewnością o wiele przyjemniejsza, w każdym razie zapewniająca bezwzględny sukces. Tym bardziej, że Wydział Sowiecki CIA w składzie w jakim rozpoczynano przesłuchania Nosenki, w 1967 praktycznie przestał istnieć. W tym stanie rzeczy zaalarmowany przez Angletona Bagley (pracujący już w tym czasie w Belgii) nie mógł wiele zdziałać, a jego odpowiedź na raport Soliego, który zdołał całkowicie wybielić Nosenkę, nie została nawet wzięta pod uwagę.
Wstępując na drogę polemiki ze wszystkimi, którzy uznali lub uznają wiarygodność Nosenki, Bagley, co zrozumiałe, broni swojej pozycji, i robi to w sposób przekonujący. Siła jego argumentów, poparta opiniami także innych analityków CIA (Angletona, Golicyna, Deriabina), wytrzymuje nie tylko próbę czasu, radzi sobie także doskonale z argumentami strony przeciwnej. Mówiąc całkiem wprost, Bagley ma po prostu rację w sprawie Nosenki. Tym bardziej dziwne wydaje się uczucie pewnego intelektualnego niedosytu po lekturze. Poświęcając niemal całą książkę Nosence, Bagley nie tyle że nie wyczerpuje tematu, ale, takie przynajmniej można odnieść wrażenie, ledwie go tylko dotyka.
____________________________
* Generała Gribanowa, jednego z najwybitniejszych oficerów KGB w tym okresie, rzeczywiście przeniesiono na emeryturę – mimo zdecydowanie młodego wieku oraz informacji przekazanej później przez Nosenkę, że ich zawodowe kontakty nie były w rzeczywistości szczególnie intensywne. Czy istotnie była to tylko emerytura?
Prześlij znajomemu
Wyobrażam sobie co się musiało dziać w sovietstanie gdy się kagiebiści nie doliczyli jednego czekisty, wraz z rodziną! I to jakiego. Trzydziestoparoletni podpułkownik w roli konsula – ewidentnie z zaciągu „konsomolców” Szeliepina. Tych właśnie, którzy mieli zmienić nadszarpnięty image „firmy” całkiem już nie pasujący do atomowej epoki komputerów i szykowanej właśnie dla „umęczonego” Zachodu „nowej ery demokracji, pokoju i jedności”. W miejsce nie skażonych inteligencją sprawnych rzeźników z zakazanymi mordami w coraz większej ilości pojawili się inteligenci z wykształceniem uniwersyteckim, ogładą i znajomością języków.
Oczywiście nawet z takiego ciosu sowieciarze wyciągnęli naukę, o włos nie zmienili strategii (późniejsza odstawka Szeliepina to efekt jego niebotycznych ambicji i osłabienia instynktu samozachowawczego, nie dezercji Golicyna) i szybko zasypali Zachód towarem „golicynopodobnym” , zresztą Nosenko to tylko jeden z wielu, którymi skutecznie zneutralizowano skalę wtopy.
Bolszewicy z każdej porażki wyciągają naukę, Zachód nie wykorzystuje nawet prezentów od losu. I pracowicie , z zapałem dalej zwijają ten sznur, na którym zawisną, po sprzedaniu go towarzyszom za przystępną cenę (a może nawet w drodze sprzedaży ratalnej?).
Panie Amalryku,
Ma Pan z całą pewnością rację. Ten Pana „towar ‚golicynopodobny’” jest bardzo trafiony. Podobnie cały trzeci akapit. Zastanawiam się jedynie nad Pana przypuszczeniem, że sowieci jedynie „o włos nie zmienili strategii” (bo to tylko przypuszczenie, prawda?). Zgadzam się, że musieli być w podłym nastroju i wiele na ten temat myśleć. Tyle, że poczyniono ogromne przygotowania, machina już ruszyła. Czy mieli jakiś wybór?
Dobry wieczór,
Panie Dariuszu, pozwolę sobie wypowiedzieć się za Pana Amalryka, któremu być może chodziło o zmianę strategii z działań dezinformacyjnych, agenturalnych i subwersji ideologicznej na otwartą wojnę przeciw zachodowi? Każda strategia ma, a przynajmniej powinna mieć, swój wariant zapasowy.
Owszem, była (i jest nadal) „Wielka Spółka”, metropolie Zachodu były (i są) bardzo podatne na dezinformację strategiczną i taktyczną oraz na gramszystowski „marsz przez instytucję” tamtejszej bolszewii i zwykłych agentów. Ale to – w optyce sowieckich strategów – mogło nie wystarczyć… Ja jestem zresztą zdania, że analogiczna sytuacja ma miejsce po transformacji komunizmu, a w każdym razie – od początku (nazwijmy to umownie) „ery Putina”.
I czy przygotowaniem do wojny nuklearnej (o której planach zeznawał Kukliński – być może, w zamyśle, ograniczonej do terenów pomiędzy Pirenejami na zachodzie i Bugiem) nie były operacja „praska wiosna” i stan wojenny w PRL? Jednym z efektów były przecież przesunięcie wojsk sowieckich na zachód, w tym elaboracja broni nuklearnej na teren PRL. Oraz przygotowanie terenów Polski jako szlaku tranzytowego dla wojsk sowieckich.
Darek i pan Amalryk rozstrzygną, miejmy nadzieję, o co im chodziło. Mnie natomiast zainteresował wątek uboczny w Pańskiej, Panie Jaszczurze, wypowiedzi.
W jakim sensie praska wiosna i stan wojenny w prlu mogły być przygotowaniem do wojny nuklearnej?? Sowieciarze nie potrzebowali żadnej prowokacji, by przesunąć wojska w dowolnym kierunku, a po prostu przesuwali je, gdzie chcieli. Gorbaczow „przesunął” czołgi z armii do floty i do sił powietrznych, bo tak mu było wygodnie w związku z jakimiś negocjacjami, dlaczego miałby wywoływać wydarzenia gdziekolwiek w tym celu? Wywołanie tak skomplikowanych wydarzeń, jak Solidarność i stan wojenny, po to tylko by przesunąć wojska, wydaje się czymś na kształt zaprzęgania wozu przed koniem.
A tereny polskie były i pozostają szlakiem tranzytowym dla armii czerwonej. Czy też myśli Pan, że Putin zapyta się o pozwolenie, kiedy mu będzie potrzeba? Bo to demokratycznie wybrany rząd prlu i trzeba go uszanować, skoro nawet sam Triarius brał udział w głosowaniu, no… bo jakże inaczej?
„[…]poczyniono ogromne przygotowania, machina już ruszyła. Czy mieli jakiś wybór?[…]” – Bolszewicy, jak sądzę (ale zapewne nie jestem tu żadnym nowatorem), to nie te typy charakterologiczne, których zawołaniem bojowym jest dewiza:”Zwyciężyć lub zginąć!” Więc zawsze są skłonni, bez wahania i jakiejkolwiek „hamletyzacji”, do porzucenia każdej strategii, jeżeli tylko w swej ocenie uznają ją za przegrywającą.
Myślę też ,iż o wiele prawdziwiej i bezwzlędniej oceniają swe rzeczywiste możliwości militarne we współczesnym świecie, niż jacyś naiwni propagandziści z obu stron. Bez wątpienia gdyby konfrontacja nuklearna dawała rozkład szans choćby 55:45 ze wskazaniem na bolszewię – już dawno bylibyśmy po globalnej wojnie atomowej.
Ale, jak widać, doskonale i coraz śmielej, się obywają bez konieczności, bądź co bądź, zawsze ryzykownego „krzyżowania mieczy”
Panie Jaszczurze,
Wybór między strategią prowokacji (czy podstępu) a strategią militarną to dla sowietów żaden wybór. Po drugą z tych opcji mogliby sięgnąć jedynie w tym przypadku, gdyby grunt istotnie palił się im pod nogami. O militarnym podboju Zachodu roił pewnie jeszcze Stalin, w erze nie tyle atomu, co jakiejś tam jednak (względnej) równowagi sił nuklearnych, taka myśl pewnie w ich głowach nie gościła, przynajmniej na stałe. Ryzyko ewentualnej porażki byłoby zbyt duże, jak słusznie zauważył pan Amalryk. To rzecz jasna nie oznacza, że nie prowadzili i nie prowadzą stosownych przygotowań – bądź co bądź sytuacja może się zmienić w dowolnym czasie, a wówczas nie będzie chwili do stracenia. Stąd zapewne tak znaczące wysiłki nad rozwojem nowych technologii.
Panie Amalryku,
Nie o taki wybór rzecz jasna mi chodziło. Ani mi w głowie sądzić, że bolszewicy gotowi rzucać się na szaniec w imię przegranej sprawy. Chodziło mi jedynie o to, że wspomniana nieco wyżej strategia militarna nie była dla nich do przyjęcia. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że przez te ostatnie kilkadziesiąt lat co nieco zdziadzieli, wydelikatnili się, już nie wyrzynają wszystkich dookoła i siebie nawzajem jak bywało niegdyś. Nie dlatego, żeby zmieniła się ich natura – raczej dlatego tylko, że nie muszą.
„[…]Wybór między strategią prowokacji (czy podstępu) a strategią militarną to dla sowietów żaden wybór.[…]” – Zaiste! Nie wiem, Panie Dariuszu, czy Pan zauwazył, iż mimo powszecnej u sowieciarzy wojennej retoryki, militarnie to jednak są bardzo marnie uzdolnieni. Zasadniczo, samodzielnie nie wygrali żadnego istotnego konfliktu zbrojnego, więc całkiem słusznie wolą nie ryzykować.
A w końcu komunizm to produkt „Zachodu” – więc dlaczego i tam miałby się niby jeszcze piękniej i wspanialej nie rozwinąć ?
To oczywiste Panie Amalryku, że wolą nie ryzykować w jakimś zupełnie niepotrzebnym konflikcie zbrojnym. To tak oczywiste, że nawet głupi kapitalista nie zachowywałby się inaczej. Zatem w tym punkcie nie uda nam się rozwinąć żadnej polemiki.
I zawisłaby nad nami groźba irenizmu, gdyby nie Pana opinia o ich marnym wojskowym uzdolnieniu i tejże marności konsekwencjach.
Nie mam zamiaru tego paskudztwa gloryfikować, ale spójrzmy na efekty ich militarnych poczynań: ii wojnę światową w Europie, wojnę z Japonią, Koreę, Wietnam (gdzie przecież byli obecni w sposób istotny); spójrzmy na zwycięstwa komunizmu w tzw. trzecim świecie, osiągane nie całkiem przecież pokojowo, na kraje w rodzaju Angoli, Mozambiku, Namibii. Oczywiście są też kontrargumenty: Afganistan, Czeczenia, ale te przykłady nie bardzo przekonują. Nie bardzo wiadomo, co w tych przypadkach wynikało z nieporadności wojskowych, co było elementem strategicznej rozgrywki.
Nie przekonuje także argument braku samodzielności. To ostatecznie bez znaczenia czy przez łuk triumfalny wjeżdża się na rydwanie czy na ośle. Liczy się przede wszystkim przejazd.
Zgadzam się absolutnie, że na Zachodzie zadomawia się zdecydowanie gładko.
„To ostatecznie bez znaczenia czy przez łuk triumfalny wjeżdża się na rydwanie czy na ośle.” – osioł jest zarezerwowany dla geszefciarskich „strategów” Zachodu, a bolszewickie szumowiny wjadą, jeżeli już, to na świni.
A że można wygrywać wojny szmatławym wojskiem i z tępawymi wodzami – no cóż, wszystko zależy od przeciwnika…
Ach, przeczuwam tu bardzo piękną niezgodę między nami.
Najlepszą armią w drugiej wojnie był bez wątpienia Wehrmacht, a jednak szmatława armia czerwona z tępawymi wodzami zdobyła Berlin. Czerwonoarmiejcy zwyciężyli nie ze względu na słabość przeciwnika, ale dzięki kombinacji przyczyn: zdolnościom niektórych generałów (np. Żukowa), pomocy Zachodu, ale przede wszystkim dzięki niesłychanemu terrorowi stosowanemu wobec własnych żołnierzy. Ten ostatni element nie został zastosowany w tym stopniu nigdy w historii wojen. To nie była brutalna „pruska” dyscyplina, ale straszny bezwzględny terror, któremu poddani byli zarówno sami żołnierze, jak i ich rodziny.
Niestety! Muszę Pana boleśnie ugodzić. Owoż, nie dostrzegam miedzy nami żadnej niezgody!
Ja również twierdzę iż „wielkoniemiecki” Wehrmacht był najsprawniejszym narzędziem wojny! Dysponował najlepszym Sztabem Generalnym, złożonym z najbieglejszych i najbardziej doświadczonych w sztuce wojennej oficerów, obdarzonych wysoką kulturą intelektualną w powierzonej ich pieczy dziedzinie życia. Miał do dyspozycji wojska znakomicie wyszkolone, uzbrojone i wyposażone w sprzęt, dobrany z nieprzeciętną znajomością celu jego przeznaczenia. I co? I klapa! Ale…
Obydwie klęski Niemiec (przy czym ta druga nie mająca precedensu we współczesnej historii) i to w przeciągu jednego pokolenia, ukazały całkowite bankructwo teorii jakim niemieccy sztabowcy hołdowali w swym najgłębszym przekonaniu od końca XIX stulecia.
Prowadzenie wojny manewrowej i odniesienie w niej zwycięstwa nad przeważającymi liczebnie przeciwnikami, mogło mieć szanse na powodzenie tylko w ograniczonej ścisłymi ramami czasowymi wojnie lądowej. Okazały się zaś (te koncepcje) całkowicie chybione w obliczu koalicji sprzymierzonych światowych mocarstw kontynentalnych i morskich, dysponujących wielokrotnie liczniejszym potencjałem demograficznym i gospodarczym.
Cóż! Jak na ironię, Niemcy zlekceważyli nauki niejakiego Clausewitza, który po uważnym przestudiowaniu nowożytnych kampanii przeciwrosyjskich stwierdził, iż Rosji nie można pokonać ani przez rozbicie jej wojsk, ani zdobycie jej stolic ,a jedynie doprowadzając do jej całkowitego wewnętrznego załamania. Bolszewia z końcem lata ’41r. znajdowała się już na krawędzi przepaści i gdyby nie rasistowskie majaki nazistowskich idiotów (plus zapomniany zastrzyk surowcowo-sprzętowy drugich, anglosaskich tym razem, idiotów) mogłoby być już po sprawie.
Co za pech! Nie wiem, czy przeżyję taki cios. Ale, ale, może jakąś drobną niezgódkę da się uratować?
Nie sądzę, żeby przyczyną klęski Niemiec były koncepcje XIX wieczne, było nim raczej zupełnie XX wieczne szaleństwo Hitlera (diabli nadali, zdaje się, że powiedział Pan to samo). Niemcy nie mogły wygrać wojny na dwóch frontach, ani w I, ani w II wojnie. To właśnie szaleństwu Hitlera zawdzięczali przekonanie, że mogą. Mieli Stalina na widelcu i znowu dzięki szalonej polityce Hitlera pozwolili mu się z tego widelca zsunąć.
Dobrze, ale cofnijmy się o krok. Zakwestionowałem pierwotnie Pańskie twierdzenie, że „można wygrywać wojny szmatławym wojskiem i z tępawymi wodzami – no cóż, wszystko zależy od przeciwnika”. Otóż sowieciarze mieli w Wehrmachcie przeciwnika, który dysponował najlepszą machiną wojenną od czasów napoleońskiej Grande Armée, więc to się jednak nie da utrzymać.
No, ale… Sowieciarze ani przez moment nie prowadzili wojny z Wehrmachtem samodzielnie. I nie sądzi też chyba Pan, że te milionowe rzesze, krasnoarmiejskich jeńców w pierwszych miesiacach wojny, były li tylko wynikiem wiekopomnych strategicznych manewrów Kniebola, którego raptem, po paru miesiacach, z bliżej nie wyjasnionych przyczyn, te cudowne umiejętności nagle opuściły?
Po drugie, tak sformuowana (pow. prze Pana zacytowana) przeze mnie wypowiedź jest dość łatwa do obrony, gdyż jest najzwyklejszą tautologią. – Czyż trudno sobie wyobrazić niezliczoną ilość powodów, ze znanych nam historii wojen, w których mężniejszy, waleczniejszy i sprawniejszy wojownik musiał ulec przed przytłaczajacą siłą wroga, jego oszustwem, zdradą, odstepstwem sojuszników czy jakąś inną, spoza katalogu „cnót zołnierskich” przywołaną, przyczyną?
Niestety, znowu się zgadzamy. Nie wiem już co robić.
Sowieci wygrali z trzech powodów: idiotycznej polityki Hitlera, pomocy zachodniej i niesłychanej brutalności wobec własnej ludności. A więc tylko jedna z tych przyczyn zależała od nich. Załóżmy przez moment, że nie było zewnętrznej pomocy – czy wygraliby nadal? Przypusczam, że tak, ponieważ decydującym czynnikiem była samobójcza polityka Hitlera, który chciał rozbić sowiety, a ludność zamienić w niewolników. Józef Mackiewicz nazywał go „agentem sowieckim nr 1″.
No, dobrze, a co zrobić z jeszcze bardziej nieprawdopodobną hipotezą: zaatakowane sowiety nie mają żadnej pomocy z zewnątrz i atakujące siły prowadzą politykę odwrotną do hitlerowskiej: czy wtedy reżym Stalina byłby upadł? Ciekaw jestem Pańskiego zdania.
Rozpadłby się jak domek z kart! W bolszewickim raju dorastało dopiero pierwsze pokolenie, to dopiero ich dzieci i wnuki będą już całkiem oderwane od świata normalnych ludzi, nawet od jego wspomnień – będą w pełni ukształtowanym człowiekiem sowieckim.
Tak, ja też tak mniemam. A gdyby dziś nieznana potęga napadła na sowiety (kryjące się pod dziwaczną nazwą „Rosji”), nauczyła się od Hitlera, jak nie należy prowadzić wojny z bolszewikami, to czy nadal władza Putina rozpadłaby się w proch?
Wolne żarty! (No i zostawmy już tego Putina.)
Dlaczego mamy zostawić już tego Putina?
Bo można by odnieść wrażenie, że sami kreujemy na jakiegoś męża stanu tego bolszewickiego aparatczyka.
Nie trzeba go na nic kreować. Wystarczy brać go takim, jakim jest. Bolszewicki aparatczyk i jedna z najważniejszych postaci kolektywnego kierownictwa. Zostawiać go w spokoju także nie należy.
Jednakże nie mamy, jak sądzę , do czynienia z władzą tego typka w stopniu większym niż wcześniej Malenkowa, Chruszczowa, Breżniewa czy Czernienki , ale już nie tak jak wcześniej w przypadku takiego znanego lokatora piekła jak Józef Dżugaszwili.
Dopiero gdy pojawiają się kompletnie amorficzne typy na stolcu Wielkiego Brata, których bez wpływu na realizowaną politykę można zmieniać jak manekiny na wystawie, to możemy mówić o komunizmie w wersji kompletnej.
Czukcza kupił sobie telewizor, radio i lodówkę. Po powrocie do domu włączył telewizor. Na pierwszym kanale pokazał się Putin. Na drugim – również. Czukcza przełącza na trzeci – też Putin! I to samo na pozostałych pięćdziesięciu kanałach. Czukcza włącza radio: na pierwszym kanale – Putin. Na drugim – Putin, i ta sama persona na pozostałej setce. Czukcza wyłączył radio, pomyślał i postanowił, że na wszelki wypadek nie będzie otwierać lodówki…
Panie Amalryku,
Jak to często ze mną bywa, albo Pana nie rozumiem, albo się nie mogę z tym zgodzić.
Kolektywne kierownictow jest leninowską zasadą bolszewickiej partii. Zasadą obowiązującą także podczas lat błędów i wypaczeń i kultu jednostki (nb. sam termin „kult jednostki” na określenie stalinowskich lat, wymyślił tow. Ławrientij Beria, a nie Chruszczow, o czym rzadko kto wie). Dopiero w ostatnich latach wojny Stalin stał się niezaprzeczalnym dyktatorem, wcześniej, nawet w latach Wielkiego Terroru, polegać musiał na wygrywaniu tarć pomiędzy swoimi „magnatami”, jak ich nazywa Sebag Montefiore (zresztą wydaje mi się to bardzo nietrafne określenie).
Chruszczowowska rewolucja polegała na przywróceniu kolektywnego kierownictwa i – poprzez tajne przemówienie – zapewnieniu kadr partyjnych, że terror nie będzie już nigdy zwrócony przeciw nim samym.
Kim jest w takim razie Putin? Członkiem kolektywnego kierownictwa, ale także (że pozwolę sobie użyć niemal bluźnierczego porównania) „primus inter pares”. Taką samą rolę mieli chyba Chruszczow, Breżniew i Gorbaczow, ale nie mieli Malenkow, Czernienko czy Miedwiediew. Innymi słowy, uczestnictwo w kierowniczym kolektywie nie czyni z nich kukiełek: wszyscy ci ludzie mieli i mają poważny wpływ na taktyczne posunięcia, a razem czuwają nad strategią.
Natomiast kiedy „pojawią się kompletnie amorficzne typy na stolcu Wielkiego Brata, których bez wpływu na realizowaną politykę można zmieniać jaj manekiny na wystawie”, to nie będziemy już mogli mówić ani o komunizmie, ani o niczym innym, bo dawno zgnijemy w cudownym Gułagu Świetlanej Przsyszłości.
O ile racji nie mają Wł. Bukowski i J. Felsztyński, którzy twierdzą, że faktyczne kierownictwo ukryte jest za kulisami i złożone głównie z ludzi w stopniu generałów. Bardziej jednak prawdopodobna (z braku dowodów przemawiających za tezą Bukowskiego i Felsztyńskiego) wydaje mi się wersja Pana Michała.
Śp. Christopher Story natomiast stwierdził w jednym z wywiadów (McIlhany Report), że centrum kierowniczym w Rosji Sowieckiej jest Rada Bezpieczeństwa FR. Tyle, że mówił o tym za czasów Jelcyna, spełniającego wiele cech „kompletnie amorficznego typa na stolcu Wielkiego Brata”.
Panie Jaszczurze,
Na tę wersję także nie ma dowodów. To są tylko domniemania albo wręcz hipotezy. Hipotezy, które trzeba odrzucić natychmiast, jeśli tylko znajdą się dowody przeciwstawne. Na razie takich nie ma. Proszę jednak zwrócić uwagę, że tak było zawsze, że to nie jest sowiecki wynalazek, i jest tak wszędzie, ponieważ taka jest natura władzy. W pozornie otwartym brytyjskim systemie politycznym, ogromna władza należy do tzw. „mandarynów” czyli rządowych oficjeli, którzy są mianowani. W dziwacznym systemie amerykańskim, prezydencki Chief of Staff (to jest dosłownie „szef sztabu”, ale to jest zupełnie inna pozycja niż wojskowy szef sztabu) ma ogromną władzę. Oczywiście, kiedy system jest tak zamknięty i nieprzejrzysty, jak system sowiecki, dojście do tego, co się naprawdę wydarzyło, kto naprawdę sprawował władzę, jest o wiele bardziej skomplikowane i może zająć lata całe.
Panie Michale,
Dowody mamy w postaci tego co widzieliśmy oraz widzimy i tego, co przekazali uciekinierzy z sowiecji (mniej więcej to samo, co w tej materii pisał Golicyn, zeznawał też Kukliński!).
Bardzo mocną poszlaką na to, że Putin i Miedwiediew są członkami neosowieckiego kolektywu kierowniczego jest to, że oficjalna propaganda lansowała i lansuje Putina na „cara-samodzierżcę”, a teraz rolę Miedwiediewa to wyolbrzymia, to marginalizuje. Nie mówiąc już o rzekomym „konflikcie” pomiędzy nimi. A zarówno wewnątrzsowiecka, jak i zachodnia „opinia publiczna” narrację łyka jak młode pelikany.
Reszta (jak co konkretnie wygląda i kto na jakim krzesełku siedzi) to owszem, domysły i hipotezy.
Polecam zresztą artykuł Antoniego Rybczyńskiego na ten temat: http://niezalezna.pl/5453-tandemokracja-dezinformacja (jest na tyle dobry, że można wybaczyć określanie Rosji Sowieckiej mianem „Rosja”)
Nie mogę się zgodzić z Pańską oceną sytuacji. Wydaje mi się, że jest odwrotnie niż Pan to napisał. To właśnie „siedzenie na stołkach” jest w miarę łatwe do określenia: jeden siedzi na stołku premiera, a drugi prezydenta, tak samo jak za Stalina: jeden był komisarzem od rolnictwa, a drugi od przemysłu. Natomiast przedmiotem domysłów i hipotez pozostaje, kto spełnia jaką rolę w kierowniczym kolektywie, jakie są rzeczywiste podziały i wpływy. Kiedy Beria tracił wpływy w późnych latach czterdziestych i przeżył tylko dlatego, że jego program nuklearny zakończył się sukcesem, to tzw. kremlinologom (czyli mało inteligentnym obserwatorom, którzy robili kariery na obserwowaniu stołków) wydawało się, że jego wpływy są w niczym nie pomniejszone.
To co przekazali sowieccy uciekinierzy, także nie zasługuje na miano dowodu, ponieważ właśnie najbardziej wiarygodni spośród nich każą zastosować najdalej idącą ostrożność i sceptycyzm. Pisze na ten temat Darek w swoim cyklu.
Innymi słowy, dezinformacja związana z rzekomymi sporami czy wręcz „walką o władzę” pomiędzy Miedwiediewem i Putinem, jest wyłącznie powtórką poprzednich przedstawień: Gorbaczow miał np. być zagrożony przez „prawicowca” Ligaczowa i „lewego” Jelcyna, co jest bełkotem od początku do końca.
A tak na marginesie, nazywanie sowietów „Rosją” jest niewybaczalne. Wybaczać tego nie należy w żadnych okolicznościach. To jest błąd zupełnie fundamentalny. Czy wybaczyłby Pan historykowi, który upierałby się, że Italia pod panowaniem Longobardów i Ostrogotów była nadal „Rzymem”? To nie jest kwestia semantyczna, ale zupełnie zasadnicza sprawa rozpoznania rzeczywistości, z jaką mamy do czynienia. Pan np. używa konsekwentnie określenia „Rosja sowiecka”, które jak rozumiem przejął Pan od Darka, ale ono samo implikuje już akceptację, że zaszła zmiana w istocie sowietów: rozpadł się związek i pozostała tylko sowiecka Rosja. A przecież rzecz właśnie w tym, że ów rozpad był fałszywy, że nic się nie rozpadło.
Powtarzam raz jeszcze, że to nie jest semantyka. Niech Pan łaskawie prześledzi konsekwencje przyjęcia tezy o upadku związku w myśleniu takiego Nyquista. On nie wierzy, że komunizm upadł, ale wierzy, że wolna Polska, Ukraina i Gruzja walczą z komunizmem, co byłoby dość śmieszne, gdyby to nie był Nyquist, gdyby to był byle prlowski neptek, który niczego nie rozumie i pisze, że Putin walczy o władzę w „Rosji”. Kiedy mówi takie brednie Nyquist, to śmiech jakoś zamiera na ustach – z przerażenia.
Panie Michale,
lokuje Pan Putina w szeregach komunistycznego kolektywu na pozycji „primus inter pares”. Gdzie w takim razie umieścić Hu Jintao? Czy przywódca komunistycznej partii chin jest członkiem tego samego kolektywu co Putin?
I jeszcze jedno pytanie. Czy używając w stosunku do chrl określenia Chiny nie popełnia się tego samego błędu jak w przypadku nazywania bolszewickiego tworu Rosją?
Tak. Ma Pan rację. Popełniam ten sam błąd i wielkie dzięki za wskazanie mi tego idiotyzmu. Co za koszmar! Ale też Pan nasz, Jezus Chrystus, słusznie nas napomniał, że widzimy źdźbło w oku bliźniego, a nie dostrzegamy belki we własnym. Jeszcze raz dziękuję.
Nie potrafię odpowiedzieć na Pańskie pytanie dotyczące Hu. Po prostu nie wiem i nie mam żadnych danych, by snuć hipotezy.
„Kolektyw” – taa, to jest to słowo!
„[…]a gdy już znajdziesz się za drutem,
opuści troska cię i smutek
i radość w sercu twym zagości,
żeś do Królestwa wszedł Wolności,
gdzie wreszcie będziesz żył godziwie,
tyrając w twórczym kolektywie.[…]
”
Chruszczowowska modywikacja zasad bolszewickiego „pryncypatu”twórczo rozwinietych przez Stalina wcale nie wydaje mi sie modyfikacją „w duchu” systemu. Gdy stosowanie terrou wobec juz całkowicie sowietyzowanego społeczeństwa jest oczywistym nonsensem, to rezygnacja z niego wobec „członków awangardy ploretariatu” już taka oczywistością nie jest. Zresztą, w najbardziej frontowych, tzn czekistowskich formacjach, nigdy tak do końca z tego narzędzia nie zrezygnowano. W końcu trzymając się wiernie słów „wielkiego nauczyciela” Lenina: „…rewolucjonistów po pięćdziesiątce należy wysyłać do praojców!!”
A co do kolektywu. Cóż, samodzielnie to można kierować samochodem, ale nie połową kontynentu.
Kiedy córka Mołotowa (chyba córka, a w każdym razie ktoś z rodziny) błagała Chruszczowa, żeby pozwolił ojcu wrócić do partii, to Chruszczow pokazał jej listy wyroków śmierci na towarzyszy podpisane przez Mołotowa. Chruszczow wygodnie zapomniał, że sam podpisał więcej takich list, ale to nie zmienia faktu, że od czasu tajnego przemówienia nie było mordów politycznych w samej bolszewickiej wierchuszce. Czekistów się mordowało i ludzi śpiących w blokach z betonu, a nawet dziennikarki, którym inaczej trudno zamknąć papę, ale nie swoich, nie członków kierownictwa.
Towarzysz Szmaciak wiedział, co mówi.
Panie Michale,
Pisząc, że „kto na jakim stołku siedzi to domysły” miałem na myśli właśnie faktyczną rolę poszczególnych członków kierownictwa, a tym samym nieprecyzyjnie się wyraziłem, za co przepraszam. I czy aby w tej kwestii (że „samodzielnie to można kierować samochodem, ale nie połową kontynentu”) relacje uciekinierów nie zostały pozytywnie zweryfikowane?
Teraz odnośnie nazywania rzeczy po imieniu to jasne jest (przynajmniej dla mnie), że ZSRS nie był Rosją; nie był kontynuacją ani Rosji carów, ani efemerycznej Rosji republikańskiej, natomiast współczesna „Federacja Rosyjska” jest kolejnym stadium rozwojowym raju krat. Ja to sobie tłumaczę analogią do świata przyrody: gąsienica, poczwarka i ćma (pomimo różnic między nimi) są stadiami rozwojowymi typowymi dla określonego, tego samego gatunku, o określonym kodzie genetycznym. A jako że oficjalna nazwa („FR”) ma charakter dezinformacyjny, używam tej lansowanej przez Pana Dariusza.
A czy można wybaczać poglądy sprowadzające się do „nic, tylko Rosja” i „od caratu białego do czerwonego”? Tak, jednocześnie z nimi polemizując i wskazując na ich nieprawdziwe założenia.
W tym kontekście rację ma Pan Gniewoj pisząc, że ChRL nie są kontynuacją starych Chin, czy też Chin Sun Yat Sena. Niestety, ten pogląd też się głęboko zakorzenił zarówno w dyskursie potocznym, jak i politologicznym. Ale nic to! Oglądałem jakiś czas temu dokument, w którym południowokoreański politolog upatrywał motywacji dynastii Kimowiczów i ideologii „Ju-Che” w… dawnej świetności państwa koreańskiego i tradycjach walki z zaborem japońskim!
Drogi Panie Jaszczurze,
Jako chrześcijanie musimy wybaczać o wiele więcej niż idiotyzmy w rodzaju nazywania sowietów Rosją. Użyłem tego określenia metaforycznie, nawiązując do Pańskiego zdania: „jest na tyle dobry, że można wybaczyć określanie Rosji Sowieckiej mianem ‚Rosja’”.
Otóż kiedy ktoś pisze o systemie władzy w dzisiejszych sowietach i nazywa je „Rosją”, to bredzi i nie należy mu tych bredni puszczać płazem, tylko tłuc go po głowie (metaforycznie), bo to niebezpieczny nonsens.
Darek zupełnie słusznie kwestionuje trafność określenia „prl bis”, ponieważ zawiera ono w sobie sugestię, że „coś się jednak zmieniło”, gdy w rzeczywistości nie zmieniło się nic. To samo wydaje mi się odnosić do sowietów. „Rosja sowiecka” jest lepsza niż „Rosja”, ale wprowadza pewną konfuzję, bo oczywiście był historyczny czas przed powstaniem zsrs, kiedy sowiety się tak nazywały.
Wiele twierdzeń uciekinierów zostało pozytywnie zweryfikowanych. Zgoda. Ale przecież obaj wiemy, że dezinformacja opeira się właśnie na pozytywnej weryfikacji pewnych twierdzeń, w celu przemycenia innych. Cytowałem tu ostatnio Golicyna w tej kwestii. Dezinformacja na sowiecką skalę zakłada podanie masy prawdziwych informacji i potwierdzenia ich z innych źródeł, po to tylko by uwiarygdnić konkretne fałszywe elementy przekazu.
Panie Michale, odnośnie rozróżnienia na „właściwy” peerel (czy jak mawia Michalkiewicz, pierwszą komunę, bez cudzysłowu) i peerel-bis, zacytuję słowa niejakiego Wojciecha Jaruzelskiego z jednego z wywiadów (http://www.polityka.pl/kraj/282082,1,general–wojciech-jaruzelski–mowi-o-przelomie-1989-r.read) :
Jest pan zadowolony, że stało się, jak się stało?
Tak.
Naprawdę?
Naprawdę! Może długo do tego dojrzewałem, ale dziś jestem przekonany, że Polska jest tam, gdzie jej miejsce i że jest w zasadzie taka, jaka być powinna, a co najważniejsze w zintegrowanej, europejskiej konstelacji polityczno-gospodarczej.
Panu się ta Polska naprawdę podoba?
Bardziej niż poprzednia. […]
Czyli wedle p. Michalkiewicza dzisiejszość prlu to jest komuna w cudzysłowie?? Panie Boże ratuj przed takimi „antykomunistami” (jak najbardziej w cudzysłowie!!).
A że Jaruzelskiemu dzisiejszość prlu aż tak się podoba, to właściwie czego ma dowodzić? Mnie się wydaje, że podkreśla ciągłość i jedność bolszewickiego tworu, a nie jakieś mityczne różnice. To jest „lepszy” prl, taki jaki być powinien.
Dlatego właśnie nazywam go najlepszym z prlów, którego i Pangloss by się nie powstydził.