Wyszywany Habsburg i wiek narodów
12 komentarzy Published 3 stycznia 2015    |
Baron Roman Ungern von Sternberg jest postacią dziwnie fascynującą. Awanturnik, okrutny ciemiężca swoich własnych żołnierzy, mistyczny marzyciel wznowienia potęgi Wielkiej pan-Mongolii. Niestety książka Jamesa Palmera, The Bloody White Baron, jest przykładem jak nie należy pisać książek historycznych. Autor obciążył swoje dzieło pseudonaukowym aparatem przypisów, bibliografii i cytatów, ale ni z tego ni z owego cytuje „sardonicznego, białego pamiętnikarza, barona Budberga”, bez odsyłacza, nawet bez podania źródła w bibliografii (baronów Budbergów było wielu, ale trudno ustalić, który miałby być „sardonicznym i białym”). Twierdzi wielokrotnie, że buddyjski święty symbol swastyki miał zawsze antysemicki podtekst – co jest genialnie komiczne – nie wskazując jednak na żadne źródła tego raczej idiotycznego domysłu.
Palmer postanowił z góry, że Ungern był najczarniejszym reakcjonistą, po czym znalazł przekonujące „dowody” reakcjonizmu w jego korzeniach: bałtycki Niemiec, wywodzący swój rodowód od krzyżowców, zatem ksenofob; wyniosły arystokrata czyli pre-nazista, a zatem pogardzał Słowianami i nienawidził Żydów. Tylko że Ungern był jednocześnie i Niemcem, i Rosjaninem; jak ogromna większość bałtyckich rodzin arystokratycznych był na pewno połączony rozlicznymi więzami pokrewieństwa i powinowactwa z sąsiadującymi rodami polskimi i rosyjskimi; służył, jak wielu jego przodków, słowiańskiej monarchii Romanowych i poczytywał to sobie za honor, w czym zresztą nie był żadnym wyjątkiem. Rosyjska klasa rządząca wypełniona była nazwiskami niemieckimi, jak choćby Rennenkampf, Plehve, Witte, Wrangel i wielu innych. Utożsamianie bolszewii z Żydami zdarzało się w owych czasach umysłom bardziej subtelnym niż niedouczony Ungern, którego wyrzucano wielokrotnie ze szkół. Nienawiść do rewolucji i do sowdepii nie była doprawdy aż tak niezwykła, nie musiała wywodzić się aż od Krzyżaków. Z „bałtyckich obszarników” wyszedł nie tylko biały baron Ungern, ale także czekistowski morderca Roman baron Pilar von Pilchau i świątobliwy Edward baron von Ropp, ostatni polski arcybiskup Mohylowa.
Potworne okrucieństwo Ungerna, którego ekstremalność podkreśla Palmer na każdym kroku, nie odstawało aż tak bardzo od normy tych strasznych czasów, co zresztą sam Palmer uczciwie zaznacza. Najpierw wyśmiewa pseudo-mistyczne enuncjacje Ungerna o nadchodzącej Apokalipsie rewolucji, po czym sam opisuje, jak zorganizowany terror sowieciarzy przerósł wszystkie wybryki Ungerna. Jedyna – oczywiście jedyna moim zdaniem – nauka z historii krwawego barona jest taka, że jeśli ludzie tacy jak on mieli ratować ludzkość przed bolszewizmem przez utopienie jej w morzu krwi, to ludzkość nie jest warta ratunku. Palmerowi brak niestety kultury, wiedzy i jasności myślenia, by zakwestionować powszechne przekonania i spojrzeć na pasjonujący przedmiot swych dociekań – z obiektywizmem.
Przez zdumiewający zbieg okoliczności czytałem jedną po drugiej książki, które mają jakiś (dość przypadkowy) związek z zapomnianą ziemią, z Bukowiną i z Czerniowcami. Przez wieki całe przelewano krew o tę ziemię, a dziś rzadko kto wie, gdzie leżą Czerniowce. Wędziagolski, Ungern i bohaterowie Pasternaka służyli w tych samych okolicach w armii rosyjskiej podczas Wielkiej Wojny. Ungern mógł zapewne znać Wędziagolskiego. W tej samej Bukowinie, arcyksiążę Wilhelm von Habsburg po raz pierwszy zetknął się z Ukraińcami i stał się Wasylem Wyszywanym. Wspominam o Ungernie, ponieważ wiąże go z Wilhelmem-Wasylem coś więcej, ale o tym potem. Wspomniałem także słabą książkę Palmera, ponieważ w porównaniu, przykładem jak należy pisać historyczną biografię postaci niezwykłej i nieznanej jest The Red Prince Timothy Snydera. *
Ukraiński oficer wywiadu, porwany przez smiersz w Wiedniu, umierający w sowieckim więzieniu w 1948 roku, to jest historia zwykła, codzienność w owych latach. Ale w tym samym czasie jego rodzony brat, powróciwszy z niemieckiego obozu koncentracyjnego, próbował bezskutecznie odzyskać rodzinny browar w Żywcu. Obaj byli arcyksiążętami z imperialnego rodu Habsburgów. I to już jest niezwykła historia. Snyder chciał początkowo pisać o trzech arcyksiążęcych braciach: „polskim” Karolu Olbrachcie, „ukraińskim” Wilhelmie i „niemieckim” Leo Karlu. Ale poznając bliżej materiał, zdecydował, że Wilhelm zasługuje na osobną książkę.
Obraz habsburskiego imperium malowany przez Snydera jest cudowny, aż do punktu, gdzie zahacza o baśń o mitycznym Złotym Wieku, ale też poddaje w wątpliwość wiele zastanych przekonań. Austro-Węgry składały się ze scentralizowanych Węgier i zdecentralizowanej reszty. Galicja, Bohemia, Tyrol, Istria, Dalmacja, Bośnia, były tak różne kulturowo i politycznie, i tak geograficznie odległe, że trudno było inaczej nimi rządzić niż poprzez zdecentralizowany samorząd. Sędziwy cesarz Franciszek Józef był symbolem jedności w wielości. Od czasu utraty Włoch patronował eksperymentowi pt. „Czy wielonarodowe imperium może przetrwać w Europie narodów?” Wielka dynastia musiała pójść na kompromisy, by przetrwać – tak zazwyczaj postępują wielkie dynastie. Pierwszy kompromis dotyczył szlachty wielkich narodów historycznych: węgierska szlachta otrzymała suwerenność w państwie Habsburgów, a polska tradycyjne prawa rządzenia sobą. Drugi był przeciwwagą pierwszego: zasadą polityki Wiednia stało się wspomaganie narodów chłopskich przeciw prawom narodów szlacheckich, tzn. Słowaków przeciw Węgrom, Ukraińców przeciw Polakom i Chorwatów przeciw Serbom (chociaż ta ostatnia gra dotyczyła innych strategicznych celów). Trzecią zasadą kompromisu były negocjacje z Czechami ad perpetuum. Połowa ludności Austro-Węgier była słowiańska, tylko ćwierć niemiecka. Musiała być w imperium ogromna ilość Żydów, głównie tzw. Galitzianerów.
Polityka Habsburgów była klasyczną polityką divide et impera. Monarchia była jedynym sposobem pogodzenia sporów między Czechami i Niemcami, między Polakami i Ukraińcami, między Chorwatami i Serbami. Imperium było arbitrem i trzymało się tej roli równie bezwstydnie, co kurczowo.
Jestem głęboko przekonany, że gdyby ktoś dziś wynalazł treść państwową, jaką rządziła się staruszka Austria, uznany byłby za geniusza. Wyłączna jej wada tkwi jedynie w tym, że – ona już była.
To słowa Józefa Mackiewicza wypowiedziane 60 lat temu pozostają nadal aktualne. Wbrew zapewnieniom Timothy Snydera, niunia europejska nie wydaje mi się spadkobierczynią c.k. ideałów.
Ojciec Wilhelma, Karl Stefan, postanowił stać się Polakiem. Ot tak. Wychował swoje dzieci jako Polaków, by przygotować je do nadchodzącej fali narodów. Wydał córki za polskich książąt, a synów przygotowywał do przyjęcia korony. Snyder w typowy dla siebie sposób, spostrzega paradoks: przekonanie o odwiecznym prawie do rządzenia dawało Habsburgom swobodną giętkość w myśleniu politycznym; wiara w siebie połączona z tą giętkością utwierdzała przekonanie o odwiecznym prawie do rządzenia. Habsburgowie widzieli siebie samych w centrum tego sprzężenia zwrotnego, dzięki czemu czuli się w szczególny sposób uwolnieni od ograniczeń czasu.
Pomysł szykowania dzieci do tronu w obcym kraju wydawać się nam może zupełnie fantastyczny, ale pozwolę sobie zwrócić uwagę, że wcale fantastyczny nie był. Po pierwsze, ze względów oczywistych, świat Habsburgów był światem monarchii i dynastii, więc Karl Stefan próbował tylko dostosować swój świat do nadchodzącego świata narodów. Po drugie, bardzo podobne próby podjęto później, i to z wielkim powodzeniem, w Arabii, kiedy alianci zachodni stworzyli z niczego królestwa Jordanii, Syrii (na krótko), Iraku i Arabii Saudyjskiej (plus mniejsze emiraty). Plany Karla Stefana nie były w niczym mniej realistyczne od planów Haszymitów czy Saudów.
Wojny bałkańskie udowodniły Europie, że kontynent może być przemieniony przez małe narody, że nacjonalizmy mogą zniszczyć imperia. Karol Stefan próbował postawić Habsburgów w sytuacji, w której mogliby być kandydatami do polskiego tronu, ale jego młodszy syn, Wilhelm, posunął się dalej, posunął dalej te same założenia i te same zasady – postanowił zostać Ukraińcem, by móc stać się kandydatem do tronu Ukrainy. Ukraińcy byli dla niego „narodem nie-historycznym” i na tym polegała ich atrakcyjność, w przeciwieństwie do zaśniedziałych w pretensjonalności narodów historycznych, jak Polacy czy Austriacy. Jeżeli Wilhelm miał się wyrwać z orbity historycznej, to wolał być Ukraińcem niż Polakiem, jeśli miał w niej pozostać, to jak sądzę, wolałby być austriackim arcyksięciem niż polskim arystokratą. Trzeba jednak zaznaczyć, że myślenie Wilhelma było zgodne z dynastycznymi założeniami polityki Habsburgów. Jeżeli bowiem habsburskie imperium zmuszone byłoby walczyć w przyszłości przeciw rosnącemu zagrożeniu ze strony Serbów, to musiałoby tym samym walczyć z Rosją. Wojnę z Rosją natomiast mogło było wygrać wyłącznie jako wojnę wyzwoleńczą Polski i Ukrainy, a więc polityka dynastyczna Stefana i Wilhelma była głęboko słuszna wewnątrz strategii Habsburgów. Wedle Snydera, musieli jednak przyjąć odrębną koncepcję czasu (od tej dominującej w myśleniu dynastycznym): czas bowiem przybliża nadejście narodów. Stali się Polakami – bądź Ukraińcami – ponieważ antycypowali narody.
Moja instynktowna reakcja na ten wykład była taka, że Habsburgowie (i nie oni jedni) nie dostrzegli śmiertelnego zagrożenia, jakim dla dynastii i imperium musiały być nacjonalizmy, ale przecież to nie tak. Nacjonalizmy nie musiały z konieczności rozsadzić imperiów. Gdyby nie pojawienie się bolszewizmu na scenie światowej, kalkulacje Karla Stefana mogły się okazać jak najbardziej realistyczne.
***
Nie jest moim celem pisanie streszczenia przepięknej książki Snydera. Losy Wilhelma Habsburga vel Wasyla Wyszywanego najlepiej poznać, czytając książkę, a jest w tej historii tyleż polityki, co brukowych sensacji, aż do skandali w portowych spelunkach włącznie. Interesują mnie tu, jak zwykle, refleksje na marginesie Snyderowskiej narracji.
Kiedy w wyniku wojny i rewolucji upadły trzy wielkie monarchie kontynentalne, świat taki, jakim był przed wojną, przestał istnieć zupełnie dosłownie. W roku 1914 przytłaczająca większość ludności Europy żyła w owych trzech potężnych zdawało się cesarstwach. Szok powojennych zmian jest trudny do pojęcia dla nas, odległych obserwatorów. Międzynarodowe szajki gangsterów zasiadały oto w pałacach i wydawały najbardziej niedorzeczne dekrety, a pomimo to, ziemia nie rozstępowała się pod bolszewikami. Groteska prosto z narkotycznego koszmaru Alfreda Jarry odbywała się na oczach zdumionej publiczności.
W 1919 roku powstała sowiecka republika bawarska. Ogłoszono, że uniwersytet monachijski jest otwarty dla wszystkich kandydatów, oprócz studentów historii. Nauka historii została zakazana jako zagrażająca cywilizacji. Komisarz spraw zagranicznych monachijskiego sowietu poinformował towarzysza Lenina w Moskwie (przy pomocy pilnego telegramu, a jakże), że były minister uciekł i zabrał ze sobą klucz do ustępu. Na szczęście dla Bawarczyków, bolszewicki (nie)rząd nie utrzymał się w Monachium długo. Wschodnia Europa nie miała takiego szczęścia.
***
Samostanowienie narodów jest równie niemożliwe w praktyce co w teorii. Teoria zakłada mianowicie, że narody są jak jednostki, że mają jeden głos, jeden rozum i jedną wolę. Ale co zrobić z jednostkami wewnątrz narodów, które mają rzekomo same o sobie stanowić? Wilhelm nie był jedynym, którego narodowość nie poddawała się łatwej definicji. Jako Habsburg reprezentował złożoną rzeczywistość, której idea samostanowienia narodów przeczyła. Dawna Europa wielonarodowych imperiów, pozostawiała wiele miejsca dla nieokreśloności, dla ambiwalencji w sprawach narodowości, a to z kolei zezwalało na ludzką wolność. Jeżeli tożsamość narodowa narzucona jest przez państwo albo nadana przez urodzenie, to jednostka nie ma wyboru. Jeżeli narodowość jest kwestią ewolucji przekonań, to pozostawia człowiekowi obszar wolnego wyboru, w którym może rosnąć, zmieniać się i doskonalić. W rzeczywistości, pisze Snyder, narodowość, była wówczas i jest nadal, pogmatwanym galimatiasem wpływów, interesów i emocji. Bardzo często wybór osobisty odgrywa tu rolę na równi z politycznym. Interes może być „niekiedy wilgotny jak młode ciała pełne życia, a innym razem suchy jak atrament podpisów pod traktatami”.
Baron Maurice de Rothschild był jednym z pierwszych nabywców obrazów Picassa. Czy baron był Francuzem, Niemcem, Żydem, Anglikiem? A sam malarz? Hiszpanem czy Francuzem? W oczach Wilhelma, Picasso był płatnym ilustratorem brukowych plotek o jego, Arcyksięcia Wilhelma von Habsburg, nocnym życiu w paryskim półświatku. Rotszyldowie natomiast byli w jego mniemaniu symbolem nuworyszów, którzy nie umieli żeglować, ponieważ w dzieciństwie Wilhelma jego ojciec uratował kiedyś jacht Rotszyldów podczas sztormu na Adriatyku.
Oprócz notorycznego arystokratyzmu, Wilhelm był także konsekwentnym antykomunistą. „Jego misją życiową, kiedy nie był w burdelu albo na plaży, było ratowanie Ukraińców spod bolszewickiego knuta.” Ukraina przeszła od rzezi i pogromów wojny i rewolucji, do terroru, głodu i agonii sowieckiego nierządu. W 1918 roku Wilhelm przepowiadał, że sowiecka władza na Ukrainie będzie mordercza i miał na tyle odwagi cywilnej, by mówić o tym 15 lat później we Francji opanowanej przez Front Populaire. Dlatego wydaje mi się mało prawdopodobne, żeby skandal, którego ofiarą padł Wilhelm we Francji, był rzeczywiście dziełem przypadku (Snyder dopuszcza także możliwość prowokacji polskiego wywiadu). Wilhelm obracał się wśród głośnych nazwisk lat 30., ale sam nie należał ani do bogaczy, ani do artystycznej bohemy. Jego nazwisko dawało mu prawo wstępu, ale to wszystko. Był podatny na publiczną opinię, jak żaden Habsburg przed nim. Nic dziwnego, że padł ofiarą oszustów albo prowokatorów.
***
Snyder wyraźnie zaznacza, że chrzczenie wszystkich przeciwników mianem „faszystów”, jest zabiegiem prostackim i wzięło swój początek z wysiłków stalinowskiej propagandy. Niestety, do dziś, niezmiennie, jak owce u Orwella, powtarzają wszyscy: „antyfaszysta dobry, faszysta zły”. Snyder tymczasem odróżnia konsekwentnie i jasno faszyzm Mussoliniego od nazizmu, po czym sam beztrosko używa określenia „faszyzm” jako worka, w którym mieścić się mają także międzywojenne poglądy Wilhelma. Dlaczego?
Faszyzm lat 20. i wczesnych 30. zachował, zdaniem Snydera, echa braterskich idej XIX-wiecznego patriotyzmu. Człowiek kochający różne narody mógł nadal być kosmopolitycznym faszystą. Wilhelm nie widział sprzeczności między swym austriackim faszyzmem i ukraińskim nacjonalizmem, ale Hitler zmienił znaczenie słów. Hitler zadeklarował, że narodowość jest wyłącznie kwestią krwi: zniemczony i przechrzczony Żyd jest Żydem i wrogiem, a nie Niemcem, a więc w konsekwencji Wilhelm mógł być tylko Niemcem albo zdrajcą; zupełnie tak samo, jak jego brat z Żywca, który poszedł do niemieckiego konclagru jako zdrajca, bo uważał się za Polaka. O dziwo, Wilhelm z czasem doszedł do przekonania, że Austriacy nie są narodem i jeżeli przedmiotem polityki są narody, a o narodowości decyduje rasa, to Reich jest odpowiedzią na pytanie o Austrię.
Snyder omija tu chyba kluczowy punkt: hitlerowska definicja narodu zwyciężyła bez reszty, została przyjęta jako kanoniczna. Nie tylko we wschodniej Europie, bo nie inaczej jest na Zachodzie, ale na Wschodzie miała najbardziej fatalne konsekwencje. Jeżeli całkowicie spolonizowanemu Żydowi, którego rodzina mieszkała w Polsce od setek lat, odmawia się „polskości”, to należy jej odmówić Radziwiłłom i Czartoryskim, Herbertom i Ketlingom, Chopinom i Polom. Jeżeli Habsburgowie i Alicja Ankarcrona (niezwykła postać, o której wiele w książce Snydera, jeszcze jedna Polka z wyboru) nie mogą stać się Polakami z wyboru, to triumfuje chamstwo. Podczas jakiejś dyskusji internetowej powiedziałem, że trzej pierwsi szefowie czeki byli Polakami, na co usłyszałem triumfalne: Nieprawda! Jagoda był Żydem! – Ale w takim razie, czy Chopin był Francuzem? A Mickiewicz Litwinem? A Wiśniowiecki Rusinem? Zbigniew Herbert Szkotem, a Wincenty Pol Niemcem? Piłsudski nie mówił o sobie inaczej niż „Litwin”…
Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, Snyder podejmuje jednak kwestię hitlerowskiej definicji narodu w zakończeniu swej książki. Wskazuje, jak zachodnia prasa komentująca wypadki 2004 roku w Kijowie używała rasowego (etnicznego) klucza do wydarzeń – Ukraińcy za demokracją, a Rosjanie po stronie autokracji – tym samym zastępując habsburskie dziedzictwo hitlerowskim. Dodałbym, że kiedy niedawno obalono w Kijowie pomnik Lenina, to w Anglii nazywano to „aktem antyrosyjskim”. I tak zamyka się koło, z którego zapewne nie ma już wyjścia. Nie muszę dodawać, że Tim Snyder jest zdania, iż dzisiejsza sytuacja we Wschodniej Europie jest „zwycięstwem demokracji”. Innymi słowy, polityka Wilhelma z roku 1918 zbiera swoje owoce – była to polityka „ukrainizacji”, stworzenia odrębnego, narodowego organizmu państwowego o zdecydowanym charakterze ukraińskim (Wilhelm był zapewne pierwszym, który użył terminu „ukrainizacja”) – i dlatego widzi w dzisiejszej Ukrainie test dla niuni europejskiej. Czy zjednoczone narody w jednonarodowych państwach są zaczątkiem ruiny? Czy państwa narodowe rozbiją ponadnarodowe struktury? Historia przyniosła wiek narodowych państw, ale w historii wszystko przemija. (Poglądami Snydera na dzisiejszą Ukrainę zajmę się w osobnym tekście.)
W XIX wieku unifikacje (np. włoskie Risorgimento czy zjednoczenie Niemiec pod egidą Prus) i narodowe odrodzenia (np. w Grecji czy Serbii) były niesione przez królów i polityków, którzy chcieli zaprząc masy do dynastycznego rydwanu. Nacjonaliści przedstawiali unifikację jako „wolę ludu”, ale nikt ludu o zdanie nie pytał, ani we Włoszech, ani w Niemczech. Po I wojnie, monarchów zastąpiły elity, toteż państwa tworzone były przez elity zamiast królów. Czechosłowację wynalazło kilku Czechów, Jugosławię kilku Serbów – ani jednym, ani drugim nie przeszkadzało, że ich twory są państwami ponad-narodowymi. W momencie gdy nastąpiło zjednoczenie Włoch, zaledwie 30% ludności półwyspu Apenińskiego mówiło po włosku (niektórzy twierdzą nawet, że tak jest do dziś). Nawet Polska nie odrodziłaby się, gdyby nie zbieg okoliczności. Snyder bierze tzw. upadek komunizmu za dobrą monetę, więc widzi w 1989 roku trzecią falę „tworzenia państw narodowych”. Ale czy dzisiejsza Ukraina jest wizją przeszłości czy przyszłości?
Być może habsburska idea jest rzeczywiście jakąś wskazówką: różne narodowości żyjące obok siebie, jeżeli nie w zgodzie, to przynajmniej bez pasma najpotworniejszych zbrodni. Galicja, która była synonimem biedy i zacofania w habsburskim imperium, była większa i bogatsza niż połowa krajów europejskich w XXI wieku.
Ojcowie ukraińskiego narodu byli Polakami, Rosjanami, Żydami, Rumunami (pewnie ściślej byłoby powiedzieć Wołochami), Belgami lub Habsburgami. Snyder porównuje ich do ojców Ameryki: wybrali naród i stworzyli go, z tą różnicą, że tamci wygrali, a Ukraińcy przegrali. Ale różnic jest więcej. Idea Ukrainy wykuta przez tych kilka wielkich jednostek została z czasem podjęta przez ludzi bezwzględnych, pozbawionych skrupułów i doprowadziła do potwornych zbrodni. W dawnych czasach powiedziałoby się, że podjęta została przez chamów i sprowadzona do chamstwa, ale tak zapewne nie powiedziałby Tim Snyder. Idea Ukrainy była wszakże u zarania w istocie bliska idei Ameryki, bo naród ukraiński wykuty został przez setki lat mieszania genów uciekinierów z innych narodów.
W XX wieku aparaty państwowe i tajna policja zajęły się definiowaniem narodowości i odtąd wybory stały się trudniejsze. Ojciec Wilhelma chciał być Polakiem, ale polskie państwo odebrało mu jego własność. Brat Wilhelma chciał być Polakiem, więc niemieckie państwo odebrało mu własność, poddało go torturom i posłało do obozu, po czym komuniści odebrali mu własność, twierdząc, że jest Niemcem. Wybór narodowości stał się niemożliwy.
Snyder uważa, że Polska i Ukraina są dziś wolne, ale nawet on dostrzega, że nadal nie można już podejmować wyborów takich, jakie podejmowali Habsburgowie. Państwa nas klasyfikują. Nie będzie dziś takiego życiorysu jak życie Wilhelma, Maty Hari (holenderska mieszczka, podająca się za malajską księżniczkę) czy Trebicza Lincolna (węgierski Żyd, poseł do brytyjskiego parlamentu, monarchistyczny spiskowiec w Niemczech, buddyjski mnich w Chinach), Sidneya Reilly (Żyd z Odessy, jeden z najważniejszych tajnych agentów brytyjskich, pierwowzór Jamesa Bonda) czy Loli Montez (Irlandka, „hiszpańska tancerka”, Gräfin Marie von Landsfeld), Stawiskiego (Żyd spod Kijowa, oszust i defraudant na niespotykaną skalę, który niemal obalił III Republikę Francuską) czy choćby wspomnianego już barona Ungerna, który z kurlandzkiego zamku zawędrował pod mongolskie jurty. Wszyscy oni próbowali „stworzyć siebie”.
A przecież możność tworzenia i przetworzenia własnej tożsamości jest bliska samego sedna każdej koncepcji wolności, wolności od prześladowań czy wolności, by stać się sobą. W lepszych czasach, Habsburgowie posiadali wolność, której my nie mamy, twórczą i celową wolność autokreacji. Byłoby błędem przypisanie tego rodzaju wolności, jak często czyniono w XX wieku, do kategorii dekadencji i degeneracji. Habsburgowie wiele zawdzięczali przekonaniu, że byli czymś więcej niż jednostkami, byli państwem a nie poddanymi. Ale czyż w końcu każda wolna jednostka nie pragnie być częścią rządu raczej niż jego narzędziem?
W kapitalnym wykładzie o narodzinach nacjonalizmów powrócił Snyder do tych samych problemów. Nazwał to zjawisko „hipotezą braci”. Jest to przekonująca koncepcja nacjonalizmu, jako zjawiska stworzonego przez wyjątkowe jednostki, często nie należące wcale do danego narodu lub stojące niejako na skraju narodowości (nasuwają się przykłady Bonapartego, Hitlera i Piłsudskiego). „Nadchodzą narody,” myśleli Habsburgowie i Szeptyccy, „ale który naród?” Wilhelm von Habsburg i metropolita Andryj Szeptyćkij wybrali Ukrainę, a ich rodzeni bracia – Polskę. Stawiali na naród jak na konia, z tą różnicą, że oni sami niejako stawali się „koniem”, sami przyczynić się mieli do triumfu lub klęski swego „narodu wybranego”. Dodałbym, że w oczach tych wyjątkowych jednostek, naród pozostawał wzniosłą ideą, która podnieść miała masy, ale w praktyce było odwrotnie. Najpierw należało ideę uprościć, by móc w ogóle do tych mas dotrzeć, a następnie sprowadzić ją do najniższego wspólnego mianownika, którym nieodmiennie okazała się nienawiść do innego narodu. I tak np. polski nacjonalizm daje się z trudem tylko wyobrazić bez antysemityzmu, ukraiński nacjonalizm zatraca tożsamość bez antypolonizmu, podobnie jak nacjonalizm litewski i białoruski. Naród niemiecki był tradycyjnie tak zróżnicowany i podzielony, że Hitler musiał długo wbijać Niemcom do głowy „żydowskie zagrożenie”, zanim zdołał go z trudem zjednoczyć. Dzisiejszy nacjonalizm żydowski czerpie swą jednoczącą moc z antypolonizmu, choć mogłoby się wydawać, że niechęć do Palestyńczyków powinna im wystarczyć za negatywny czynnik unifikacji.
Do rozmaitych par braci, o których mówił Snyder w swoim wykładzie o nacjonalizmie – Habsburgowie, Szeptyccy – dodałbym niemieckiego historyka Gottholda Rhode, którego brat zginął w polskim mundurze w 1939 roku i może najciekawszą, a jednocześnie najbardziej tragiczną parę, braci Narutowiczów. Pierwszy Prezydent II Rzeczypospolitej był przedmiotem bezustannych napaści ze strony endecji, która nazywała go „nie-polskim kandydatem”, obrzucała go wyzwiskami, błotem (dosłownie, na ulicy, nie w przenośni, na papierze), aż wreszcie został zamordowany. Jego brat, Stanisław, rzeczywiście podpisał litewską Deklarację Niepodległości i czuł się Litwinem, ale w końcu popełnił samobójstwo, bo nie widział żadnej nadziei na pojednanie Polski i Litwy.
Takie były drogi nacjonalizmów. Stworzone przez wybitne jednostki, narody przejęte zostały przez motłoch. Ideologia nacjonalistyczna ze swymi prostymi, czarno-białymi kliszami apelowała do ulicy, ale z czasem ta sama ulica stała się jej ofiarą. Bo oto endeccy przeciwnicy Narutowicza, którzy chcieli w nim widzieć marionetkę „mniejszości narodowych kierowanych przez Żydów”, i czuli się nieskończenie wyżsi niż „plugawy Żyd”, „ciemny Litwin”, „rezun hajdamacki”, Kacap, Pepik czy Szkop, sami wkrótce padli ofiarą o wiele gorszego nacjonalizmu.
Timothy Snyder jest przenikliwym kronikarzem tych procesów.
_____
*Timothy Snyder, The Red Prince. The Fall of a Dynasty and the Rise of Modern Europe, London 2008; wydane po polsku pt. Czerwony książę, Warszawa 2010.
Prześlij znajomemu
Timothy Snyder bardzo mnie zaciekawia. Lektura jego „Skrwawionych ziem” wywarła na mnie wrażenie dużej obiektywności autora i zgłębienia tematu, co jak na Amerykanina jest bardzo rzadkie.
Zastanawia mnie to, że większość znanych mi dobrych historyków, choć doskonale zna „od podszewki” mechanizmy historii oraz chce i potrafi obalać obowiązujące mity, bynajmniej nie stosuje tego podejścia do aktualnej rzeczywistości a przynajmniej nie prezentuje swojej rezerwy wobec współczesnych wydarzeń.
Skąd to się bierze? Czy presja „potrzeby istnienia w zawodzie”, obowiązującego obrazu świata czy też własnych oczekiwań jest tak silna, że zdystansowanie się wobec rzeczywistości celem jej dokładniejszego poznania nie jest możliwe? A twierdzi się „historia magistra vitae”…
Tak, i mnie Snyder wydaje się arcyciekawy. Nie jestem do końca przekonany, że większość historyków zna mechanizmy historii, mam często wrażenie, że jest odwrotnie. Natomiast podejście do współczesności, to już zupełnie insza inszość. Snyder jest tu znowu nadzwyczaj interesującym przedmiotem i zamierzam wkrótce zająć się tym bardziej szczegółowo.
Bo oto okazuje się, że ten inteligentny, oczytany, kulturalny i po prostu wybitny człowiek, nagle nie chce widzieć rzeczywistości taką jaka jest. Ale!… Czy nie jest też możliwe, że to my się mylimy, skoro tak niezwykły człowiek, któremu na pewno nie można zarzucić aroganckiej ignorancji, jaką tu już nie raz widzieliśmy, ma inną optykę od nas?
Drogi Panie Michale,
To że się mylimy jest oczywiście możliwe. Możliwe jest że błądzę po omacku. Wobec Snydera, Nyquista i innych o podobnej wiedzy i umiejętnościach jestem nikim. Tylko że dla mnie nie jest to kwestia optyki a kwestia wiary własnym zmysłom. Ja żyję w peerelu. Od 57 lat.
Ależ Panie Andrzeju!
Jeff Nyquist to jest inna bajka. Tim Snyder jest natomiast wybitnym historykiem, nadzwyczajnym badaczem pod każdym względem, a nie tylko dlatego, że zajmuje się zakątkami bliskimi naszym sercom.
Myślę, że to jest kwestia optyki także w Pańskiej sytuacji i w mojej, i w ich sytuacji. Miliony ludzi żyją w prlu i nie podzielają Pańskiego zdania. Ja osobiście nie doznałem prlu na własnej skórze od ćwierć wieku, a podzielam Pańskie zdanie. A zatem to musi być coś innego niż wiara własnym zmysłom.
Panie Michale,
Nie dopowiedziałem tego, że decydującą kwestią jest interpretacja informacji której mi zmysły dostarczają. Na podstawie wiedzy i doświadczenia. Czy to jest jednak optyka? Chyba nie, bo nie tyle chodzi o mój punkt widzenia (światopogląd), co o postrzeganie rzeczywistości. Czy staram się interpretować samodzielnie to co widzę i czuję, czy też pozostaję przy obowiązującej powszechnie interpretacji. Tu wracamy wciąż do Mackiewicza i jego przesłania. Jeśli ktoś mi mówi, że jest tak i tak, to ja chcę to zweryfikować na podstawie własnych spostrzeżeń i doświadczeń albo nie chcę. To jest kwestia indywidualnego wyboru w której miliony zapewniają wygodną egzystencję ale za cenę własnego sumienia.
Pojęcie optyki łatwo może posłużyć komuś do równouprawnienia dowolnych „prawd”, do relatywizacji rzeczywistości.
Jeffa Nyquista uważam za bardzo inteligentnego i przenikliwego i chociaż moim zdaniem myli się w niektórych kwestiach (które jak mi się zdaje narzuca mu własny naród), podziwiam jego kulturę i poziom wypowiedzi. To samo też mógłbym powiedzieć o polskim blogerze Ściosie.
Drogi Panie Andrzeju,
Pojęcia takie jak „optyka” czy „punkt widzenia” są metaforami. Zgoda, są to metafory tak już wytarte, że utraciły swój charakter metafor, ale przyzna Pan, że w żadnej interpretacji nie mogą chyba oznaczać jednego i tego samego.
„Punkt widzenia” oddaje zasadniczą cechę naszej percepcji, że rzeczy wyglądają inaczej zależnie od punktu obserwacyjnego. Ta sama góra wygląda inaczej od zachodu, a inaczej z południa. Dom wygląda inaczej, gdy stoję przed jego bramą, a inaczej, gdy lecę nad nim samolotem. Rzeczy wyglądają inaczej z daleka niż z bliska. Punkt widzenia oddaje zatem ograniczoność naszej perspektywy. Natomiast „optyka” to raczej właśnie coś co wnosimy ze sobą do procesu poznawczego. Rzecz wygląda inaczej obserwowana przez pryzmat, a inaczej gdy patrzeć przez czerwony filtr; inaczej jeśli użyć teleobiektywu, a zupełnie inaczej przez szerokątny obiektyw – stąd metafora optyki. Ale co to znaczy? Mnie się wydaje, że to nasza kultura, wiedza, inteligencja, umiejętność kojarzenia faktów i zdolność analizy, umiejętność odróżniania faktów i zdolność syntezy, ale także uprzednio przyjęte założenia itd. itp.
Światpoglad – och, jak nie lubię tego określenia – także chyba należy do „optyki”, ale jest raczej zniekształcającą optyką, jest jak oglądanie świata w krzywym zwierciadle. Światopogląd jest niebezpiecznie bliski ideologii, która pozwala (i każe) widzieć to tylko, co chcemy dostrzegać.
Mam nadzieję, że tak uściślone pojęcie optyki nie pozwala na relatywizację prawdy, bo oto jest optyka, która pomaga przybliżyć się do istoty rzeczy, jak mikroskop, i optyka, która wykrzywia świat.
Ba! Ale która jest która!
Panie Michale,
Przyjmuję uwagi i przyznaję że trochę pomieszałem pojęcia. Skoro jednak optyka wynika z procesu poznawczego (w efekcie którego, dla większości, świat nie jawi się jako sprawiedliwy etc.) to łatwo dostrzec, że bolszewicy umiejętnie ten fakt wykorzystali i wykorzystują.
Drogi Panie Andrzeju,
Wydaje mi się, a podkreślić muszę raz jeszcze, że wypowiadam jak zwykle tylko swoją opinię, że optyka nie tyle wynika z procesu poznawczego, co jest jego częścią. Wielowiekowy filozoficzny spór między idealistami i realistami, tzw. spór o istnienie świata, dotyczy właśnie tego problemu. Skoro nie mamy żadnych danych na temat świata oprócz tego, co podsuwa nam nasz poznawczy proces, to jaką możemy mieć pewność, że świat istnieje niezależnie od naszego poznania?
Wydawałoby się: daleka droga od takich artystowskich rozważań do bolszewizmu, ale agit-prop opiera się w całości na spostrzeżeniu, że nasze poznanie nie jest pewne, a zatem można nim manipulować.
Józef Mackiewicz np. mówił, że największym wynalazkiem bolszewizmu był „dym bez ognia”. Bolszewicy dostrzegli, że wystarczy powiedzieć, że coś się stało, nie trzeba nawet udawać, że się samemu w to wierzy. Zaprzeczenie stworzy tylko niepewność, dyskusyjność. Stąd jedno z najskuteczniejszych dziś narzędzi propagandy sowieckiej na Zachód, czyli kanał „Russia Today”, używa zawsze wielu „ekspertów”, którzy przedstawiają 6 różnych punktów widzenia i 12 różnych optyk (niektóre z nich nawet bona fide i wiele z nich ciekawych), ale tworzy to obraz pełnego chaosu, niemożliwości wypracowania jakiejkolwiek opinii. A skoro nie sposób dojść prawdy, to najlepiej rzucić to wszystko w diabły i pojechać do Kisłowodzka.
Drogi Panie Michale,
Ja upierałbym się jednak przy zdaniu, że optyka z czegoś wynika. Czy tylko z procesu poznawczego to jest do dyskusji. Jeśli bowiem optyka to „spojrzenie” na daną rzecz to jak określić optykę matematyczną, humanistyczną itd. A co z optyką nacjonalistyczną? Przecież ona jest wąskim spojrzeniem na świat z perspektywy tylko jednego narodu bo wynika z przyjętej zasady prymatu tego narodu nad innymi. A optyka bolszewicka? A antybolszewicka? Ale Pan zdaje mi się określa optykę szerzej, jako cześć odwzorowania (odbioru?) całości danej rzeczy. Czy dobrze Pana rozumiem?
„Russia Today”? Ach! Sowieci tylko kończą to co osiągnęli wcześniej oni sami (dezinformacją i wykorzystaniem „wishful thinking”), ich uczniowie i bolszewicy zachodni. Wpisują się w oczekiwania „pożytecznych idiotów” których jest tam dziś bez liku. Całe setki milionów jak nie miliardy. Teraz raczej nie tyle „wpływają” co umacniają to co już wybudowali. Myślę, aby przekaz RT skierowany jest nie do Rosjan czy Kozaków, którym aplikuje się inny stosowny przekaz ale właśnie do „wolnego świata”(b) który jeszcze nie do końca dojrzał…
Drogi Panie Andrzeju,
A czy nie jest tak, że optykę się „przybiera”? To jest mój wybór, że chcę patrzeć na świat przez różowe okulary i widzieć wszystko w jasnych barwach. Albo: nadano mi nacjonalistyczną gębę, więc potrafię patrzeć na świat tylko w kategoriach narodów.
Różne optyki zatem, nie tyle „wynikają z czegoś”, co raczej są przybrane, a w takim razie, mogą być także odrzucone. Człowiek wychowany w tradycji polskiego nacjonalizmu może tę optykę odrzucić w sposób wolny. Syn bolszewika może stać się antybolszewkiem, dokładnie tak samo jak syn Polaka-katolika-szlachcica, mógł zostać szefem czeki – taka była jego pańska wola.
Jesteśmy wszyscy bytami wolnymi, nasze wybory nie wynikają z zewnętrznych warunków – klasowych, narodowych, fizycznych, psychicznych, świadomych czy podświadomych – ale z naszej woli. A w każdym razie mogą być z wolnego wyboru. I ta potencja, ta potencjalna wolność, jest wszystkim. To tylko czyni nas ludźmi. Inaczej jesteśmy zwierzętami o wyjątkowo sprawnych mózgach.
Panie Andrzeju , Panie Michale, dziękuję za fantastyczą dyskusję. Poruszyliście w kapitalny sposób temat, który często dotyka wielu ludzi patrzących na rzeczywistość, której absurdalność wprawia ich w osłupienie. Nie sposób nie zadać sobie wówczas pytania: czy dobrze widzę? A może to złudzenie, strach, niedouczenie, nieobycie,małostkowość, egocentryzm czy co tam jeszcze każe mi dostrzegać coś, czego nie ma,traktować omamy jako przenikliwe spostrzeżenia? To tu leży wg mnie ta cienka granica między wątpliwościami a zwątpieniem. I tu jest pole do popisu dla wspomnianej stacji i jej pochodnych. Swoją drogą nie spotkałem się dotąd z tak doskonale prostym i celnym wyjaśnieniem skąd i po co w tego typu ośrodkach tyle różnorakich i tak podobnych do siebie autorytetów.
Na koniec pozwolę sobie na jedną uwagę:
wolność wyboru, jego absolutna niezależność wymaga wolnej woli, która nie jest stanem niezniszczalnym. Czy niewolnik ma wolną wolę? Nie ma. Czy jest świadom jej braku? Niekoniecznie. A czy niewolnikowi przeniesionemu z kamieniołomów do winnicy nie wydaje się, że oto otworzył się przed nim wspaniały świat i tylko go nie stracić ?! Czy pragnie wolności pełnej? Czy go na nią stać? No cóż, myślę, że klejmo niewolnictwa jest nieusuwalne. To dlatego afrykańscy kacykowie byli i są zdecydowanie bardziej okrutni dla swych współplemieńców niż ich panowie. A któż pilnuje, panie Michale, owych mas? Kto dba o ich stan ogłupienia? Do pilnowania niewolników nie deleguje się ludzi wolnych tylko niewolników z awansu. Bo oni nienawidzą wolności i nie znają pojęcia wolnego wyboru. Wolną wolę można zniszczyć. I nie można jej odtworzyć żadnymi siłami. Przynajmniej ludzkimi.
Drogi Panie Bogusławie,
Dziękuję za dobre słowo, choć Pańska laudacja należy sie głównie Panu Andrzejowi za jego niezwykłą dociekliwość. „Cienka granica między wątpliwościami a zwątpieniem” – jakże to dobrze powiedziane.
Pytanie czy niewolnik ma wolna wolę jest bardzo ważne. Jeżeli nie ma, to nasze zabiegi o wyzwolenie są skazane – i być może tak jest. W moim przekonaniu niewolnik ma wolną wolę, nie jest świadom jej braku (w sensie: poddaje się swemu panu z wolnej woli), nie pragnie wolności i nienawidzi wolności. A jednak, wolna wola pochodzi nie z natury – w naturze nie występuje – ale od Boga. Jest cechą człowieczeństwa. A zatem nie można pozostać człowiekiem bez wolnej woli.
Bolszewizm pragnie sprowadzić człowieka poprzez pierekowkę do stanu automatu, do stanu homo sovieticus, w którym wolna wola nie występuje. Udało im się to w dużej mierze w sowietach i udaje im się coraz szerzej na Zachodzie. Mam nadzieję nie dożyć pełnego sukcesu.
W jednym tylko punkcie nie mog się z Panem zgodzić. Wolną wolę można zniszczyć, ale ponieważ jest zapisana przez Boga w naszej naturze, to nie można jej wykorzenić na zawsze.