Sławny obraz Pietera Bruegla przedstawia walkę Karnawału z Postem w postaci rycerskiej potyczki z kopiami. Karnawał reprezentuje pijany tłuścioch, z rożnem w ręku zamiast lancy, siedzący okrakiem na beczce z piwem; na ruszt nadziany jest świński ryj i inne soczyste mięsiwa. Post uosobiony jest przez wychudzoną postać nieokreślonej płci, która za broń wybrała sobie długą łopatę piekarską, a na niej dwie wyschnięte ryby. Ale w rzeczywistości naturą Karnawału jest zabawa, a nie ekscesy; podobnie istotą Postu jest refleksja, a nie asceza (przesadna asceza sama może być ekscesem). Kaczmarski śpiewał: „dusza moja pragnie postu, ciało – karnawału”. Miał rację, ponieważ napięcie między Karnawałem i Postem jest trafną metaforą dualistycznej natury ludzkiej, owej ciągłej oscylacji między tym, co duchowe, wzniosłe i wartościowe, oraz tym, co animalistyczne, przyziemne, hedonistyczne. Prawdziwa pełnia jest w kombinacji karnawału z postem – dusza i ciało stanowi pełnię człowieka. Jedno bez drugiego staje się fałszem. Nie na darmo Kościół odrzucił jako herezję poglądy, że Jezus był tylko Bogiem, ale także, że był tylko człowiekiem. Karnawał i Post dopełniają się i warunkują wzajemnie. W dawnych czasach ludzie potrafili się bawić, bo wiedzieli, że nadchodzi czas pokuty, a dziś wydaje im się, że bawią się w najlepsze bez ustanku, ale nie mają bladego pojęcia o żalu za grzechy, przez co ich zabawa staje się miałka i codzienna, jak kawałek czerstwego chleba. Podobnie, umieli użyć Wielkiego Postu, jako zaproszenia do namysłu – do przemyślenia własnego życia.
Ale oto mieliśmy niedawno na naszej witrynie prawdziwy karnawał– karnawał dyskusji; a teraz, jak to bywa po ekscesach, nastąpiła posucha (choć nie przypuszczam, by uczestnicy debaty przywdziewali wory pokutne i posypywali głowy popiołem). Dobra dyskusja jest w dzisiejszych czasach rzadkością, podobnie jak karnawałowe nastroje. Wyznaję, że dyskusja jest dla mnie przednią zabawą. Obracanie argumentów, przyjęcie przeciwnego punktu widzenia dla tym lepszej jasności, dla lepszego rozumienia; rozważanie i spojrzenie z innej strony, roztrząsanie i dzielenie włosa na czworo – wszystko to wydaje mi się fascynującą uciechą. Lubię brać udział w debatach, bądź tylko im się przysłuchiwać. Nie znaczy to wcale, że ludyczny element dyskusji jest dominujący, bo jeżeli debata ma być wyłącznie grą, to przeradza się w swą własną karykaturę, staje się erystycznym ćwiczeniem. Podobnie jak karnawał, który jest tylko obżarstwem i opilstwem, tańcem, hulanką i swawolą, staje się karykaturą radosnej zabawy.
Dyskusja na naszej witrynie była zabawą ważką. I tak jak po karnawałowej maskaradzie przychodzi czas na rachunek sumienia, tak po wybuchu dyskusji jest miejsce na refleksję. Debata wywołana została artykułem Darka Rohnka pt. „Józef Mackiewicz idzie na wojnę”. Po wstępnych harcach na temat zasadności określeń w rodzaju „konserwatywny liberalizm”, były jeszcze utarczki w kwestii realizmu politycznego, które doprowadziły do bardziej zasadniczych pytań. Postawiłem sprawę następująco:
Z jednej strony, jeżeli „rozpoznawać rzeczywistość” z punktu widzenia „czy lepiej”, to wszyscy wolelibyśmy rok 1956 z gromkim pohukiwaniem „Wiesław, Wiesław”, od roku 1951 z krzykami torturowanych. Podobnie, lepiej się żyło, prowadząc interesy w prlu w roku 1991, niż zdychając z nudów w prlu z roku 1986.
Człowiek w więzieniu, czepia się każdej poprawy warunków bytowania. A co ma innego robić? Patrząc z zewnątrz, mamy chyba jednak obowiązek być bardziej obiektywni.
Na co p. Andrzej odparł przekonująco:
Jaki jest więc tu wybór dla antykomunisty? Wybierać powinien tylko to, co prowadzi do skutecznej likwidacji peerelu, daje możliwość przywrócenia tu Polski a nie trwania komunistycznego tworu. Kiedy przekonuję do tego mojego dobrego znajomego z czasów naszej wspólnej kontestacji „okrągłego stołu”, odpowiada mi, że dziś wybiera „Kaczyńskiego”, bowiem gdyby wybrał „Tuska” byłoby znacznie gorzej. Według niego „Kaczyński” jest obiektywnie lepszy. Odpowiada mu to, jest zgodne z jego hierarchią wartości.
I na tym by się zapewne skończyło, gdyby nie p. Triarius i jego ręczny granat rzucony w sam środek powszechnej zgody. To właściwie nie jest ścisłe. P. Triarius nie rzuca granatów, on jest granatem. Klasycznym przykładem Triariusowego modus operandi jest jego wypowiedź na temat Józefa Mackiewicza (przypominam: przedmiotu artykułu, pod którym odbywała się dyskusja). Wypowiedź dotyczyła bardziej jego samego, niż Mackiewicza, ponieważ nie zadał sobie trudu przeczytania żadnych dzieł pisarza, z wyjątkiem Karierowicza, którego podsunąć mu miała wielbicielka (zapewne wielbicielka obu, i być może w przekonaniu, że apolityczna powieść bardziej przypadnie do gustu apolitycznemu Triariusowi niż Lewa wolna – przypuszczam zresztą, że „czarująca kobieta” miała rację w tym względzie, co się przecie rzadko zdarza urzekającym niewiastom). Ale nie na tym koniec. Triarius uznał za stosowne wypowiedzieć twierdzenie, że owszem, ceniłby Mackiewicza, gdyby lubił „proniemiecki serial Allo, Allo”. Nawet teraz, czytając to, pękam ze śmiechu, choć nie wypada, bo przecież Wielki Post.
Sam Triarius rozumie, że nie można z nim dyskutować Mackiewicza, ponieważ go nie czytał. Prędzej już można ze mną debatować zasady picipolo na żużlu, niż z nim Zwycięstwo prowokacji; raczej ze mną Spenglera niż z nim Mackiewicza, bo o picipolo nie wiem nic, a Spenglera nie poważam, choć tak się składa, że go czytałem. Ale rozmawiać o Mackiewiczu z kimś, kto go nie czytał? Zabawne… Tylko że o to właśnie chodzi Triariusowi, na tym polega jego prowokacyjny styl, na wypowiadaniu nieuzasadnionych opinii i wzgardliwym wzruszeniu ramion: „Facet mnie absolutnie nie interesuje…”
Prawdę mówiąc, nie widzę w tym nic zdrożnego, zostawmy więc nieistniejącą dyskusję ze ślepym o kolorach. To przecież był karnawał.
Triarius odniósł się dalej do zacytowanego powyżej zdania o hańbie tłumów adorujących Wiesława w 56 roku. Miałem rzekomo podjąć kwestię, którą on zapoczątkował (Triarius, nie Gomułka):
W ‘56 „kult” Gomułki był dość zdrową i zrozumiałą rzeczą, a plucie na tych ludzi (tam była np. moja matka, która naprawdę z komuną miała mało wspólnego) dowodzi świra, i to z tych mało sympatycznych. (Co innego oczywiście trzeźwe przypominanie, kim jest Gomułka.)
Tak samo głosowanie na PAD może nie mieć absolutnie nic wspólnego z jakimś „uznawaniem III RP za wolną Polskę”, czy zachwytem nad osobowością i dorobkiem Prezydenta, natomiast sporo z SYPANIEM PIASKU W TRYBY… Powiedzmy „Postępu”, bo o to tu w sumie chodzi. I jedynym problemem, ale drobnym, jest tu świadomość nikłej wagi jednego głosu, ale credo quia absurdum est i jedziemy. Nierozróżnianie istotnych różnic w funkcjonowaniu PRL i obecnego Liberalnego Raju widzi mi się, daruje Pan, nieco kompromitujące.
Próbowałem się dowiedzieć, co to znaczy „głosować na PAD”, ale znalazłem zaledwie enuncjację jakiegoś łysego faceta, który „leciał głosować na PAD, tylko sobie brwi przeczesze”. Zapewne nie miał nic innego do czesania, ale nadal nie wiem, co to może znaczyć: „głosować na PAD”. Poza tym jednak, skoro karnawałowy nastrój prysł, to proponuję zastanowić się nad słowami Triariusa w Wielkopostnym skupieniu.
O ile wiem, ale niech mnie poprawi, kto wie lepiej, w październiku 1956, nikt tych ludzi nie spędzał na plac bolszewickich defilad. Setki tysięcy oklaskiwały przedstawiciela obcej okupacji i obiecywały pomóc „partii i rządowi w wielkim dziele ulepszania socjalistycznej ekonomiki (sic!)”. Zaledwie 8 lat wcześniej zamordowano Pileckiego, przed pięciu laty Łupaszkę, a przed trzema powieszono generała Fieldorfa. Gomułka był od wczesnej młodości agentem sowietów – czyli w polskiej terminologii (w przeciwieństwie do prlowskiej), był agentem obcego mocarstwa – który sprawnie wprowadził w życie prowokację, wedle której ten zasłużony aparatczyk miał nie być człowiekiem Moskwy, a w zamian był w sporze z Chruszczowem. Ja zatem twierdzę, że owe tysiące skandujące na bolszewickiej łące – to jest skandal. To jest wstyd. A czy wśród nich byli czyiś rodzice, to doprawdy jest mi śmiertelnie obojętne. Przyjmuję, że było tam wiele matek, ale mogę z całą pewnością wyrazić opinię, że były tam tylko dzieci. Polityczne dzieci. Polityczne nieuki. Nie widzę w wyrażeniu takiej opinii niczego zdrożnego; niczego, co można by nazwać opluwaniem i mówię to z Wielkopostną pokorą.
Moja kwestia była przecież inna, bo niezależnie od skandalu, jakim był „kult” takiej kanalii jak Gomułka, to przecież lepiej się żyło w tym prlu z roku 1956 niż w tym z roku 1953, gdy w chwale prlowskiego sądownictwa skazywano na śmierć Nila. Mamy tu do czynienia z wersją dylematu wrażej pieczeni, którą próbowałem nieudolnie określić wyżej. Więzień chwyta się każdej poprawy warunków więziennych, ale obiektywnie pozostaje w więzieniu. Nazywanie tego „postępem” jest równie komiczne, co żałosne. Auto wyprodukowane w roku 2020 jest pod każdym względem lepsze niż to z roku 2000 – to jest postęp. Natomiast zmiana warunków w więzieniu, to funkcja sytuacji na zewnątrz więzienia, sprawa zewnętrznych nacisków, a w wypadku komunistów, przejściowy wyraz zmiennej taktyki. A zatem nie chodziło tu o postęp ani w sumie, ani quia absurdum, ani quia abominatio.
Co rzekłszy, w przeciwieństwie do innych uczestników dyskusji, jestem chyba jedynym, który nie dość, że czytuje Triariusa na jego własnej stronie, to wręcz go ceni. Cenię go właśnie za tę wybuchową charakterystykę, za prowokacyjny timbre głosu. Nie wynika z tego wcale, żebym się z nim zgadzał. Wręcz przeciwnie, zgadzam się z nim bardzo rzadko, ale ten prowokacyjny ton ma swoją wartość. Bo czymże innym miała być witryna Wydawnictwa Podziemnego, jak nie petardą podłożoną pod ciepły konsensus prlu? A czy Józef Mackiewicz nie był takim samym granatem rzuconym w polską pseudo-debatę polityczną na emigracji, gdy mówił o „wszystkim co polskie”:
papież: największy (z moralnej wagi gatunkowej) „poputczik” bolszewizmu od r. 1917
prymas (Wyszyński): jeden z największych zdrajców w dziejach Polski
Wałęsa: jawny człowiek partii komunistycznej, działający na jej korzyść
„Solidarność”: totalitarny zlepek autocenzury – komuny, Kościoła, i najniższego gatunku nacjonalizmu; w szarości, nudzie i zakłamaniu. Brrr…
Dlaczego więc Triarius, ze swym prowokacyjnym stylem, ma być aż takim odszczepieńcem? Ach, chyba że ze względu na treść jego wypowiedzi. No, to prawda. Eksplozyjna dyskusja nie zakończyła się na kulcie sowieckich agentów. P. Jacek próbował sprowadzić ją na rozważanie statusu dzisiejszego prlu, ale w odpowiedzi usłyszał tylko coś o filozofii. Tylko że naprawdę nie ma żartów z filozofią, moja Michajłowna Zofio, bo pomimo słusznej deklaracji, że „filozofia to myślenie do dna”, p. Triarius zaprezentował tylko ogólniki i rzucanie nazwiskami, a nie autentyczne myślenie konsekwencjami. Tak, myślenie filozoficzne, to myślenie do ostatecznych konsekwencji i do wstępnych założeń, do samego dna – a nie przerzucanie się hasłami i powoływanie się na „60 najlepszy uniwersytet na świecie” („studiowałem takie rzeczy na uniwersytecie klasyfikowanym, jako numero 60 ba świecie, itd, itd. I wiem co mówię.”).
Ba! Ale czy my jesteśmy lepsi? Czy płyniemy pod prąd, do źródeł? Wszyscy widzimy źdźbło w oku bliźniego, albo gigantyczny błąd w rozumowaniu oponenta, ale nie dostrzegamy belki w oku własnym, czyli nie widzimy słabości naszych własnych pozycji. Taka jest ludzka natura. Nie znaczy to jednak, by nie próbować kwestionować własnych założeń, by nie rzucać przekonań na szalę dyskusji; nawet tych, do których najmocniej jesteśmy przywiązani. Wszyscy mamy twarde karki i jeszcze twardsze serca. Wszyscy gotowi jesteśmy bronić własnego stanowiska, byle tylko nie przyznać słuszności stronie przeciwnej, a przecież oponent ma na ogół jakieś racje. Tylko Duch Święty może nas natchnąć do wyrozumiałości wobec przeciwników ideowych, ponieważ tylko Duch potrafi obmyć co nie święte, oschłym wlać zachętę, leczyć serca ranę, nagiąć co jest harde, rozgrzać serca twarde, prowadzić zabłąkane.
Prześlij znajomemu
Panie Michale,
Powrócę do kwestii, którą poruszyłem a którą Pan zacytował. Jaki jest więc tu wybór antykomunisty? Czy dyskutować z każdym, niezależnie od tego co on głosi i jakim mówi językiem?
Jak wiadomo z komunistami nie ma dyskusji. A z tymi co deklarują wsparcie dla komunizmu? Józef Mackiewicz dyskutował z Aleksandrem Bocheńskim na łamach „Alarmu”, który wraz z żoną wydawał w Warszawie, a zapewne i później gdy widywali się w Krakowie w ramach spotkań „Biura Studiów”. Dyskutował z nim jednak wówczas, gdy Bocheński jeszcze nie podjął czynnej współpracy z komunistami tylko za nią optował. Potem nim już tylko gardził i piętnował go, Bocheński stał się bowiem jawnym poputczykiem, a nawet agentem. Czy, w oczach antykomunisty, „realizm” prezentowany dziś przez p. Tiariusa nie powinien być toutes proportions gardées podobny do „realizmu” Bocheńskiego? P. Tiarius dziś coś nie tylko głosi, ale jak deklaruje, coś dziś także robi. W moich oczach czynnie wspiera komunistyczną dezinformację i prowokację, twierdząc, że jest to potrzebne. Zatem, czy powinienem z nim dyskutować? Dyskusja, w której żadna ze stron nie zamierza ustąpić od swoich poglądów, bowiem każda wybrała inny biegun wartości i mówi innym językiem, pomijając kwestię „wytrenowania”, może mieć sens tylko dla osób ją obserwujących, ale chyba nie dla dyskutujących? Czy taka dyskusja, dla tego, kto chce tylko głosić swoje fałszywe tezy a nie dyskutować ich, nie jest jedynie dobrą okazją do upichcenia swojej „wrażej pieczeni”? Po co właściwie p. Tiarius co jakiś czas podrzuca nam swoje tezy, nie usiłując ich nawet poprzeć argumentami i poddać dyskusji? Przeciwne argumenty i niewygodne mu pytania zwykł ignorować.
Mniejsza już o to, że nie jestem w stanie zrozumieć „języka” p. Tiariusa. Jego „komętów”, „blogasków”, „jedziemy”, „padów” czy „pyelęgniarek”. Raczej mnie to zniechęca do czytania jego wypowiedzi i dyskwalifikuje go jako (rzekomego) konserwatystę którym się ogłasza. Czy taka jest rola osoby wykształconej w filozofii (która wciąż wytyka to innym, jako argument odnośnie swojej wyższości intelektualnej nad nimi)? Czy taka rola polega na tym, aby mącić czytelność wywodu, używając nowomowy postmodernistycznego bełkotu, głosić arbitralne tezy, zazwyczaj bez uzasadnienia i ignorować zadane wprost pytania? Czy może jest to rola internetowego „trolla”, który się karmi tym co sam głosi? Czy warto dyskutować z internetowym „trollem”?
Drogi i Szanowny Panie Andrzeju!
Ma Pan oczywiście rację, że można dyskutować tylko z kimś, kogo się uważa za godnego partnera do dyskusji. Ani nie zamierzam przekonywać Pana, że p. Triarius jest partnerem do rozmowy, ani tym bardziej nie zamierzam go „bronić”. Przede wszystkim, ponieważ on obrony nie potrzebuje, sam sobie poradzi, ale po drugie, dlatego że (jak już wspomniałem) rzadko się z nim zgadzam.
Co do jego dość specyficznej terminologii (to nie jest dobre słowo!), „szpęgleryzmu”, „bąmotów” itp., to jestem pewien, że ja także mam idiosynkratyczne wyrażenia, po prostu „styl”, który może się wielu czytelnikom nie podobać, choćby Panu. Ale, mój Boże, przecież styl Mackiewicza nie podobał się wielu ludziom, a dla mnie jest kapitalny. Wydaje mi się jednak, że jesteśmy wszyscy w stanie spojrzeć poza ten często irytujący styl Triariusa, i dotrzeć do treści. Na ogół się z nią nie zgadzam, ale uważam ją za interesująco prowokującą do myślenia. Mnie np. niezwykle drażni określenie „troll”, ale wiem, że tak się teraz w Polsce mówi (dragi, sory, ebook, i cały ten makaronizm) i nie zamierzam tego nikomu wytykać.
Pański przykład ze stosunkiem Mackiewicza do Bocheńskiego jest bardzo ciekawy. Znali się dobrze przed wojną, niemal przyjaźnili się w Warszawie przed powstaniem, pomimo (zaraz wrócę do tego „mimo”) diametralnej różnicy poglądów, aż stanęli po dwóch stronach barykady, kiedy obowiązują inne zasady, ale nie przestaje obowiązywać kultura. Być może lepszym przykładem jest, wspomniany w artykule Darka, Leszek (Leon) Bortkiewicz, pierwowzór Karola z „Drogi donikąd”. Jak Karol, mieszkał z Mackiewiczami w Czarnym Borze po wejściu bolszewików i, jak Karol, poszedł wykładać leninizm, ale kiedy przyszli Niemcy, to zamieszkał z Mackiewiczami ponownie. Czy to był ze strony Barbary i Józefa wybór antykomunistów, czy wybór kulturalnych ludzi? Ukrywali także u siebie towarzyszkę Sokołowską (pierwowzór Katarzyny Raczenkowej), a ta nie była przecież jakimś poputczykiem, ale otwarcie komunistką. Jaki byłby wybór antykomunisty? Wydać ją w ręce gestapo?
Nie ma Pan chyba racji, co do rzekomej pogardy Mackiewicza. On mówił wprost, że koncepcja Bocheńskiego była koncepcją polityczną, a nie agenturalną, ale musiała się stoczyć w agenturę z powodu samej natury komunizmu.
Chcę jeszcze powrócić do tej „przyjaźni pomimo”. Tak naprawdę, różnica poglądów była dla tamtych ludzi tlenem niezbędnym do życia. Pojawienie się Mackiewicza w Warszawie w 1944 roku musiało podziałać jak wybuch intelektualnej bomby, nareszcie pojawił się ktoś, z kim można było debatować do woli, bo dotąd wszyscy mówili w kółko to samo. Cat był podobny, gdy oddawał łamy Słowa komunizującemu Miłoszowi, czy bolszewikowi Putramentowi, bo odmienne poglądy są stymulujące intelektualnie. To nie jest rzecz jasna żaden „liberalizm”, a tylko szacunek dla cudzej opinii, i poszukiwanie bodźca dla własnej myśli. Jeśli to miałby być osławiony „liberalizm”, to „liberałem” okazałby się św. Augustyn, który twierdził, że heretycy, pomimo wszystkich ich błędów, odgrywają pozytywną rolę, bo pozwalają wiernym lepiej zrozumieć wiarę.
Podobnie jak Panu, nie podoba mi się wcale głosowanie w prlowskich wyborach i to rzekome niezrozumienie, w jaki sposób udział legitymizuje prl, ale gdybym miał odrzucić wszystkich głosujących, to utraciłbym sporą część przyjaciół. Mackiewicz jest tu znowu dobrym przykładem, bo pozostawał w kontakcie z wieloma apologetami prlu, choćby ze swą własną córką.
Triarius nie jest bez grzechu. Ale ja też nie jestem, mam więc nadzieję, że będzie nadal podrzucał nam swoje petardy. A jeśli ktoś jest bez grzechu, to niech pierwszy rzuci w niego kamieniem.
Michał,
Obok innych dyskusyjnych kwestii, które tu pomijam, zastanawiam się nad trafnością/nietrafnością nazywania przez Ciebie Gomułki agentem sowietów.
Józef Mackiewicz w tekście „Agenci przy robocie” pisał:
Zmieniłem zdanie. Doszedłem bowiem do przekonania, że niesłusznie przezywa się na Zachodzie „agentami bolszewickimi” różnych starych komunistów w Polsce, Czechach, czy innych państwach okupywanych obecnie przez Sowiety. W istocie nie są to żadni agenci bolszewiccy, a po prostu tylko bolszewicy. Czy można bowiem Bieruta nazwać „agentem”? Jakiż on agent?! Stary, zaprzedany duszą i ciałem moskiewski bolszewik. Podobnie jak nie na miejscu byłoby w okresie okupacji niemieckiej w Polsce przezwisko „agenta” niemieckiego czy hitlerowskiego w stosunku do „generał-gubernatora” Franka. Żaden agent. Tylko hitlerowiec z krwi i kości.
Wróg z otwartą przyłbicą nie jest „agentem wroga”. Agentami natomiast w pełnym znaczeniu tego słowa są dopiero ludzie zwerbowani lub kupieni w danym społeczeństwie przez wroga, służący jego celom, a występujący zawsze pod pewną… maską.
Jeśli idzie o Bocheńskiego, niewątpliwie dostrzegał stricte polityczny charakter jego poczynań z 1945 roku, ale (znacznie później) pisał też:
Grupę Bocheńskiego i consortes uważam wprawdzie za zdrajców, kanalie i agentów…
Och, ale dlaczego? Dlaczego pomijać dyskusyjne kwestie?
Nie zdaje mi się, żeby wszystkie kwestie były warte dyskusji, choćby kwestia Granatu, o którym piszesz. Jeśli granat w dyskusję (choć dyskusji przecie nie było) nie potrafi/nie chce/wsio mu rawno wyartykułować argumentów w sposób komunikatywny (zrozumiały), to to może istotnie granat, ale też niewybuch.
To nie jest ciekawe.
Natomiast ciekawi mnie, dlaczego Gomułka agentem sowietów, według Ciebie.
Drogi Panie Michale,
Słowo „troll” zdaje mi się nie ma powszechnie stosowanego odpowiednika w języku polskim i dlatego go użyłem (w cudzysłowie).
Ale to co w tym kontekście pisałem to sprawa drugorzędna. To forma której p. Tiarius używa, a istotna jest treść. Moim zdaniem treść jest taka, że p. Tiarius nie chce dyskusji. Chce tylko wygłaszać swoje arbitralne tezy.
Oczywiście Pan i ktokolwiek inny poza mną ma pełne prawo z p. Tiariusem dyskutować czy też próbować dyskutować.
Dobrze. Niech będzie. Dyskutujmy to, co Tobie wygodnie, a pomińmy, co uznajesz niewartym dyskusji. W końcu, do dyskusji potrzeba dwóch osób. Co najmniej.
Trudno się nie zgodzić ze słowami Mackiewicza. Wydaje mi się zupełnie jasne, że hitlerowiec, to coś więcej niż „agent Hitlera”. Nikt nie powiedziałby „agent Hitlera” na Franka, ale też takie określenie nie byłoby ani mylące, ani fałszywe.
Komunista, to komunista, co między innymi oznacza „agent międzynarodowego komunizmu”. Nie należy jednak stosować powyższych rozważań Mackiewicza, jako sztywnych zasad. Sam pisał o Bierucie:
„jest lojalny, posłuszny, wierny, zdyscyplinowany, jest agentem swego ukochanego wodza na posterunku, a są to wszystko duże cnoty. Jest patriotą sowieckim, czego nie zamierza negować nawet pod maską „prezydenta Rzeczypospolitej”. Nazywa przecie głośno Związek Sowiecki „ojczyzną mas pracujących”, a jako komunista do tych „mas” należy. Jeżeli się zważy, że istnieje prawie pewność, iż szczerze wierzy w dobro sprawy ustroju bolszewickiego, nie znajdziemy na jego obecnej postaci żadnej poważniejszej, obiektyw nej skazy, prócz tej, że jest – wrogiem
Polski…”
Wydaje mi się to bez reszty słuszne i to samo da się powiedzieć o Gomułce.
Kiedy osobiście mówię o Bierucie czy Gomułce, że byli agentami, to mam wówczas na myśli te nieliczne informacje na temat ich przeszłości. W przedwojennej Polsce byli nazywani agentami obcego mocarstwa, bez cudzysłowów, bez przybliżeń, a zupełnie dosłownie.
Natomiast co do Bocheńskiego, to odnoszę przykre wrażenie, że dobierasz cytaty dla uzasadnienia tezy. Możemy przecież przerzucać się cytatami w nieskończoność, i nie jest to mój ulubiony sposób spędzania czasu, a mimo to pozwolę sobie na jeszcze jedno przytoczenie, tym razem ze „Zwycięstwa prowokacji”:
„Nie należy niczego upraszczać. Dzisiejsza agentura PAXu powstała w rzeczywistości nie z koncepcji agenturalnej, lecz politycznej.”
Drogi Panie Andrzeju,
W żadnym wypadku nie wytykam Panu użycia słowa „troll”. Wręcz przeciwnie, użyłem go jako przykładu: ja tego słowa nie lubię i nie będę go używał, ale nie mam nic przeciwko używaniu go przez innych. W dzisiejszej Polsce, słowa „wielki post” oznaczają długi komentarz zapisany na internecie. Jeżeli ludzie chcą tak mówić, to jest ich prywatna sprawa, co mnie do tego? Ale konsekwentnie, nie trzeba się także irytować na szpęgleryzm.
P. Przemek kilkakrotnie wyrzucał mi użycie określeń takich jak gazetka wybiórcza, łżeczpospolita czy obłudnik powszechny, a nawet niunia. Jego prawo. Ale moje prawo nie przejmować się nim, a pozostać przy moich idiosynkrazjach.
Ma Pan z całą pewnością rację, że p. Triarius pragnie wygłaszać ex cathedra swoje arbitralne opinie. Tak. Ale nie on jeden. Prawdę mówiąc, niewiele znam osób, które pragną dyskusji.
Panie Michale,
Jestem zdania, że w dyskusji można używać dowolnych słów byle mówić poprawnie i zrozumiale w swoim języku. „Niunia” czy „wybiórcza” to dla mnie słowa zrozumiałe w języku polskim („łżeczpospolita” to połączenie słów „łżeć” i „rzeczpospolita” dające do zrozumienia że „rzeczpospolita” jest fałszywa, „niunia” to dla mnie połączenie słów „niania+unia”, zaś „wybiórcza” to to samo co „wybiórczy/wybiórczo”). W tym przypadku jest to więc gra zrozumiałych słów (być może Pana Przemka razi nie tyle dziwaczność, co dosadność i precyzja tych określeń w odniesieniu do fałszujących rzeczywistość nazw). Co innego wykoślawianie dla zabawy obcych słów, gdy angielski „blog” staje się polskim blogaskiem. Dla kogoś kto czyta po raz pierwszy i nie wie zbyt wiele na temat filozofii, „szpęgleryzm” nie oznacza nic poza niezrozumiałym dziwolągiem językowym. Nie odpowiada mi moda na „zabawową” zmianę języka w formę „slangu”, podobnie jak i każda inna moda.
Ja także uważam, że do dyskusji potrzebne są przynajmniej dwie osoby. Oby tylko chciały dyskutować ze sobą, używały zrozumiałego dla wszystkich języka i szanowały się wzajemnie (czego wyrazem powinno być powstrzymywanie się od ciągłego głoszenia swoich tez ex cathedra)
Panie Andrzeju,
Chyba mnie to nie przekonywa. Nie widzę wielkiej różnicy między triarusowym „blogaskiem”, a moim „łykendem”. Zapewne nie użyłbym tego słowa w artykule, ale używam go wielekroć w korespondencji, ponieważ (1) nie ma polskiego odpowiednika na koniec tygodnia oprócz rozwlekłego „w sobotę i niedzielę” i (2) jest w nim oczywisty żart w użyciu „y” zamiast „i”, który nawiązuje do ludowej wymowy (np. poszlYśmy, koniecznie z akcentem na „Y”). Tak czy owak, wykoślawiam dla zabawy obce słowo. Czy zechce mi Pan to darować?
Na marginesie, czy raczej jako przypis do mojej poprzedniej odpowiedzi pod adresem Darka. Darek napisał, że żadnej dyskusji nie było i Pan chyba też skłania się ku takiej konkluzji. Mnie się wydaje, że nie było dyskusji na temat Mackiewicza, bo nie można dyskutować ze ślepym o kolorach, o czym było powyżej. Ale to nie znaczy, że nie było dyskusji. Zgadzam się wprawdzie, że nie było intelektualnego zaangażowania z obu stron (z żadnej ze stron), ale była to nadal interesująca debata, którą czytałem z wielkim zaciekawieniem. (Nb. intelektualne zaangażowanie w dyskusję, jest w ogóle rzadkością. Ile razy się zdarza, by człowiek zakończył długą wymianę zdań okrzykiem „Jak Boga kocham, przekonał mnie ten Józef!”? A tak wykrzyknął Bobkowski po całonocnej rozmowie z Mackiewiczem. Jest w tym pewien paradoks, bo celem rozmowy nie jest „przekonanie”, ale tylko intelektualne i duchowe zaangażowanie może doprowadzić do przekonania.)
Przyznaję, że mam w tym względzie niższe motywy, bo jeżeli nie było dyskusji, to o czym jest mój artykuł powyżej?
Michał,
Zdaje się, że jak w zwykle w trakcie prowadzenia tak lubianych przez Ciebie dyskusji, zaczynamy kręcić się w kółko. Owszem JM pisał:
„jest lojalny, posłuszny, wierny, zdyscyplinowany, jest agentem swego ukochanego wodza na posterunku…”
Tyle, że trzy lata później w tekście „Agenci przy robocie” zakomunikował uroczyście: „Zmieniłem zdanie”. Była o tym mowa wiele lat temu.
JM uważał, że nazywanie bolszewików agentami obcego mocarstwa jest błędem; błędem przyczyniającym się do zamazywania istoty bolszewizmu. Określenie „agent” zarezerwował dla ludzi, którzy bolszewikami nie będąc, robią bardzo wiele na rzecz bolszewizmu. Do tej grupy zaliczył Bocheńskiego.
Tak, dobieram cytaty dla uzasadnienia tezy. A niby jak inaczej? Gdy próbuję zilustrować w jaki sposób definiował aktywność Bocheńskiego z 1945 roku, sięgam po właściwy fragment. Jeżeli chcę pokazać jak przedstawiał się stosunek JM do aktywności Bocheńskiego 5-10-15 lat później, wybieram adekwatny passus.
W oczach Józefa Mackiewicz, w 1945 roku Bocheński był politykiem (i głupcem). 15 lat później już tylko agentem obcego mocarstwa i… kanalią. Może był niesprawiedliwy? Może przemawiał przez niego szczery (ale subiektywny) żal za sprowadzenie brata na manowce?
Darek,
Bardzo często od Ciebie słyszę o rzekomym kręceniu się w kółko. Mogę tylko prosić o wybaczenie, a jednak trudno mi się oprzeć wrażeniu, że (jeżeli w ogóle) to nie ja się kręcę. Doprawdy zdaję sobie sprawę z kolejności artykułów, co jest dość oczywiste z więcej niż jednego powodu. Pomimo to, wcześniejszy cytat jest nadal „bez reszty słuszny”, niezależnie od późniejszego zastrzeżenia. Toteż obstaję, że nie należy traktować tych wypowiedzi Mackiewicza jako sztywnych zasad. Dla uniknięcia nieporozumień: ta druga wypowiedź nie unieważnia pierwszej, nie czyni jej niesłuszną.
Niech ja policzę. Rok 1962, to będzie 5? 10? 15? Czy 17 lat po roku 1945? Czy to co napisał w 17 lat później, będzie „adekwatnym passusem”, „jeżeli chcę pokazać jak przedstawiał się stosunek JM do aktywności Bocheńskiego 17 lat później”? Rozumiem, że tak. Zatem wybieram ten adekwatny passus z roku 1962:
„Nie należy niczego upraszczać. Dzisiejsza agentura PAXu powstała w rzeczywistości nie z koncepcji agenturalnej, lecz politycznej.”
Jeszcze raz proszę o wybaczenie, ale nie wydaje mi się, żebym to ja kręcił się w kółko.
Ach! Zaraz! Byłbym zapomniał. Przeczytałem prawie wszystko, co Józef Mackiewicz napisał i na tej podstawie twierdzę, że oceniał ludzi na podstawie ich czynów i słów oraz za ich czyny i słowa, a nie wymyślał usprawiedliwień w sensie „został sprowadzony na manowce, biedaczek, więc to nie jego wina”. Cat był odpowiedzialny za swoje czyny. Cat był odpowiedzialny za swoją zdradę. A nie ktoś, kto mu szeptał do ucha. Nasza wola jest nasza własna, diabeł nie jest winien naszych grzechów, tylko my sami, nawet jeżeli czynimy zło z podszeptu. Cat był odpowiedzialny, a nie ubole, którzy go sprowadzili do prlu. Szczery żal o to, że ktoś sprowadził brata na manowce? Raczysz żartować. To byli poważni ludzie, dużej miary jednostki, a nie kukiełki prowadzone na nitkach, zawodzące „to nie moja wina, to on mnie namówił!”
Panie Michale,
Niektórzy piszą „wikend” albo „łikend” i to mi się bardziej podoba (nie kojarzy się z powszechnym „łykiem” na koniec tygodnia). Wobec braku krótkiego odpowiednika polskiego staram się używać słów oryginalnych z języków obcych. Skoro przyjęło się „ok”, „blog”, „online” to dlaczego nie „weekend”? Moim zdaniem każda zmiana używanego języka ma rację bytu o ile jest dokonana z kulturą. Jeśli w języku polskim mówi się „ten kraj”, to o czym świadczy określanie go mianem „tenkraju”? Moim zdaniem, co najmniej o infantylizmie językowym.
Moim zdaniem nie było dyskusji z p. Tiariusem ze względu na to, że głosił tezy bez argumentacji oraz zignorował zadane mu pytania. Starałem się dyskutować z Darkiem i z Panem na temat artykułu (początkowo) i na pojawiające się w toku wymiany zdań inne tematy, ale jak widać nie potrafiłem albo zaprezentowałem zbyt słaby poziom aby podjąć rzeczową dyskusję. Mam wrażenie, że dla każdego słowo „dyskusja” oznacza coś nieco innego, że określa je to, czego osobiście od dyskusji oczekujemy.
Panie Andrzeju,
Wywołany do tablicy odpowiadam. Nie tyle razi mnie, co po prostu nie lubię takich zdrobnień. Nie wiem skąd wywiódł Pan „dziwaczność”, jeśli wcześniej opisał pań etymologię (czy jak kto woli żródłosłów). Co do dosadności to myślę, że można dużo mocniej, a precyzja … czy ja wiem.
Panie Michale,
Proszę śmiało idiosynkrazjować, jakoś to przeboleję przy pozostałych treściach.
Mam jednak nadzieję na poprawę po Pana wpisie
„Triarius nie jest bez grzechu. Ale ja też nie jestem, mam więc nadzieję, że będzie nadal podrzucał nam swoje petardy. A jeśli ktoś jest bez grzechu, to niech pierwszy rzuci w niego kamieniem.”
Jak Pan kiedyś mi to bardzo ładnie wytłumaczył (o rzucaniu kamieniem), nie mogę teraz odszukać w gęstwie komentarzy, ale zapamiętałem chęć poprawy.
Panie Przemku,
Dziękuję za wyjaśnienie. Napisałem „być może” a więc nie było to żadne twierdzenie. Jeśli to Pana uraziło, przepraszam Pana.
Skoro zatem ani „dziwaczność” ani ” precyzja i dosadność”, jaka była przyczyna tego, że zgłaszał Pan kiedyś swoje obiekcje odnośnie używanych przez Pana Michała określeń?
ps. Poza tym, że Pan nie lubi takich zdrobnień? Ja nie lubię wielu rzeczy ale to nie znaczy, że inni nie mogą ich lubić.
Michał,
Wcześniejszy cytat może być bez reszty słuszny, np. dla Ciebie, ale nie dla JM, który napisał prosto i jednoznacznie: „zmieniłem zdanie”. A zatem druga wypowiedź obiektywnie nie czyni pierwszej wypowiedzi niesłuszną, ale nie z punktu widzenia autora ich obu. Trzecie kółko. Stop.
Bardzo dobrze, że sięgasz po klasyczne cytaty. Ze swojej strony mogę dodać zdanie zapisane w ZP, które Józef Mackiewicz przytaczał za Wacławem Zbyszewskim: za dużo mamy ocen moralnych, za mało ocen faktów (cytuję z pamięci, ale mam nadzieję, w miarę poprawnie).
Otóż Mackiewicz istotnie trzymał się tej zasady, zdarzało mu się jednak formułować oceny moralne, np. w prywatnej korespondencji. W liście do brata z 1949 roku (a więc 4 lata od jakże istotnej inicjatywy) pisał:
„Grupę Bocheńskiego [wolno się domyślać, że z Bocheńskim na pierwszym planie?] i consortes uważam wprawdzie za zdrajców, kanalie i agentów, ale w tej chwili abstrahuję zupełnie od ich moralnych kwalifikacji, a kładę jedynie nacisk na bezgraniczną naiwność polityczną ich programu, który zbrodniczym okazuje się dopiero w skutkach, iż rzekomo w stosunku do najeźdźcy sowieckiego można coś wygrać idąc z nimi na kompromis…”.
W 1949 roku miał być może nadzieję, że przekona brata do zaniechania kolaboracji siłą swoich argumentów, siedem lat później w nieopublikowanym wówczas artykule „Nie , a – …”opisał wpływ jaki jego zdaniem na decyzję Stanisława miał Aleksander Bocheński:
„I wreszcie, jak sądzę, decydujący wpływ wywarł Aleksander Bocheński, faktyczny twórca i szara eminencja , ideowy korepetytor Dominika Horodyńskiego, onże autor …”.
Dla Józefa Mackiewicza było niezmiennie oczywiste, że inicjatywa Aleksandra Bocheńskiego z roku 1945 powołania do życia opozycji katolickiej w bolszewickim kraju była krokiem jednoznacznie politycznym. Kolejne działania „grupy Bocheńskiego” nie miały jednak w jego oczach charakteru politycznego, ale wprost agenturalny.
Słusznie może nam się zdawać (na podstawie lektury „Zwycięstwa prowokacji”), że Józef Mackiewicz bardzo wysoko oceniał polityczny, pierwotny krok Bocheńskiego. Nie tylko dlatego, że znał Bocheńskiego i jego poglądy bardzo dobrze (znał także Horodyńskiego, który – cóż za ironia losu – był kolporterem antykomunistycznego „Alarmu”), ale uznał szczególny dar Bocheńskiego przekonania do swojej koncepcji bolszewików.
Miał niewątpliwie rację – koncepcja Bocheńskiego (zgrabnie przez bolszewików przefastrygowana i ściśle dopasowana do faktycznych potrzeb) ukształtowała polityczny pejzaż na kolejnych przynajmniej 75 lat.
Darek, tak, a w 1962 roku napisał:
„Nie należy niczego upraszczać. Dzisiejsza agentura PAXu powstała w rzeczywistości nie z koncepcji agenturalnej, lecz politycznej.”
Czyżby, używając Twojej logiki, „zmienił zdanie”? A czy nie prościej byłoby powiedzieć, że uściślił? Czy nie trafniej byłoby przyznać, że cyzelował pewien punkt? W jednym wypadku, kto jest agentem, a w drugim, co to jest polityczna koncepcja. Ot, i wszystko.
Drogi Panie Andrzeju,
„Wikend” wydaje mi się okropny (czy to ma się wymawiać przez „w”?!), a „łikend” nie jest zgodny z duchem polskiego języka, który nie lubi zbitki dźwięków denotowanych przez litery „ł” i „i”, tylko (podobnie jak rosyjski) przemienia chyba wówczas „ł” na „l”. Ale co robić? Ja sam używam słowa „weekend” bezustannie, mówiąc po polsku, więc nie powinienem narzekać, jednak unikam go w formalnym pismie.
Z pewnością rację mają ci, którzy twierdzą, że język jest żywym i zmiennym fenomenem, a zatem coś, co jest neologizmem, z czasem się przyjmuje i staje się normą. W moich czasach w prlu, jakiś komik (chyba Stanisławski) używał słowa „rozpłaszczyć się”, nie w sensie tradycyjnym, tj. „położyć się płasko”, ale w sensie „zdjąć płaszcz”, co było odkrywczo dowcipne. W rezultacie wszyscy używaliśmy wówczas podobnych żartów, np. zasłonić się miało znaczyć już nie będę mówił co. Ku mojemu nieskrywanemu zdziwieniu, w dzisiejszym prlu mówi „rozpłaszcz się” w sensie „zdejmij płaszcz”, a więc dowcip przerodził się w normę. Tylko że teraz, to już nie jest zabawne, ale raczej koszmarne.
Osobiście wyciągam z tego wniosek, że język polski, owszem, żyje i zmienia się, ale niestety także schodzi na psy. Rzecz jednak w tym, że używanie języka kreatywnie, tworzenie zbitek i neologizmów, jest nie tylko świetną zabawą, ale także jest „dobre dla języka”, rozwija go i czyni ciekawszym. Język, który nie pozwala na takie gry, nie jest giętki i prędko kostnieje. Przyznaję, że polszczyzna większości tego, co słyszę i czytam z prlu, wydaje mi się fatalna, ale na tym tle, Triarius jest ciekawszy, lżejszy, nawet jeżeli niekiedy irytujący.
Chodzi mi o to, aby język giętki
Powiedział wszystko, co pomyśli głowa.
Czasem był jak piorun, jasny, prędki,
A czasem smętny, jako pieśń stepowa.
A czasem jako skarga nimfy miętki,
A czasem piękny, jak aniołów mowa.
Nie potrafię się zgodzić z Panem (i Darkiem), że nie było dyskusji. Triarius z całą pewnością prezentował argumentację (mógłbym się pokusić o rozwinięcie niektórych jego tez, na zasadzie advocatus diaboli, ale mi się nie chce), a że były przedstawione skrótowo i hasłowo, to sam pisałem powyżej. Proszę wszakże pamiętać, że mamy tu do czynienia z poetyką internetowego komentarza, a nie traktatu filozoficznego, więc standardy dowodzenia są ciut inne.
Drogi Panie Przemku,
„Idiosynkrazjować”, to jest chyba neologizm, kreatywne użycie języka, ale może także dziwaczność. Ale skoro Pan przeboleje, to wszystko jest dobrze, więc przyjmuję Pański neologizm jako hołd dla Triariusa, choć wątpię, żeby on się ze mną zgodził (bo jest mu to zupełnie obojętne).
Michał,
Czytasz czasem co inni piszą w komentarzach?
pax powstał z koncepcji politycznej, ale pięć minut później ześlizgnął się w agenturę. O czym tu dyskutować?
Panie Andrzeju,
Ależ proszę lubić. Ja nie lubię określenia „być może”. Tu można napisać wszystko a potem się z tego wycofać.
Drogi Darku,
Owszem, czytuję. Zawsze z uwagą, często z zaciekawieniem, a niekiedy z niecierpliwością, ale ponieważ nie jestem człowiekiem doskonałym, to przeczytałem Twój komentarz raz jeszcze i to z trwogą, że pominąłem coś istotnego. Zdarza mi się to niestety często, ale co robić. Nie wszyscy możemy być perfekcyjni.
Przeczytawszy ponownie, nie widzę jednak, jakie złote myśli mi umknęły, ale jeżeli sobie życzysz – a najwyraźniej sobie życzysz – szczegółowej odpowiedzi, to proszę bardzo, powiedz to wprost. Tylko, że Ty zaczynasz od zagadkowego „trzecie kółko. stop”. Cokolwiek to ma znaczyć, to raczej nie oznacza, że pragniesz wdawać się w szczegółową debatę.
Rzecz jasna, miałbym wiele do powiedzenia na temat „wypowiedzi obiektywnie słusznej, ale nie z punktu widzenia autora”. Na temat „ocen moralnych i ocen ścisłych”, też. Nawet pisałem o tym obszernie w książce, choć to było 30 lat temu. Nie widzę więc doprawdy, żebym cokolwiek pominął, czy też bruździł Ci w inny sposób, unikając szczegółowej dyskusji, z kimś, kto mówi wprost, że nie będzie się kręcił w kółko, gdy wskazuję, że używam wyłącznie TWOJEJ WŁASNEJ LOGIKI, uwypuklając najpóźniejszą wypowiedź na ten sam temat.
Co rzekłszy, jeżeli nadal uważasz, że nie czytam uważnie, to nie będę Ci robił na despekt i przyjmę tę krytykę z pokorą. Najmocniej przepraszam i proszę o wybaczenie (ale co dokładnie pominąłem?).
Panie Przemku,
Przyzna Pan jednak, że argument „dlatego, że ja tego nie lubię”, w odniesieniu do tezy, że coś, co ktoś napisał jest niewłaściwe brzmi trochę dziecinnie…
pax
Pax? „Dzisiejsza agentura PAXu powstała w rzeczywistości nie z koncepcji agenturalnej, lecz politycznej.”
Na poczatku przepraszam za brak polskich znakow. Korzystam z firmowego laptopa, gdzie opcja ich instalacji jest zablokowana.
Panie Michale,
Podczas lektury Panskich tekstow zauwazylem, ze slownictwo, ktorym sie Pan posluguje, prowadzi do wypaczonego obrazu rzeczywistosci, ktory moze sugerowac, ze to “Rosja, a nie sowiety”. Jest to szczeglnie zdumiewajace, poniewaz zdaje sie Pan postrzegac te rzeczwistosc w sposob wlasciwy; prawdopodobnie to tylko niescislosci jezykowe , ktore jednak moga prowadzic do konfuzji.
Chodzi mi tu o dwie rzeczy.
Po pierwsze, uzywanie slowa “sowiety”, ktore znaczyloby, ze bolszewicki twor nad Wolga ma jakis szczegolny charakter, ktory wyroznia go od innych tworow. To prawda, ze tam wlasnie znajduje sie centrum, baza wypadowa miedzynarodowego komunizmu, ale ten fakt nie przynalezy do istoty tego tworu, ani komunizmu, jest on wynikiem zbiegu okolicznosci (poczatkowo podobno miala to byc Szwajcaria). To moze prowadzic niektorych do przekonania o rosyjskich zrodlach i charakterze bolszewizmu. Na swiecie to przekonanie lokuje sie na drugim miejscu wsrod przesadow na temat komunizmu, zaraz po przekonaniu o zydowskim jego pochodzeniu. Teza “rosyjska” szczegolnie popularna jest nad Wisla, z powodu szeroko rozpowszechnionej tam rusofobii. Wobec powyzszego proponowalbym nie uzywac slowa “sowiety”, ale np. “bolszewicka “Rosja”” (ew. “bolszewicka Rosja”, czy tez, “komunistyczna “Rosja””, czy “Rosja”), i to analogicznie w odniesieniu do wszystkich bolszewickich tworow jednoczesnie, czyli np. “bolszewicka “Ukraina””, “bolszewicka “Polska””, “bolszewickie “Chiny”” itd. Uzywanie , tak jak Pan to robi, slow typu prl, chrl, ma jeszcze jedna slabosc, przyjmuje Pan bowiem nazewnictwo narzucone przez samych bolszewikow, i to w dodatku niekonsekwentnie, poniewaz bolszewicka “Polska” w latach 45-52 nie byla prlem, tylko “Rzeczpospolita Polska”, tak jak jest nia od grudnia 1989 roku.
Druga rzecz, to okreslanie polskich bolszewikow jako “agentow obcego mocarstwa”. Zastanawia mnie w ogole uzycie slowa “mocarstwo” w odniesieniu do bolszewickiej “Rosji”, ale nie bede sie tu upieral, byc moze jest to zasadne. Chodzi mi natomiast o fakt, ze ich istota nie jest to, ze sluzyli obcemu mocarstwu, ale ze byli czlonkami miedzynarodowego komunizmu. Praktyka ruchow anty-komunistycznych na calym swiecie powinno byc, po pierwsze, wyeliminowac wszyskich bolszewikow swojego kraju, a dopiero pozniej, bolszewikow rosyjskich, czy innych. Przykladowo, w 1945 roku , programem anty-komunistycznego podziemia powinno bylo byc: wyeliminowac przede wszystkim polskich bolszewikow, poniewaz oni sa 100 razy bardziej niebezpieczni, legitymizuja bowiem komunizm znacznie skuteczniej; poprzez swoja polskosc, graja na nucie nacjonalizmu i sa bardziej wiarygodni w oczach spoleczenstwa. Im wiecej wyeliminujemy komunistow polskich, tym wiecej bolszewicy z koniecznosci beda na ich miejsce musieli wystawic komunistow rosyjskich, co zmniejszy ich wiarygodnosc, a co za tym idzie, oslabi ich. Tyczasem polskie podziemie, o ile w ogole przejawialo jakakolwiek dzialanosc antykomunistyczna, postepowalo wedlug odwrotnej logiki, przyczyniajac sie tym samym de facto do wzmocnienia komunizmu. Wygrali to bolszeiwcy pozniej bardzo w 1956 roku, wygral to Gomulka, a ostatecznie (?) wygrali to w roku 1993, kiedy ostatni oddzial zolnierzy bolszewickiej “Rosji” wyjechal z bolszewickiej “Polski”.
Uzywanie zwrotow typu “agent sowiecki” lub “obcego mocarstwa” budzi skojarzenia z wyzej wymienionym sposobem myslenia. Sadze, ze nalezaloby te okreslenia zarzucic i zastapic nowymi. Zwroty, ktore podalem sa rzecz jasna tylko propozycjami, byc moze istnieja lepsze.
Drogi Panie Krzysztofie,
Bardzo interesujący punkt Pan podjął. Jestem Panu wdzięczny.
Niepokoi mnie jednak, że otwiera Pan swą krytykę słowami, które ją osłabiają: „To moze prowadzic niektorych do przekonania o rosyjskich zrodlach i charakterze bolszewizmu.” Z pewnością zdaje Pan sobie sprawę, że nie mam żadnego wpływu na to, co kogo może prowadzić do czego. Niektórzy sądzą, że nazizm wziął się z Nietzschego, ale wystarczy przeczytać filozofa, żeby się z tego śmiać. Nigdzie nie znalazł Pan chyba u mnie słów, które wskazywałyby na „rosyjskie źródła bolszewizmu”, ale że ktoś tak pomyśli, to na to ja nie doktor.
Pańska propozycja zmiany terminologii jest godna uwagi. Była tu o tym mowa niedawno, w naszej Szóstej Ankiecie: czy to jest prl, czy coś znacznie gorszego? Pozwoli Pan jednak, że zacznę od niezgody: otóż wydaje mi się, że używam terminów prl i chrl właśnie konsekwentnie, tzn. bez zwracania uwagi na to, kiedy bolszewiccy władcy je przyjęli, a kiedy odrzucili. Terminy te zdają mi się oddawać całkowicie i trafnie nierzeczywistą naturę tych państwowopodobnych tworów. Czy „bolszewicka „Polska”” i „bolszewicka „Rosja”” rzeczywiście byłyby trafniejsze? Może. Mam wątpliwości i na razie tego nie widzę, ale może się przekonam.
O „agentach obcego mocarstwa” była mowa w komentarzach. Darek zarzucił mi mniej więcej to samo, ale usiłowałem tłumaczyć, że użyłem takiego określenia z premydytacją, mając na celu wskazanie na ich status zaledwie kilkanaście lat wcześniej, przed i podczas wojny, gdy Gomułka, Nowotko czy Bierut, kapitan Klos (ja wiem, że to się nie tak pisze…) czy czterej pancerni łącznie z psem, byliby uznani za obcych agentów, za zdrajców, wedle ówczesnej polskiej terminologii: „agenci ościennego (lub obcego) mocarstwa” – do tego świadomie nawiązywałem.
Osobiście, nie nazywam nigdy sowietów „mocarstwem” (chyba że z ironią), bo jest to centrala międzynarodowego spisku, a nie żadne mocarstwo. Jesteśmy więc całkowicie w zgodzie: Gomułka i Bierut byli wysokimi urzędnikami międzynarodowego komunizmu, Klos i pancerni agentami międzynarodowego komunizmu. (Dla uniknięcia nieporozumień, dodam, że używam przykładu postaci fikcyjnych, jako najbardziej jaskrawego dowodu sowietyzacji prlu, ze względu na ich popularność po dziś.)
Pańskie słowa na temat „bolszewików swojego kraju” przyjmuję bez zastrzeżeń i mógłbym się pod nimi podpisać. Przytaczaliśmy tutaj wielokrotnie identyczne niemal wypowiedzi Józefa Mackiewicza na ten temat.
Jeszcze raz, wielkie dzięki za podjęcie tak ciekawego tematu.