Józef Mackiewicz idzie na wojnę
39 komentarzy Published 2 lutego 2020    |
Mój pogląd na politykę jest idealnym. Uważam, że o ile taktyka polityczna kroczyć może każdą drogą do celu, to w polityce winno się być uczciwym.
Józef Mackiewicz
„Pisarz bezstronny jest takim samym fałszem, co tygrys wegetarianin” – usłyszał kiedyś Karol Zbyszewski od swojego przyjaciela, Józefa Mackiewicza. Szczerość i odwaga mówienia wprost, nie kamuflowania tego, co ma się do powiedzenia, to jedna z zasad Mackiewiczowskiego pisarstwa. Czesław Miłosz, który przez całe życie nie potrafił oprzeć się pokusom koniunktury, pisał na ten temat (w prywatnym liście) tak:
Wydaje mi się, że weszliśmy w okres wielkich przewartościowań literatury polskiej XX wieku, zwłaszcza tam wszędzie, gdzie chodzi o prawdomówność. A że Pan był zawsze pisarzem prawdomównym, miejsce Pana będzie coraz wyższe. A ta obecna książka znajdzie się wśród kilku najwyższych pozycji prozy. Niestety z wielu polskich prozaików, takich jak Żeromski i Reymont, został tylko papier.
Mackiewicz, jeśli mógł, jeśli tylko nie przeszkadzała mu cenzura lub inne względy, nie cofał pióra. Ostatnie miesiące pisania do „Słowa”, artykuł „My, Wilnianie”, „Gazeta Codzienna”, wojenna książka i broszura, podziemne pismo „Alarm” – potwierdzają funkcjonowanie tej reguły. Z jego bezpośredniej relacji wiemy dość dokładnie, co w tym okresie mógł, a co tylko chciałby napisać i opublikować. Zdarzało mu się w tym czasie pisać bez żadnych cenzorskich ograniczeń, z pominięciem obowiązującego bezprawia. Tak pisał książkę „Prawdę w oczy nie kole”, trzy numery podziemnego pisma „Alarm”, broszurę „Optymizm nie zastąpi nam Polski”. W „Prawdzie…” opisał ograniczenia, z jakimi musiał się borykać pisząc dla „Słowa”, „Lietuvos Žinios”, redagując i pisząc do „Gazety Codziennej”. Dzięki informacjom zawartym w książce (cudem odnalezionej po wielu latach intensywnych poszukiwań – zainteresowanych szczegółami zapraszam do lektury noty „Od wydawcy”*) możemy z jako takim przybliżeniem opisać koncepcje i postawę, jakie przed, na początku i w trakcie II wojny światowej reprezentował Mackiewicz.
II wojna światowa nie była cezurą w twórczości Józefa Mackiewicza. Tak stwierdza w swoim ostatnim tekście Michał Bąkowski. Słusznie. Trudno utrzymywać, że jakiekolwiek wojenne zdarzenie nadwerężyło zadziwiający konsekwencją monolit Mackiewiczowskiego myślenia, w jakiś szczególny sposób wpłynęło na jego światopogląd. W swoim pisaniu pozostał sobą: bardzo mocno liberalnym konserwatystą o nadzwyczaj szerokich intelektualnych horyzontach; skłonnym co fraza, akapit, artykuł weryfikować trafność własnego poglądu. Niczego tu nie zmieniły doświadczenia wojny: okupacji sowieckiej, niemieckiej; zbrodni bolszewickich, hitlerowskich, demokratycznych. Zmieniło się jedno, radykalnie – postawa Mackiewicza wobec świata. Z nieustraszonego dziennikarza-literata narodził się pisarz-polityk, pisarz walki.
Mobilizacja
We wrześniu 1939 roku miał 37 lat. Bez wątpienia podlegał wojennej mobilizacji. Żaden z jego tekstów nie potwierdza wprost, jakoby znalazł się w tym czasie w wojsku, a jednak przynajmniej dwa z nich otwierają obszerną przestrzeń domysłom. We wstępie do fragmentu większej beletrystycznej całości (możliwe, że fragmentu tej samej powieści, z której pochodził tekst zatytułowany „Kriuczkow”, drukowany w „Słowie” w grudniu 1938 roku), „Z tej wielkiej, przedwczorajszej… Strzępy powieści” (NV, 2017, s. 232) możemy przeczytać:
Z wojny na wojnę. Za dużo ich trochę, tych wojen, jak na jedno pokolenie. Dobry Bóg nie jest nam łaskaw. Wróciło się kiedyś i zdawało, że jest to ostatnia wesz, którą się zabija paznokciem. Trudno się człowiek roztasował w życiu, z roku na rok poprzeciągał leniwe kości, różę posadził pod oknem, wziął pióro do ręki… aż dzwoni ktoś do furtki. Pies szczeka od niechcenia. Nie były to wici wojenne, ani głos bębnów. Nie był to dzwon alarmowy, bijący na trwogę. Dzwonek u furtki. Po prostu przyszedł sołtys, powiada: „Karta powołania dla Pana”. – I znów się poszło. A z tego, co miało być napisane, pozostały strzępy.
Poza tym w skrócie opisanym epizodem mamy jeszcze niewyraźne aluzje. W książce „Prawda w oczy nie kole”, pisanej w latach 1942-43 (znalazły się w niej fragmenty publikowane wcześniej, w 1939 roku, w „Chacie Rodzinnej” i „Gazecie Codziennej”), znajdujemy kilka urywków, mogących sugerować, że Mackiewicz trafił we wrześniu 1939 roku do wojska: „gniecie wiszący u pasa bagnet, pistolet przesunął się na bok i też uwiera.” Nieco dalej: „Sto razy już dotknął człowiek kabury pistoletu i sprawdził, że jest. Jest i amunicja. Sto razy poprawił bagnet na pasie, a wciąż czeka, czeka, czeka.” „Wtedy jeszcze broń wisiała na pasie, broń ogrzana ciepłem żołnierza, ale nadziei już nie było.” „Stało się. I każdy, przekraczając granice nie znanego mu losu, już bez rozkazu czynił znak krzyża świętego. Zdjęliśmy czapki: W Imię Ojca i Syna…”.
Rzecz zdawałoby się oczywista – Józef Mackiewicz dostał kartę powołania (od sołtysa, który przyszedł do jego domu); miał na sobie mundur, bagnet, pistolet, czapkę. Wiadomo jednak także, że jeszcze 17 września Mackiewicz przebywał w swoim domu w Czarnym Borze (grali z Karolem Zbyszewskim w szachy), gdy z redakcji „Słowa” przyjechał goniec z informacją, że sowieci przekroczyli granicę; 18 września spędził w Wilnie, m. in. w redakcji gazety. Zdaje się oczywiste, że z jakichś powodów do mobilizacji nie doszło. Potwierdzenie tej supozycji znajdujemy we wstrząsającym liście/relacji do Zbigniewa S. Siemaszko z 6 września 1977 roku. Mackiewicz pisał tam:
Fala uciekających szła na Mejszagołę. Ja w tym bałaganie nie byłem zmobilizowany; w pół wojskowym ubraniu przyłączyłem się do jakichś oficerskich autobusów. […]
W mojej pamięci ten okres pierwszego wkroczenia – 17 września – bolszewików pozostał jako najbardziej przygnębiający z całej wojny.
Preludium do bitwy
Tytuł rozdziału „Prawdy w oczy…” „Pożegnanie z bronią”, jest paradoksalny. Dla bardzo licznych uczestników wojennego dramatu ten czas, deszczowa noc z 18 na 19 września 1939 roku oznaczała złożenie broni, internowanie, powrót do cywila. Mackiewicz swoją wojnę dopiero zaczynał. Pistolet, z którym przekroczył litewską granicę, odsprzedał co prawda przygodnemu człowiekowi, a jednak ani myślał biernie obserwować zachodzące zdarzenia. Gdy w październiku 1939 roku potwierdziła się wyczekiwana informacja, że Wilno z rąk sowieckich przejdzie do Litwinów, bez wahania przystąpił do realizacji planu, a raczej, jak sam stwierdzał „konieczności politycznej”. Widział ją tak:
Kość niezgody przestała istnieć. Teraz więc razem, teraz wspólnie, nawrócić błędne, od roku 1918, koło historii, teraz współpraca przeciwko i w obliczu wspólnego wroga. Za wszelką cenę nie dać się zepchnąć do roli spiskującej „mniejszości narodowej”!
Na pożyczonej maszynie napisał artykuł „My, Wilnianie” i opublikował go w litewskiej gazecie – musiał wiedzieć, że wywoła burzę. Cel był jeden – w obliczu sowieckiego zagrożenia, zjednoczyć wszystkich, wszystkie narody wystawione na to bardzo realne zagrożenie w równy sposób, przede wszystkim: Polaków, Litwinów, Białorusinów. Pierwszy ruch na tej drodze był nie tylko oczywisty, ale i niezbędny – możliwie najsurowsza ocena rządów pomajowych i samego Piłsudskiego.
Na jego głowę posypały się gromy. Po raz pierwszy w długiej a paradoksalnej historii oskarżeń pod adresem Mackiewicza nazwany został zdrajcą, zaprzańcem, renegatem.
Idea krajowa
Mackiewicz zabrał się z zapałem do realizacji jednej z najtrudniejszych politycznych wizji – reaktywacji Wielkiego Księstwa Litewskiego:
Ci, którzy tę ideę reprezentowali oficjalnie w Wilnie, jak znany adwokat Wróblewski, lub świetny publicysta Ludwik Abramowicz, chcieli odrodzenia Wielkiego Księstwa Litewskiego jako niezależnego państwa, uzasadniając swe dążenia wspólnotą geopolityczną i historyczną ziem położonych plus-minus pomiędzy Dnieprem i Bałtykiem. […]
…moje osobiste, głębokie przekonanie do tzw. (tylko tak zwanej) „idei krajowej” wypływa z najzimniejszego rozsądku politycznego. […] Jest to pomysł utworzenia pomiędzy dwoma wrogimi dla nas blokami, niemieckim i rosyjskim, takich organizacji państwowych, albo takiego organizmu państwowego, który by mógł prowadzić wojnę na dwa fronty. To znaczy: obronić narody zamieszkałe pomiędzy Rosją i Niemcami, nie tylko przed każdym z tych wrogów pojedyńczo, ale nawet w wypadku zaatakowania nas („nas” tzn. narody zamieszkałe jak wyżej) jednocześnie z zachodu i wschodu. – Oto cała mądrość.
Czy dobrze wybrał moment? Czy łatwo wyzbyć się wrażenia, że najfatalniejszy z możliwych? Gdy świat dookoła walił się z hukiem, państwo i jego armia przestało istnieć; zachowanie zachodnich sojuszników ocierało się o jawną zdradę (którą w istocie było); całość terytorium została rozdarta na dwie połowy przez niepoczytalne, mordercze totalitarne monstra z łatwością znajdujące wspólny język?
Odpowiedzmy sobie pytaniem: A kiedy, jeśli nie wówczas? W obliczu wspólnego tyleż śmiertelnego, co oczywistego zagrożenia? Gdy – tak szacował Mackiewicz – inne kwestie wypadało odłożyć na bok, a zająć się tym, co było najważniejsze – obroną zagrożonej wolności. Nie przewidział niszczącej ślepoty nacjonalizmów.
Póki co, póki bezdenna głupota nacjonalizmów nie objawiła się w całej potworności, rozwijał swój niebagatelny plan, nie tylko wydawniczy.
Osamotnienie
Mackiewicz pisał wielokrotnie, że przez pierwsze niemal dwadzieścia lat dziennikarsko-literackiej kariery nie dysponował możliwością wyrażania poglądów w istotnych kwestiach politycznych. jak np. stosunek do osoby i działalności Józefa Piłsudskiego. Zajmował w nich przeciwne stanowisko do swojego brata Stanisława Mackiewicza, naczelnego redaktora „Słowa”. Pisał na ten temat:
W „Słowie” nie pisałem nigdy o Piłsudskim, bo nigdy nie zgadzałem się ze swoim bratem, Stanisławem Mackiewiczem, na jego ocenę, jak się nie zgadzam z tą cząstką społeczeństwa polskiego, która osobę marszałka Piłsudskiego stawia ponad dyskusje i krytykę.
Wolno na tej podstawie przyjąć, że Józef Mackiewicz był ograniczany w swoich wypowiedziach redakcyjną cenzurą. Z drugiej jednak strony, każda jego szczera wypowiedź dotycząca Piłsudskiego nieuchronnie stałaby się ofiarą ingerencji państwowego cenzora. W przypadku cenzury represyjnej, która obowiązywała w II RP, taka ingerencja oznaczała wycofanie całego nakładu i ponowny druk gazety, z pozostawieniem białych plam po wyciętych tekstach. Łatwo sobie wyobrazić konsekwencje finansowe dla wydawcy, całego zespołu redakcyjnego, gazety, autora tekstu.
W takiej sytuacji na znaczeniu traci, odnotowana wcześniej, istotna różnica zdań pomiędzy braćmi oraz fakt, że faktycznym liderem wileńskiej redakcji był Stanisław Mackiewicz. Przypuszczenie, że to właśnie Stanisław, ze względu na wyznawane poglądy polityczne, blokował krytyczne wypowiedzi pod adresem Naczelnika (którego osobiście cenił więcej niż wysoko**), nie daje się utrzymać. Mówiąc wprost – naczelny „Słowa” nie musiał niczego zakazywać, ponieważ nie było czego. Józef Mackiewicz, który swoimi odważnymi tekstami spowodował ogromną ilość cenzorskich interwencji (samo to może świadczyć o niebywałej swobodzie panującej w redakcji), wiedział, że podejmowanie prób pisania o Piłsudskim nie ma sensu.
I istotnie, pracując dla „Słowa” nigdy nie pisał o Piłsudskim, w każdym razie nigdy nie podzielił się swoimi poglądami na jego temat. Jeden z rzadkich przykładów, kiedy w tekście Mackiewicza pojawia się to nazwisko, pochodzi z jedynego zachowanego egzemplarza skonfiskowanego „Słowa” z 16 kwietnia 1939 roku (odnaleziony tekst został przedrukowany po raz pierwszy w II wydaniu „Nudis verbis” z 2017 roku). Był to tekst „[Żaden terror, żadne Berezy nas nie złamią]”, pisany w związku z osadzeniem Stanisława Mackiewicza w obozie koncentracyjnym:
W westybulu stoi w naszej redakcji pomnik Marszałka Piłsudskiego. Nieruchomy, biały, z zastygłą buławą w ręku. Naczelny redaktor naszego pisma uwielbiał Piłsudskiego.
Mackiewicz, który przez niemal 20 lat nie dysponował możliwością otwartego wypowiedzenia się na temat poczynań politycznych Józefa Piłsudskiego oraz stosunków politycznych panujących w II RP, ukształtowanych pod jego wpływem, wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję. Tuż po wrześniowej katastrofie skorzystał z gościnnych łamów „Lietuvos Žinios”:
W żadnym wypadku nie wolno powtórzyć fatalnego błędu marszałka Piłsudskiego, tworzenia fikcyjnego wielkiego państwa (mocarstwowość), gdy warunki geopolityczne domagają się państwowości realnej.
Ta lapidarna i łagodna w swoim wyrazie ocena aktywności politycznej Piłsudskiego wywołała wściekłość. W przygotowanym z tej okazji piśmie oficerów polskich internowanych na Litwie napisano m. in.:
Potępiamy wystąpienie Pańskie jako niegodne Polaka i obrażające uczucia i przekonania narodowe Polaków, zwłaszcza w częściach artykułu, które zbyt lekkomyślnie i powierzchownie oceniają idee i działalność Wielkiego Marszałka oraz przekreślają historycznej doniosłości zdarzenia z pierwszych lat po odzyskaniu Niepodległości.
Artykuł w „Lietuvos Žinios” stanowi istotną cezurę nie tylko dlatego, że wyizolował poglądy Mackiewicza z popularnych trendów politycznych. Artykuł ten można uznać za de facto początek aktywności politycznej Józefa Mackiewicza. Wcześniej nie stronił od spraw politycznych, jego działania miały jednak charakter dziennikarskich interwencji, nie zaś poczynań jednoznacznie politycznych. Teraz miało to się zmienić. Program był niebylejaki:
Widziałem Wilno jako Piemont nowych, żywotnych sił współpracy polsko-litewsko-białoruskiej, ba, może ukraińskiej. Przypuszczałem, że do prastarej stolicy, rywalki Moskwy na wschodzie, zbiegną się emigranci z Białorusi, Ukrainy, Wołynia. Napłyną Rosjanie, aktywni jeszcze w walce antybolszewickiej. Może właśnie z Wilna nastąpi odrodzenie Europy Wschodniej. Jeżeli prawdą jest, że (czasami) „historia się powtarza”, czyżby w tej koniunkturze nie mogła się powtórzyć wielka, historyczna misja Wilna na wschodzie Europy?
W pozyskanie Białorusinów do antybolszewickiej wspólnej akcji, nie wątpiłem. I znów tak samo, jak w stosunku do Litwinów, obawiałem się raczej zrażających ekscesów ze strony polskiej, ściślej ze strony ciasnych, krótkowzrocznych sfer, podobnych do tych, które na rok jeszcze przed inwazją bolszewicką, nie budowały, a paliły cerkwie nad granicą, które w ustawie o ruchu granicznym i prawie nabywania ziemi uczyniły wszystko, aby zrazić do siebie ludność. Gdybym takich Kostków Biernackich i podobną kompanię nie uważał po prostu za bandę bardzo głupich sadystów, to mógłbym przypuszczać, że była to klika sowieckich prowokatorów, których zadaniem przygotować grunt dla godnego przyjęcia armii czerwonej w r. 1939!
Postanowił działać, choć jego osobista pozycja nie przedstawiała się najlepiej:
Zostałem całkowicie sam. I w takich warunkach postanowiłem podjąć walkę o swe polityczne ideały, w tej części Europy Wschodniej, w której leżała ukochana przeze mnie ojczyzna.
Od „Louvre’u” do „Versalu”
Na rogu ulicy Wileńskiej i zaułku Dobroczynnego w Wilnie leżał mały i solidnie brudny bar, noszący pretensjonalną nazwę „Louvre”. Firanki w oknach popstrzone latem przez muchy, zimą rzadko tylko prane. Przy stolikach siadają tam ludzie z rzędu drobnych, ale czasem zaglądają specjaliści od spożywania większej ilości alkoholu. Z kuchni dochodzi swąd potraw, obok, w małych pokoikach, mieszczą się tzw. „gabinety”. Stoi w nich stół, podarta obcasami przypadkowych dziewcząt kanapa ceratowa, krzesła, oleodruki na ścianach.
W takim to lokalu, w grudniu r. 1939, zasiadło nas trzech przy wódce i kiełbasie z kapustą, ze szczerym zamiarem wpłynięcia na losy wschodniej Europy.
W takiej scenografii szkicował plan antybolszewickiego powstania.
Poza tym, co napisał na ten temat w książce „Prawda w oczy nie kole”, nie wiadomo nic więcej. W późniejszych, powojennych relacjach nigdy nie wspominał o rzeczywistej skali swoich ówczesnych planów. Nie pisała na ten temat Barbara Toporska ani żaden z kilkudziesięciu współpracowników Mackiewicza z tego czasu, przełomu lat 1939-40. Nie wspominali o tych Mackiewiczowskich planach jego wrogowie (zresztą na ogół źle zorientowali w realnej sytuacji). Nie ma innej relacji z tego bardzo szczególnego spotkania w Luwrze.
Niewiele wiadomo na temat dwóch pozostałych uczestników spotkania. Mackiewicz nie wyjaśnia także dlaczego to właśnie ci dwaj młodzi ludzie zostali jako pierwsi włączeni do spisku. Można się domyślać, że jednym z naczelnych argumentów był ich antykomunizm. Biorąc pod uwagę śmiałość i rozległość planu z pewnością szukał ludzi nie tylko godnych zaufania, ale też skorych do działania.
Leon Bortkiewicz, „ziemianin z Brasławszczyzny, trzydziestoletni i jak mi się zdawało pełen zapału ideowiec, trochę literat, trochę filozof”, absolwent polonistyki na USB z 1937 roku, w pierwszej połowie lat 30. współtworzył i redagował przez pewien czas „Tydzień Akademicki”, dodatek do „Słowa”. O jego wojennych losach i wyborach opowiadał interesująco, choć zdawkowo, Czesław Miłosz. Znali się dobrze. Mackiewicza musiała zapewne przekonać ideowość Bortkiewicza. Nieprzypadkowo w usta powieściowego bohatera, którego pierwowzorem był Bortkiewicz, włożył bardzo istotną wypowiedź na temat bolszewizmu.
Drugi uczestnik spotkania, Zygmunt Dziarmaga, mimo młodego wieku, miał już bogatą przeszłość politycznego aktywisty. Jako działacz ONR-u był bliskim współpracownikiem Bolesława Piaseckiego. Po delegalizacji tej organizacji w 1934 roku trafił do Berezy Kartuskiej w pierwszej grupie osadzonych tam narodowców. Z powodzeniem zajmował się wydawaniem prasy. Dwa tytuły prasowe, które założył, stały się wyjątkowo popularne w środowisku narodowo-radykalnym. Drugi z nich, „Falanga”, który zaczął wydawać po wyjściu z obozu koncentracyjnego stał się wkrótce oficjalnym organem prasowym Ruchu Narodowo-Radykalnego, stworzonego przez Piaseckiego. Uważany był za człowieka o ogromnym temperamencie i wielkim ego. Znany był z brutalnego zachowania. W marcu 1934 roku uczestniczył w pobiciu wybitnego historyka, profesora Marcelego Handelsmana. W 1935 roku postrzelił drukarza, któremu zarzucał defraudacje partyjnych pieniędzy. Udało mu się uniknąć kary więzienia, choć incydent zakończył się amputacją dłoni poszkodowanego. Przed samą wojną był także administracyjnym pracownikiem „Słowa” w Warszawie. Czy Józef Mackiewicz, na ogół negatywnie usposobiony wobec politycznych działań i myśli narodowców, znał szczegóły aktywności Dziarmagi w Warszawie, tego nie wiemy.
Plan od początku miał mizerne szanse powodzenia, ale istniał. Była to koncepcja zainicjowania wielonarodowej współpracy politycznej, która doraźnie mogłaby odegrać rolę skutecznego remedium wobec bolszewickiego zagrożenia, a w przyszłości stanowić mocny fundament dla budowy stabilnej i rozległej konstrukcji politycznej. „Gazeta Codzienna” miała być przykrywką dla działań konspiracyjnych, dla zorganizowania do walki z bolszewizmem wszystkich sił krajowych.
Według relacji Mackiewicza, wspólnie układany plan przewidywał działanie za pośrednictwem tajnych radiostacji oraz ulotek. Zakładał także zorganizowanie wraz z Białorusinami antybolszewickiego powstania na terenach sąsiadujących z dopiero co wytyczoną litewską granicą. W razie gdyby środowiska litewskie nie były skłonne do udziału w tej wspólnej powstańczej akcji, konspiratorzy przewidywali organizowanie prowokacji, mających na celu sprokurowanie konfliktu litewsko-sowieckiego.
Obaj świeżo zwerbowani spiskowcy, Bortkiewicz i Dziarmaga, mieli zajmować się werbowaniem młodych ludzi dla tej nowej, oryginalnej idei. Ponadto Bortkiewicz miał nawiązać kontakt z Białorusinami oraz utrzymywać z nimi łączność. Dziarmaga, który utrzymywał, że już stoi na czele silnej podziemnej organizacji, miał nawiązać współpracę z innymi organizacjami. Rychło okazało się, że te rachuby oraz deklaracje nie znajdują potwierdzenia w rzeczywistości.
Znamienne dla tej historii są dalsze losy irredentystów i samego pomysłu. Mackiewicz, który jako jedyny z tej trójki, do końca życia nie porzucił myśli o czynnym zwalczaniu bolszewizmu, na temat – być może jedynego w dziejach – planu przeprowadzenia antybolszewickiego powstania nie opublikował po wojnie nawet jednego zdania.
Leon Bortkiewicz, który jeszcze w czerwcu 1940 roku lojalnie opuścił redakcję „Gazety Codziennej” wraz z Józefem Mackiewiczem oraz Barbarą Toporską, okazał się być człowiekiem uległym wobec zmieniającej się koniunktury ideologicznej. Wkrótce został inspektorem Ludowego Uniwersytetu Komunistycznego. Był współpracownikiem NKWD. Donosił na Białorusinów, których nieco wcześniej chciał werbować do akcji antybolszewickiej. Indagowany o to przez Mackiewicza, odpowiedział z rozbrajającą szczerością: „Musiałem kogoś zadenuncjować. Wolałem ich, niż ciebie.” Po czym obaj zasiedli do przygotowanego przez Barbarę Toporską posiłku. Przez kolejnych pięć tygodni Bortkiewicz wraz z rodziną ukrywał się w domu Mackiewiczów, w Czarnym Borze. Nie tylko dlatego, „bo należy pomagać każdemu zagrożonemu – jak pisała Toporska – ale dlatego także, że to należało jakby do normalności.”
Czesław Miłosz pisał o nim:
Żeby nie zrobić takiego wyboru jak Dorek [Teodor Bujnicki – DR], uciekłem „za zieloną”, a dziś pamiętam ówczesne obrady: iść czy nie, ryzyko duże. Leszek Bortkiewicz i jego żona orzekli, że za duże. Zostali. On wziął posadę wykładowcy marksizmu na kursach robotniczych, a kiedy weszli Niemcy, podał się za Białorusina i odzyskał swój majątek, gdzieś koło Dzisny. Chodził z nahajem i groził chłopom: „ja wam teraz pokażę komunizm”. Partyzanci zabili go strzelając przez okno, kiedy siedział przy kolacji.
To właśnie ten człowiek, Leon Bortkiewicz (Leszek), stał się pierwowzorem powieściowego Karola z „Drogi donikąd”.
Trzeci uczestnik spotkania, Zygmunt Dziarmaga okazał się (jeżeli to możliwe) jeszcze gorszym kandydatem na jednego z inicjatorów antybolszewickiego powstania. Zwodził Mackiewicza rozległością swoich podziemnych kontaktów, a po przejęciu gazety przez bolszewików nadal zajmował się kolportażem polskojęzycznych pism, teraz już sowieckich, na terenie Litwy. W okresie niemieckiej okupacji popadł w otwarty konflikt z Mackiewiczem, inspirując ataki na Pisarza. Na procesie 16-tu występował jako świadek oskarżenia pod nazwiskiem Stanisława Działyńskiego, który jak o nim pisał Edward Raczyński: „’śpiewał’ nie pytany i dodawał od siebie.”
Nie tylko z powodu źle dobranych współpracowników, ambitny Mackiewiczowski plan politycznego, a nawet militarnego, działania zakończył się fiaskiem. Kalkulacja Mackiewicza na chętną współpracę Białorusinów (i mniej chętną – Litwinów) okazała się mylna. Działacze polityczni białoruscy byli bardzo mocno podzieleni politycznie. Część z nich skłaniała się w stronę filosowietyzmu, pozostali upatrywali swojej politycznej szansy w sojuszu z Berlinem. W tej sytuacji koncepcja Mackiewicza, trudna, ale potencjalnie atrakcyjna, nie znalazła stosownego wsparcia w tym środowisku. A jednak Mackiewicz nie stawał się – jak pisał w 1942 roku – pesymistą: „Zbyt bowiem interesy, które nazwałem identycznymi, są wyraźne, aby nie dały się wyzyskać i pozyskać.”
O wiele gorzej przedstawiała się sytuacja, jeżeli chodzi o potencjalną możliwość współpracy politycznej, antybolszewickiej, polsko-litewskiej. Nie mogło być mowy nie tylko o zakulisowym, efektywnym współdziałaniu, ale nawet o normalizacji stosunków w samym Wilnie. Wszystkie kolejne próby i inicjatywy, jakie podejmował Mackiewicz, okazywały się chybione. Zawiedli – w oczach Mackiewicza – także ci spośród działaczy politycznych litewskich, wobec których można było mieć nadzieję, że okażą cień przychylności dla idei krajowej, czy chociażby zgodnego współżycia społeczności litewskiej i polskiej. (O tych skomplikowanych relacjach wypadałoby napisać obszerniej osobno.)
***
Niebanalna inicjatywa Mackiewicza zmiany stosunków geopolitycznych na ogromnym obszarze dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego przy użyciu wszelkich środków (w tym powstania zbrojnego), zapoczątkowana w barze „Louvre”, znalazła finał w kabarecie o koincydentalnej nazwie „Versal”.
Chodziło o ratowanie „Gazety Codziennej”. W tym celu udał się Mackiewicz specjalnie do Kowna i zajął stolik w sali restauracyjnej kabaretu. Dzień wcześniej odebrano mu koncesję na redagowanie gazety. Był umówiony na spotkanie w „Versalu” z szefem kancelarii prezydenta Smetony. Do spotkania doszło o godzinie drugiej w nocy. Jego litewski rozmówca, Żylinskas nie krył się „wcale ze swoją nienawiścią do Polaków.” Los koncesji i samej gazety został przesądzony.
Kiedy wiosną 1940 roku odbierano Mackiewiczowi prawo redagowania, a następnie także wydawania gazety, załamały się jego ambitne plany polityczne. Gdy Wilno na dobre zajęli sowieci, to co było trudne, ale możliwe w najgorszych warunkach politycznych, pod rządami Litwinów, przestało istnieć jako cel realny. Nagłej atrofii uległy wszelkie dążenia, nie tylko polityczne. Mogły się odrodzić dopiero po nadejściu okupacji niemieckiej. Z dziennikarza-polityka, potencjalnego inicjatora wielkolitewskiej irredenty, Mackiewicz powrócił do skromniejszej roli – wnikliwego obserwatora.
_____________________
*Józef Mackiewicz, Prawda w oczy nie kole, Londyn 2007, s. 5.
** O szczególnej admiracji Stanisława Mackiewicza dla osoby Piłsudskiego oraz o stosunkach panujących w redakcji świeżo założonego dziennika, może świadczyć tekst, który ukazał się w 12 numerze gazety, w sierpniu 1922 roku. Tekst nosił wiele mówiący tytuł „Naczelnik Rzeczypospolitej”, a umieszczony został w nowo powstałej rubryce „WOLNA TRYBUNA”. Znamienne, że dla odrobinę zakamuflowanej, ale czytelnej koncepcji młodego naczelnego redaktora, osadzenia Piłsudskiego na tronie królewskim, postanowiono powołać specjalną rubrykę, podkreślającą osobność tej wypowiedzi. Dzięki „niefortunnej rewizji” opuszczony został podpis „Cat”, o czym zawiadamiało sprostowanie drukowane dwa dni później.
Prześlij znajomemu
Darku,
Nie wiem jak Ty, ale ja odnoszę wrażenie, że określenie „liberalny konserwatyzm” jest albo contradictio in adiecto albo pleonazmem. Albo jest mylące. Konserwować to zachowywać, a przymiotnik liberalny kojarzy mi się przeciwnie. W sensie pierwotnym, gdzie moralność i sumienie ograniczają wolność wyboru, liberalizm ma cechy zachowywania porządku rzeczy. W sensie współczesnym zaś (odrzucam przywłaszczenie tego terminu przez „postępowców”), kojarzy mi się z tzw. neokonserwatyzmem. Czy należy zatem rozumieć to określenie jako „umiarkowany konserwatyzm”? W istocie, wydaje mi się, że Józef Mackiewicz demonstrował jednocześnie obie postawy: klasycznego liberalizmu (wolna dyskusja i wolność wypowiedzi jako warunek sine qua non – każdy ma prawo mówić co chce) i klasycznego konserwatyzmu (ostry sprzeciw wobec niszczenia porządku rzeczy – zniewoleniu myśli i niszczeniu woli ludzkiej).
Myślę, że cytat rozpoczynający Twój tekst wystarczy, aby w jednym zdaniu wyjaśnić postawę Mackiewicza i wyśmiać wszystkich „realistów”, którzy go niszczyli i zatruwali mu życie a dziś go krytykują. Powinien być podany jako motto (w sumie jest nim przecież, być może zapracowany „korektor” nie umieścił go tam, gdzie powinien).
Nie kojarzę tego listu Miłosza (możliwe, że z powodu zaćmienia pamięci, która mam dość słabą). Jaką powieść Mackiewicza miał na myśli? Czy „Nie trzeba głośno mówić”?
Andrzeju,
Liberalny konserwatyzm nie jest sformułowaniem wewnętrznie sprzecznym. Nie jest też terminem mylącym. Zdawał mi się (i zdaje nadal) przydatny do opisu światopoglądu Mackiewicza.
Mackiewicz pomimo wielkiego uznania jakie żywił do starych dobrych reakcyjnych czasów, okazywał wiele sympatii dla różnorodnych przejawów liberalizmu. Nie cierpiał za to etatyzmu, niepotrzebnej (a często bardzo szkodliwej) ingerencji państwa w różne dziedziny życia.
Należałoby o tym wszystkim pisać raczej książki aniżeli komentarze.
Miłosz nie miał na myśli „Nie trzeba głośno mówić” ani innej powieści. Ciekawe, prawda?
Nie wiem co z owym „korektorem”. Nie rozumiem.
Z owym „korektorem” to moja kolejna bzdurna wypowiedź Darku. Chodziło mi o to, że moim zdaniem należałoby wyeksponować pierwszy cytat ponad tekstem, ale to tylko moje widzimisię więc przemilczmy to.
Ja także dostrzegam te elementy w postawie JM. Moje uwagi wzięły się stąd, że dzisiejszy „liberalny konserwatyzm”, moim zdaniem nic nie definiuje poza semantyczną konfuzją. Co Twoim zdaniem w XX wieku i dziś określa liberała? Co określa konserwatystę?
Andrzeju,
Motto mogłoby iść na górę (a nawet powinno), niestety nie ma takiej możliwości technicznej.
Nie wiem, co masz na myśli pisząc o dzisiejszym „liberalnym konserwatyzmie” – mógłbyś podać jaki przykład?
Darku,
Chodzi mi na przykład o środowisko związane z amerykańskim „National Review” albo o obecny rząd brytyjski. Czy to nie jest właśnie dzisiejszy „liberalny konserwatyzm”? Ciekaw jestem także jak to widzi na miejscu Pan Michał (odnośnie rządu brytyjskiego). Możliwe, że jednak się nie orientuję zbyt dobrze w temacie.
Andrzeju,
Też jestem bardzo ciekaw, jak to widzi na miejscu Michał, bo tamtejsza sytuacja nie wydaje się łatwa do opisania i wysnucia wniosków. Sam nie nazwałbym tego, co reprezentuje Bojo and co. „liberalnym konserwatyzmem”. To raczej mniej radykalna odmiana mentalności etatystycznej w otwartym konflikcie z ledwie zakamuflowanym bolszewizmem Corbinów, i innymi zjawiskami z pogranicza polityki i populistycznego kabotyństwa.
Nieodmiennie mnie dziwi, gdy słyszę, że współczesna polityka, sfera publiczna jest całkowicie zdominowana przez ducha liberalizmu. Można mieć różny stosunek do tego ostatniego, ale trudno przyjąć, że hodowla jednostki jest jego cechą wyróżniającą, a przecież to dokładnie jest podstawowym wyróżnikiem naszych czasów (ery bolszewickiej).
Co do środowiska National Review z przykrością muszę wyznać, że nie śledzę tych spraw zbyt pilnie. Mam wielkie uznanie dla Buckleya i jego dorobku, ale co z tego pozostało, nie wiem. Obawiam się, niewiele.
Drogi Panie Andrzeju,
Wyznaję, że nie lubię określeń w rodzaju „kolibrów” (konserwatywny liberalizm) i „libkoniów” (liberalny konserwatyzm), które, jak Pan słusznie zauważa, niczego nie definiują, a mącą i tak już mętne semantyczne wody. Pisałem o tym tutaj wielokrotnie, zazwyczaj w komentarzach, ale także w artykule „Antyliberalne credo”.
Natomiast co do sytuacji w Zjednoczonym Królestwie, to sprawa jest wprawdzie dziwna, ale nie zmieniła się w ostatnich miesiącach w związku ze zdecydowanym zwycięstwem wyborczym Johnsona. Najważniejszy punkt jest taki: Torysi, mimo tego, że oficjalna nazwa partii brzmi „Conservative Party”, nie są konserwarystami. Z nielicznymi wyjątkami, nigdy nie byli. Nawet w wypadku Margaret Thatcher, jej konserwatyzm był dyskusyjny, ale ani Major, ani Ken Clarke, Cameron i Osborne, May i Hammond, ani Boris Johnson – nie są konserwatystami. Johnson jest klasycznym liberałem.
Jeśli dodać do tego, że partia, która ma słowo „liberal” w nazwie, jest socjalistyczna, a partia pracy, to komuniści, to widzi Pan rozmiar semantycznej konfuzji.
Zamieszanie wzmaga się, odkąd lewicowe media (czyli większość mediów w ogóle) zdecydowały nazywać Johnsona „nacjonalistą”, „skrajną prawicą” i „konserwatystą” w sensie połajanki. Wydawałoby się, że mógł był czuć się dotknięty tą pierwszą etykietką, ale ona zupełnie mu nie przeszkadza, natomiast dwie następne odrzuca (choć robi to z typowym wdziękiem), ponieważ uważa się za centrystę i liberała.
Prawdę mówiąc Darku, oceniam National Review jedynie na podstawie wersji internetowej dwutygodnika, gdzie czasem zaglądam oraz (a może przede wszystkim) faktu, że zasadniczo cała konserwatywna scena polityczna w USA z biegiem lat staje się coraz bardziej „postępowa” (liberalizuje się po amerykańsku).
Bardzo dziękuję Panie Michale za Pańską ocenę. Wygląda zatem na to, że obecnie w Zjednoczonym Królestwie już na wszystkich polach panuje niepodzielnie brytyjska „apertura a sinistra”. Odważnie podążają śladem całego kontynentu. Komuniści, socjaliści i ci którzy się ku nim staczają…
Drogi Panie Andrzeju,
„Apertura a sinistra”, to jest dobrze powiedziane, ale też w oczywisty sposób słuszne. Tylko że to się dzieje od stu lat, od „lewa wolna!”, i to nie tylko tutaj, nie tylko w Anglii.
Proszę wszakże pamiętać, że jest zasadnicza różnica między Borisem Johnsonem, a bolszewikiem w rodzaju Corbyna, czy choćby tylko bałaganem, panującym tu do niedawna, który był tylko na rękę bolszewikom w rodzaju Corbyn Hooda. Różnica jest mniej więcej taka, jak między księciem Lwowem i Leninem, zatem wydaje mi się to rozróżnienie decydującym.
Nie mamy w dzisiejszych czasach żadnej szansy na „obalenie komunizmu”, bo nie można obalać czegoś, co w postrzeganiu przytłaczającej większości ludzi na świecie, nie istnieje. Nie mamy szansy na prawdziwie konserwatywne rządy, a w takiej sytuacji, ktoś taki, jak Boris Johnson, wydaje się w miarę możliwy do zaakceptowania, pomimo oczywistych niedociągnięć.
Czy mam przez to rozumieć Panie Michale, że powinienem być realistą? Jeśli nie ma co się lubi to się lubi co się ma? Jestem już dość stary na to. Polubiłem swój „reumatyzm” od kiedy się pojawił, miałem wtedy jakieś 30 lat. Pół życia z nim, to w istocie już część mnie, której nie chcę się pozbywać.
A może chodzi Panu o to, aby widzieć rzeczy takimi jakimi rzeczywiście są? Nie iść na skróty? Całkowicie się z tym zgadzam.
Drogi Panie Andrzeju!
Bardzo mi się podoba, że tak sobie Pan ze mnie uroczo drwi, ale przyzna Pan, że to jest poważny problem. Z jednej strony, jeżeli „rozpoznawać rzeczywistość” z punktu widzenia „czy lepiej”, to wszyscy wolelibyśmy rok 1956 z gromkim pohukiwaniem „Wiesław, Wiesław”, od roku 1951 z krzykami torturowanych. Podobnie, lepiej się żyło, prowadząc interesy w prlu w roku 1991, niż zdychając z nudów w prlu z roku 1986.
Człowiek w więzieniu, czepia się każdej poprawy warunków bytowania. A co ma innego robić? Patrząc z zewnątrz, mamy chyba jednak obowiązek być bardziej obiektywni. A zatem bardzo proszę, niech Pan dworuje sobie z mojego przywiązania do wygody, bo Pan, patrząc z zewnątrz na to, co się wyprawia w Zjednoczonym Królestwie, jest bardziej obiektywny niż ja. Pamięta Pan zapewne taki prlowski zarzut pod adresem emigracji, która miała rzekomo mówić: żyjcie wy godnie, a my będziemy żyć wygodnie. To było niesprawiedliwe, ale jakieś echo prawdy w tym jest.
Próbuję, jak mogę, zachować pewne strzępy obiektywizmu, i widzę wówczas sprawy tak: realistycznie rzecz biorąc, Boris Johnson nie różni się zasadniczo od May, Camerona, Blaira itd., ale różni się fundamentalnie od Corbyna. Nie zamierzam na niego głosować (nie jestem zresztą demokratą, nie głosowałem nigdy w żadnych wyborach, poza wyborem przewodniczącego w jakiejś uczelnianej jaczejce enzetesu w roku 1980), ale wolę żyć w Wielkiej Brytanii BoJo, niż towarzysza Corbyna. Co nie znaczy wcale, żebym nie widział, że całe to towarzystwo prostuje ścieżki dla bolszewików. Książę Lwow był także sympatycznym człowiekiem (ponoć, nie znałem go aż tak dobrze), ale nie był gotów walczyć przeciw bolszewikom. A czy BoJo jest? Wątpię.
A zatem, czy być realistą? Tak. Starać się widzieć rzeczy, jakimi są, na ile tylko jest to możliwe w naszej ludzkiej kondycji. Musimy próbować stawiać cele zgodne z naszą hierarchią wartości i dobierać środki adekwatne dla ich osiągnięcia. To nazywam realizmem. A w żadnym wypadku nie padanie przed każdą rzeczywistością na kolana i całowanie jej w dupę.
Panie Michale,
Obiektywizm jest warunkiem koniecznym dla oceny faktów. A jednak czy hasło „nigdy pod bolszewikami” nie powinno tu być decydujące? Czy nie jest Panu bliższe? Skoro Corbyn i towarzysze są bolszewikami, to oczywistym jest, że antykomunista powinien wybierać niebolszewików jeśli jest to możliwe (nie ma na myśli udziału w wyborach).
W peerelu jest inaczej. Co by nie wybierał, będzie się pod bolszewikami (mniej czy bardziej jawnie, ale stale pod ich zarządem). Jaki jest więc tu wybór dla antykomunisty? Wybierać powinien tylko to, co prowadzi do skutecznej likwidacji peerelu, daje możliwość przywrócenia tu Polski a nie trwania komunistycznego tworu. Kiedy przekonuję do tego mojego dobrego znajomego z czasów naszej wspólnej kontestacji „okrągłego stołu”, odpowiada mi, że dziś wybiera „Kaczyńskiego”, bowiem gdyby wybrał „Tuska” byłoby znacznie gorzej. Według niego „Kaczyński” jest obiektywnie lepszy. Odpowiada mu to, jest zgodne z jego hierarchią wartości. I dobiera do tego adekwatne środki: chodzi na „wybory”. Lecz w ten sposób wspiera trwanie komunistycznego tworu. „Kaczyński” jest częścią peerelu i chce żeby trwał. Chce, aby bolszewicy tu decydowali. Mój znajomy często pomstuje na bolszewików, że tu ciągle decydują i że to przez nich nie można przywrócić tu Polski. Lecz stale wybiera „Kaczyńskiego”. Jemu raczej nie chodzi o wygodę.
Drogi Panie Andrzeju,
„Nigdy pod bolszewikami!” może nam być emocjonalnie bliskie, ale ściśle rzecz biorąc, nie jest obiektywnie ustanowionym stanowiskiem. Józef i Barbara mogli byli umykać na Zachód w roku 1939 lub 40, ale tego nie zrobili, mimo że wiedzieli, czym jest bolszewizm.
Corbyn jest tu dobrym przykładem akurat, ponieważ w teoretycznej sytuacji, gdyby był doszedł do władzy, to tylko poprzez koalicyjny rząd, więc byłaby nadal szansa walki przeciw niemu. Wydaje mi się, że nie inaczej widzieli to Mackiewiczowie w roku 1940 – o tym przecież jest powyższy artykuł Darka. Co innego w roku 1944.
Proszę wszakże zwrócić uwagę, że Pańskie „co by nie wybierał, będzie się pod bolszewikami (mniej czy bardziej jawnie, ale stale pod ich zarządem)”, jest słuszne nie tylko w prlu, ale także w niuni, w Ameryce i w rzekomo niezależnym Zjednoczonym Królestwie.
Oczywiście, nie sposób nie zgodzić się z Pańską receptą dla prlu, ale być może różnica polega na tym, że tam „u Wasz”, patrząc wstecz jest poprawa, a tu, a Anglii, jest bezustanne staczanie się.
Wprawdzie wciąż żadnych ideowych czy politycznych (o literacko-estetycznych nie wspominając) współ-wibracji myśl i działalność Mackiewicza we mnie nie wzbudzają, ale tekst interesujący i ładnie napisany, a facet faktycznie zdaje się być absolutnie uczciwym (choć naiwnym jak nowonarodzone dziecię) idealistą.
A całkiem bez zwiążku z powyższym… Czy naprawdę – przy całej tej rzetelnej intelektualnej pracowitości i niekłamanej erudycji P.T. Dyskutantów – aż tak trudno byłoby przejrzeć jakiś przyzwoity (zachodni)} akademicki podręcznik HISTORII IDEI POLITYCZNYCH i dowiedzieć się w końcu CZYM NAPRAWDĘ JEST „LIBERALIZM” I SKĄD SIĘ WZIĄŁ? Czy też naprawdę przyklejanie nazw do pojęć tylko (chyba) na podstawie ich miłego dla czyjegoś ucha brzmienia (gorszych podejrzeń w stosunku do tu obecnych nie mam) widzi się Panom aż tak błyskotliwą ideą? Czepiam się, wiem, ale ja się po prostu akurat piekielnie nudzę nudą do szpiku kości LIBERALNĄ właśnie.
(Nie ma literówek? No to wciskamy…)
Że wyjaśnię… Oczywiście „konserwatyzm” czy „prawicowość” to może być de La Mettrie i jakieś „Święte Przymierze”, niewolnictwo itd., i może być Burke, albo nawet Pan T. Zgoda! Może w tym być masa cech W JAKIMŚ PIERWOTNYM ZNACZENIU SŁOWA „liberalnych”, nawet mogą być fundamentem.
Tylko że wypadałoby na te „wolnościowe” sprawy, ten brak zamordyzmu czy centralnego planowania znaleźć sobie jakieś własne określenie, a nie podkradać i jako uzupełnienie stosować cudze, a już najmniej czegoś, co od początku było b. w istocie bolszewicką DEISTYCZĄ ideą, która w cynicznym ujęciu sprowadza się do hasła „państwo oddać w pacht mafii!” i redukowania psychiki PROLI do paru trywialnych odruchów (że już nie wspomnę o „duchowości”).
Szanowny Panie Triariusie,
Czy dobrze się domyślam, że owo:
„…co od początku było b. w istocie bolszewicką DEISTYCZĄ ideą, która w cynicznym ujęciu sprowadza się do hasła ‚państwo oddać w pacht mafii!’ i redukowania psychiki PROLI do paru trywialnych odruchów (że już nie wspomnę o ‚duchowości’)…”
to „definicja” liberalizmu najbardziej Panu odpowiadająca, wzięta z owego mitycznego już (często Pan o nim wspomina) ZACHODNIEGO PODRĘCZNIKA?
Czy byłby Pan tak łaskaw podać adres bibliograficzny?
Są autorzy poszukujący korzeni liberalizmu w mocno antycznej Grecji. Skoro tenże liberalizm (jak Pan twierdzi) stworzyli bolszewicy, ciekawi mnie bardzo, w którym to punkcie na mapie dziejów ZACHODNI AUTORZY owego PODRĘCZNIKA lokują powstanie samego bolszewizmu.
Pisanie, że Józef Mackiewicz był „naiwnym” idealistą w najlepszym razie świadczy o tym, że nie czytał Pan jego dzieł zbyt uważnie.
Czytałem jedną powieść, którą dostałem of wielbicielki. Nie powiem nic o zmarnowanym czasie, bo to była czarująca kobieta. To co Panowie tu na temat gościa rozmawiają… (Nie mogę pochodzić z Nalewek?) jeszcze mniej mi u niego imponuje, choć porządek, forma, maniery w Panów dyskusji godne pochwały.
Co do tych dwóch amerykańskich podręczników, to, jeśli Pan po dojrzałym namyśle potwierdzi pragnienie poznania icg ID, to się rozejrzę po regałach. Jak znajdę, to podam. Jednak jestem starszym człowiekiem, przez większość życia interesowałem się historią i ideami, studiowałem takie rzeczy na uniwersytecie klasyfikowanym, jako numero 60 ba świecie, itd, itd. I wiem co mówię. Oczywiście nie jest to wiedza ścisła i Panowie mogą sobie „liberalizmem” nazywać nawet działalność artystyczną Zenka Martyniuka, ale to jednak ja coś o tym na razie wiem, a nie… Z całym należnym szacunkiem i uniżonością!
Szanowny Panie Triariusie,
Zatem czytał Pan jedną powieść Mackiewicza. I uważa tę lekturę za czas zmarnowany? „De gustibus…”.
Jest Pan zaledwie drugą ze znanych mi osób, która nie przepada za jego twórczością. Dlatego może skłonny byłby Pan podzielić się swoimi wrażeniami i pozwolić odkryć innym czytelnikom coś, czego oni nie widzą?
Nie rozumiem, co z owymi Nalewkami? Mógłby Pan rozwinąć problem? Zapewne istotny, skoro jeszcze bardziej – w Pana oczach – to coś pogrążyło Pisarza.
Nie chciałbym Pana nadto fatygować. Jeżeli Pana ujęcie liberalizmu jest raczej płynne, rozumiem, że trudno o odszukanie potwierdzenia takiej wizji na przywalonych volumenami regałach.
Z Nalewkami to był żarcik na temat mojego żarciku językowego – z Mackiewiczem nie miało to nic wspólnego. Jego bym naprawdę ogromnie cenił, gdybym tylko kochał, jak wielu, proniemiecki serial „‚Allo, ‚Allo”. To antykomusze powstanie robione w mordowni Louvre z Dziurdziakiem i tym drugim komuchem… Nie dostrzega Pan? To bije dosłownie wszystko, co kiewdykolwiek zrobiono w polityce, a gdybym miał mniejsze niż mam upodobanie do radosnego kontemplowania ludzkich wariactw, musiałbym, daruje Pan, domyślać się tu raczej paskudnej agenturalnej prowokacji (ci Białorusini! to mi dopiero Odbudowa Księstwa!), niż że dorosły w końcu człowiek, po szkołach… Paranoja!
Co do powieści zaś… Naprawdę nie chcę się nad nikim tu znęcać, ale ja nigdy bym nic nie napisał, gdyby to miało być tak puste, płaskie, chaotyczne itd. Jakiś facet, pamiętam, z czystego egzystencjalizmu postrzelił dziewczynę przez drzwi, a potem udawał bohatera i coś tam przeżywał dusznie, bo go dwaj kozacy posiekali przypadkiem szablami, ale przeżył. Pan zapewne kojarzy co to było.
Pan Bąkowski słusznie podniósł tu kwestię, którą dawno temu chyba właśnie ja zapoczątkowałem: w ’56 „kult” Gomułki był dość zdrową i zrozumiałą rzeczą, a plucie na tych ludzi (tam była np. moja matka, która naprawdę z komuną miała mało wspólnego) dowodzi świra, i to z tych mało sympatycznych. (Co innego oczywiście trzeźwe przypominanie, kim jest Gomułka.)
Tak samo głosowanie na PAD może nie mieć absolutnie nic wspólnego z jakimś „uznawaniem III RP za wolną Polskę”, czy zachwytem nad osobowością i dorobkiem Prezydenta, natomiast sporo z SYPANIEM PIASKU W TRYBY… Powiedzmy „Postępu”, bo o to tu w sumie chodzi. I jedynym problemem, ale drobnym, jest tu świadomość nikłej wagi jednego głosu, ale credo quia absurdum est i jedziemy. Nierozróżnianie istotnych różnic w funkcjonowaniu PRL i obecnego Liberalnego Raju widzi mi się, daruje Pan, nieco kompromitujące.
Panie Triariusie,
Mógłbym pokusić się o wyinterpretowanie sensu Pana słów, na potrzeby czytelników, ale… szkoda zachodu. Proszę samemu rzucić okiem na swoją wypowiedź. Czy znajdzie Pan tam choć jeden osąd, poparty rzeczową argumentacją?
I co? Czy aby nie same tylko wykrzykniki?
Weźmy przykład pierwszy z brzegu:
„(ci Białorusini! to mi dopiero Odbudowa Księstwa!)”
Pan może wie, co miał na myśli, a co mają począć czytelnicy? Mają się domyślać, co Panu akurat chodziło po głowie? Jeżeli SŁOWO ma spełniać swoją podstawową funkcją, powinno być komunikatywne. Zgoda?
Skoro nie lubi Pan Białorusinów, albo też uważa ich za jakiś gorszy gatunek ludzi, proszę to wypowiedzieć otwarcie i z uzasadnieniem swoich racji. Czasem warto zająć stanowisko poparte argumentami. Nie dumał Pan kiedyś nad tym?
Pomijając skrajną niekomunikatywność Pańskiej wypowiedzi, jest Pan klasycznym przypadkiem polrealisty w tym swoim dążeniu do zaspokojenia choćby minimalnej korzyści za cenę zaprzepaszczenia celu. Po co to? Czy Pan – wielki zapewne w swoich oczach realista – zdaje sobie sprawę, ile w tym naiwności? Czy z popierania drobnych politycznych rzezimieszków (w rodzaju tego Pańskiego pada) ma wyniknąć jakaś gruba korzyść? Pana kandydat wskoczy na białego rumaka i zbawi Polskę, a świat dlaczegoś przestanie staczać się w bolszewickie bagno? Przecież staje Panu bystrości, żeby ocenić to własnoocznie. Czy nie mam racji?
Paranoja!?
Utwór Józefa Mackiewicza, który tak bardzo się Panu nie spodobał, jest przez wielu uznawany za jedno z jego najwybitniejszych dokonań prozatorskich.
Naprawdę przepraszam! Czasem ponosi mnie polemiczny zapał. Kochajcie sobie faceta, co mi to szkodzi? (Poza tym, że mi tu kiedyś nawymtślano od kolaborantów, bo dostrzegam różnicę między PiS i targowicą, oraz z przekonaniem głosuję, choć w prlu nie głosowałem. To może lekko wk*wić i trudno zapomnieć, ale w końcu to niekoniecznie powód, by do kogoś włazić i mu przewracać jego swiat. Sorry!)
Panie Tiariusie,
Zainteresowały mnie Pańskie poglądy, zwłaszcza te dotyczące tutejszej sceny politycznej. Może jest tak dlatego, że sam swego czasu miałem podobny (chyba, bo nie wiem, czy dobrze to interpretuję) do Pańskiego punkt widzenia. Wydawało mi się mianowicie, że PIS jest formacją antykomunistyczną, która całkiem na serio chce zakopać do piachu rodzimych komunistów. W swojej naiwności wierzyłem tym wszystkim deklaracjom sprzed kilkunastu lat, że Kaczyńscy zamierzają rzucić wyzwanie komunistycznemu układowi i, przynajmniej na naszym podwórku zaprowadzić porządek. Czas pokazał, jak bardzo się myliłem w swoich nadziejach. PIS okazało się integralną częścią systemu, partią nie mającą nawet potencjalnej możliwości zmiany najistotniejszych cech układu, z którym na poziomie deklaracji chcieli rzekomo walczyć. Ta walka sprowadziła się w praktyce do przeciągania koryta zasilanego pieniędzmi podatników na własną stronę. W żadnym aspekcie politycznym nie zrobili jakiegokolwiek kroku w walce ze współczesnym wcieleniem komunizmu. Realizują ochoczo wszystkie dyrektywy eurokołchozu, tyle, że pod przykrywką patriotycznych haseł. Czy taka postawa nie przypomina Panu Gomułki i tamtego zamieszania semantycznego? „Może i komunista, ale przecież Polak patriota”. Pamięta Pan jaki nowy resort młody Morawiecki stworzył zaraz po ostatnich „wyborach”? Ministerstwo do spraw klimatu. Przecież sam na to nie wpadł, ktoś, jakiś komisarz ludowy go do tego zmusił. Jeśli sugeruje Pan, że Duda jest w jakiś sposób lepszy od Komorowskich, Czy Kwaśniewskich, to chętnie poznałbym argumenty na rzecz tej tezy.
No widzi Pan. Wszyscy w tenkraju „na prawicy” zdają się gardzuś filozofią (niektórzy nawet stwierdzają to z dumą), bo im się to wydaje w najlepszym razie tym samym. co Iatarkiewicz z jego znaną książką. Ale to wcale nie tak – prawdziwa filozofia to myślenie do samego dna, z wysiłkiem by zweryfikować własne założenia, nie mówiąc już o definicjach. Bez tego nijak i ślizgamy się na powierzchni, mówiąc b. już eufemistycznie.
Cieszę się, że moja polemiczna szarża aż tak Pana nie uraziła, pasjami lubię dyskusje (marny, ale jednak jakiś substytut walki), mogą być o „komuniźmie”, ba – nawet i o PiS… Tylko co to właściwie jest ten „komunizm”, którego PiS „ne zwalcza”? Pan ma tu zdroworozumowy i powszechny pogląd, że to Marks, Lenin i dalej… Ja się z tym absolutnie nie zgadzam (a kompletnym ignorantem nie jestem). Dla mnie ten syf, co nas dręczy – ta politpoprawność, pedalstwo z „tolerancją”, globalizm itd. itd., bynajmniej nie przyszły tu z sowieckiej Rosji. One są przejawami CHOROBY GENETYCZNEJ właśnie naszej, zachodniej cywilizacji, a ich początki można dostrzec setki lat temu, choćby u Locke’ów i Wolterów tego świata. (Ale i o wiele wcześniej.)
Fakt – kacapy pilnie i inteligentnie to u nas padcziorkiwały, same nie z tych smakołyków nie korzystając; fakt – na samym początku u nich miało to pewien wpływ (obłok w spodniach i A. Kołłontaj), ale to się szybko skończyło, a po Wielkich Czystkach nie zostało z tego śladu; fakt – „komunistyczna” kacapia zniszczyła (z pomocą innych) Polskę i jest z nią marnie, a jej odporność na lewiznę… i tak jest zaskakująco wysoka, choć przecie marna.
Możemy dyskutować, ale moim zdaniem potrzebna jest tu realna wiedza historyczna, wybiegająca poza Francuską Rewolucję; psychologia (prawdziwa), a z autorytetów to jednak (ten tak przez liberałów opluwany, i nie bez kozery) Spengler; socjobiologia (czyli totalnie przez liberałów z debaty, i nie bez kozery, wyeliminowany) Ardrey… No i nie możemy wierzyć, ani choćby udawać, iż „antysowieckie powstanie” w mordowni Louvre to coś innego, niż błazeństwo na skalę w historii praktycznie niespotykaną. Amicus Plato itd.
Ja patologicznie kocham ostre dyskusje, więc jeśli Pan wciąż ma ochotę, to jakaś szansa na obopólną satysfakcję istnieje.
Konkretny przykład… Akceptuje Pan „równouprawnienie”? Wszyscy w sumie dzisiaj jakąś tam jego formę i skalę akceptujemy, bo inaczej nie da się już przeżyć. No teraz, akceptując moje na odmianę założenia i metodę – niech mi Pan łaskawie wytłumaczy dlaczego „tolerancja wobec odmiennych orientacji” jest już be, i gdzie dokładnie przebiega granica między tym, co dla nas normalne, i tym co z furią odrzucamy, opluwając ludzi, którzy widzą to I ZWALCZAJĄ w inny sposów, i walcząc jak lew olewając liberalne wybory, pyszcząc na PiSy tego świata i w porywach knując w knajpie Louvre.
Wtedy to będzie miało szansę na dyskusję, za którą nasza niegdyś wielka cywilizacja nie będzie się musiała wstydzić, kiedy już będzie tu jakiś kalifat czy sułtanat, a nasze prawnuki będą za haremowych eunuchów.
Panie Tiariusie,
Na początek: nie wiem, co ma Pan na myśli mówiąc „równouprawnienie”. Czy chodzi o termin używany przez komisarzy ludowych, a mający na celu sterroryzowanie wolnych jeszcze umysłów? Czy chodzi może o równość obywateli wobec prawa? Sam Pan widzi, że nie możemy się w naszej dyskusji posługiwać „pojęciami jak cepy”, nawet jako skróty myślowe, bo zabrniemy w ślepą uliczkę.
Żeby nasza dyskusja nie pogrążyła się do końca w chaosie, proponuję skupić się na jednym wątku. Pyta Pan „co to właściwie jest ten „komunizm”, którego PiS „nie zwalcza”?” Problem, czym jest komunizm na tych łamach poruszany jest chyba od początku istnienia witryny WP. Przypisuje mi Pan pogląd, że komunizm, to „Marks, Lenin i dalej…”. Nie wiem, skąd taki kategoryczny ton wypowiedzi na temat moich poglądów. Ja również uważam, że ta zaraza jest dziełem cywilizacji zachodniej (której z resztą dawna, prawdziwa Rosja była częścią). Wymienia Pan pewne syndromy współczesnej mutacji komunizmu, czyli „politpoprawność, pedalstwo z „tolerancją”, globalizm”. Pena zgoda. Dziś zamiast kolektywizacji, gospodarki planowej i gułagów, używane są takie właśnie narzędzia zniewolenia.
Moje pytanie jest takie: czy uważa Pan, że PIS jest w jakimkolwiek stopniu w opozycji do tych zjawisk? Czy przeciwstawia się, nie w sferze deklaracji, tylko konkretnych działań rozprzestrzenianiu się się zjawiska, które tu nazywane jest zbiorczo komunizmem?
No widzi Pan, chyba się nie dogadamy. Co to równouprawnienie? Równość wobec prawa – właśnie! NIEZALEŻNIE OD NP. PŁCI. Baby na traktory, do wojska, na dyrektorów… Facety na przedszkolanki i pyelęgniarki… Pan to, zgaduję, akceptuje, bo to wynika z oświeceniowego (czyli liberalnego) dogmatu. Dla mnie nigdy to nie będzie naprawdę OK, bo ja TAKĄ równość mam tam, gdzie klient może Pana Majstra. Ja nie liberał, w czasach takich jak te ja po prostu reakcjonista. Konserwatysta też, ale w głębszym sensie, bo niewiele już jest do konserwowania.
Więc jak u Pana z tym „równo”. I dlaczego nagle „równo” dla pedziów ma być be, skoro sto lat temu to dzisiejsze „równo” byłoby bolszewicką anatemą? Co zaś do Marksa i Lenina – jaki realny wpływ miał ten Marks na dzisiejszą politpoprawność i „tolerancję”? Bez niego byłoby inaczej, czy nie? A łącznikiem i stacją przekaźnikową nie była, w Pana opinii, sowiecka Rosja?
Pozwoli Pan, że spróbuję jednak metodą top down, żeby ew. kiedyś dojść do PiSu i kwestii „sypanie piasku w tryby Postępu jako przykład kolaboracji – prawda czy fałsz?”
Panie Triariusie,
Pan się raczy najzwyczajniej w świecie wymigiwać od poważnej dyskusji. To nie jest żaden top down ani down top… a nurkowanie głową w piasek, strusim obyczajem.
Triariusowa sztuka dyskusji polega na mieleniu w kółko tych samych haseł, wykrzykników, pojęć nie przylegających do meritum. Triarius łaknie, pożąda niczym nie ograniczonej, skrajnie liberalnej wolności wypowiedzi. Mamy takie miejsce, w zakładce Kurioza. Proszę łaskawie rzucić okiem i sprawdzić, czy to co tam nie wpisuje się aby idealnie w Pana styl.
Chce Pan dyskusji? – proszę bardzo, ale na warunkach obowiązujących na witrynie WP. Jest bardzo prosta, sprowadzić ją można do 2 słów: teza – argumentacja.
Chce Pan krytykować Mackiewicza w jakiejkolwiek kwestii? Proszę bardzo o krytykę i argumenty do niej. Chce Pan pisać laurki na cześć pisu? – j.w.
Ależ ja nie chcę dyskusji! Słabo wierzę w przekonywanie kogokolwiek, po prostu czasem lubię się pokłócić, mam takie zboczenie. Liberalne życie jest upiornie nudne. Jednak Pańskie zarzuty wydają mi się bez sensu. Długo żyję i niewielu dotąd zarzuciło mi mętniactwo czy unikanie czegokolwiek w dyskusji (ze strachu, jak rozumiem).
Dyskutować o Mackiewiczu?! Przecież wyraziłem już swoje zdanie tak bez ogródek, że aż nieco się tej swojej brutalności zawstydziłem. Facet mnie absolutnie nie interesuje… No chyba, żebym miał usłyszeć nową historyjkę na miarę tej o knajpie Louvre. Wtedy tak! Tego nie zapomnę do śmierci i cieszę sie tym do dziś, a kiedyś to zapewne jakoś literacko wykorzystam. Jednak w innym przypadku ja z Mackiewiczem skończyłem i niech mu ziemia! (Kiedyś dość pilnie czytalem jego brata. Plagiator i kontrowersyjna postać, ale chociaż pisał zgrabnie i o istotnych sprawach.)
Dyskutować ew. mogę o istocie komunizmu – w sensie tego lewacko-totalnego syfa z pedałami i feministkami, który nas dręczy. Czy to naprawdę koniecznie potrzebowało Marksa czy Lenina, żeby się wykluć… I takie sprawy. Chce Pan o tym, jestem do usług; nie chce Pan, jakoś przeżyję. Rozmowy o PiS bez przygotowania gruntu uważam za skrajnie bezsensową rorywkę, zresztą nikt mnie do Panów postawy („masowanie…” pewnie Pan kojarzy) i tak nie przekona.
Pozostaję oddanym
Panie Triariusie,
Przecież dwa/trzy komentarze wcześniej napisał Pan:
„Cieszę się, że moja polemiczna szarża aż tak Pana nie uraziła, pasjami lubię dyskusje (marny, ale jednak jakiś substytut walki), mogą być o „komuniźmie”, ba – nawet i o PiS… „
A teraz dowiadujemy się od Pana:
„Ależ ja nie chcę dyskusji!”
Więc nie chodzi o wymianę zdań z kimkolwiek, na jakikolwiek temat? Raczej – jeśli dobrze rozumiem – o czernienie papieru w towarzystwie?
Rozumiem, że nie chce Pan dyskutować o Mackiewiczu (bo go Pan nie zna, nie rozumie, ok). A co z pisem? Dlaczego nie o nim? Przecież padło pod Pana adresem konkretne pytanie?
Deklaruje Pan chęć dyskutowania o komunizmie, ale nie jestem przekonany czy co z tego będzie, bo skoro Pan nie chce dyskusji, to niby co miałoby być?
„Czy to naprawdę koniecznie potrzebowało Marksa czy Lenina, żeby się wykluć?”
Czyli o co właściwie Pan pyta? Czy bez nich udałoby się równie skutecznie?
Marks określił fundamentalny warunek dojścia do komunizmu – destrukcję rodziny i społeczeństwa. Lenin opracował żelazne reguły postępowania. Gramsci wykoncypował sposób, jak do tego dojść bez użycia masowego terroru.
Żaden z nich nie wymyśliłby homoseksualnej ideologii (raczej już uznani by zostali za „homofobów”, cokolwiek to ma znaczyć) czy innego gender, ale bez ich ideologicznego „dorobku” trudne sobie te współczesne zjawiska wyobrazić.
Nie muszę o komuniźmie, mnie naprawdę trudno przekonć, kiedy już coś przemyślę. Zresztą ja ani liberał, ani wielbiciel Sokratesa – w „dochodzenie do prawdy” za pomocą mielenia ozorem słabo wierzę. Mam temperament polemisty, ale zaliczam to raczej do swoich wad, (Wczoraj znalazłem fajnż współczesną historię Bizancjum, mam trochę liberalnej roboty i nieco innych spraw, przeżyję bez dyskusji.)
O PiS? Tak, może być, ale po ustaleniu np. tego, jaką to konkretnie walkem ten PiS symuluje czy ignoruje. Sypie piach w jakieś tryby, czy wprost przeciwnie? Jakie tryby konkretnie? Ten „komunizm”, którego obaj nie lubimy – przyszedł tu ze wschodu, czy jednak z zachodu? A jeśli to drugie, to jaki konkretnie udział miał w tym Lenin ze Stalinem?
Co do Marksa, to widzi Pan… Tu jest problem od zawsze dyskutowany w Historii Idei. Nazywa się to w tym żargonie Internalizm vs, Eksternalizm. Ludzie się o to kłócą od co najmniej wieku, często niegupi ludzie. A laik, ten „prawicowy”, co można zrozumieć, nie ma wątpliwości, że np. jak się lewizna powoła na „młodego Marksa”, to „młody Marks” to wszystko spowodował. I więcej w tym samym duchu. To jednak wcale nie jest ani takie proste, ani oczywiste. (Dla mnie też nie jest jednoznaczne, ale rolę Marksów tego świata raczej pomniejszam.)
Panie Tiariusie,
Nie jest łatwo rozpocząć merytoryczną dyskusję, jeśli jedna ze stron unika odpowiedzi na (chyba) jasno sformułowane pytania. Ale spróbuję jeszcze raz.
Pisze Pan:
„Tak samo głosowanie na PAD może nie mieć absolutnie nic wspólnego z jakimś „uznawaniem III RP za wolną Polskę”, czy zachwytem nad osobowością i dorobkiem Prezydenta, natomiast sporo z SYPANIEM PIASKU W TRYBY… Powiedzmy „Postępu”, bo o to tu w sumie chodzi.”
Ja rozumiem Pańską wypowiedź tak: Postawienie Dudy na prezydenckim stołku nie musi oznaczać uznania III RP za wolną Polskę, ani samego Dudy za męża stanu, może być natomiast dywersją skierowaną przeciwko komunistycznym trendom w eurokolchozie. Czy to ma Pan na myśli pisząc o sypaniu piasku w tryby? Jeśli dobrze odczytuję Pańskie stanowisko, to mam pytanie, w jaki sposób Duda, Morawiecki, czy w ogóle PIS dokonują tej dywersji.
Naprawdę bardzo mnie ta kwestia interesuje. Jak wspomniałem, sam miałem kiedyś podobne poglądy. Bardzo proszę Pana o rozwinięcie tej konkretnej kwestii. Nie musimy zahaczać póki co o Marksa.
Panie Triariusie,
W akapicie:
Co do Marksa, to widzi Pan… Tu jest problem od zawsze dyskutowany w Historii Idei. Nazywa się to w tym żargonie Internalizm vs, Eksternalizm. Ludzie się o to kłócą od co najmniej wieku, często niegupi ludzie. A laik, ten „prawicowy”, co można zrozumieć, nie ma wątpliwości, że np. jak się lewizna powoła na „młodego Marksa”, to „młody Marks” to wszystko spowodował. I więcej w tym samym duchu. To jednak wcale nie jest ani takie proste, ani oczywiste. (Dla mnie też nie jest jednoznaczne, ale rolę Marksów tego świata raczej pomniejszam.)
zawarł Pan zapewne jakąś interesującą myśl, ale nie ma sposobu, żeby odczytać jej istotę. Czy może Pan wyjaśnić w czym rzecz?
Interesuje Pana, czy komunizm przyszedł ze wschodu czy z zachodu. Jakie to ma dla Pana znaczenie?
Widzi Pan… Bez urazy, ale taki np. Arystoteles (choć nie mam kultu) słusznie mówi, że pewnych rzeczy nie da się wytłumaczyć i albo ktoś sam widzi, albo nie, (Chodziło mu wprawdzie o etykę, poniekąd sprawa pokrewna.)
Naprawdę Pan nie dostrzega różnicy między Polską PiSu i Andrzeja Dudy a tm czymś Platformy i Konorowskiego? Takie rzeczy dla Pana, rozumiem, nie mają znaczenia? Jeśli tak, to naprawdę nie dostrzegam cienia szansy na jakieś porozumienie – żyjemy w różnych mentalnych światach.
Och Jacku! Nie wymagaj za wiele od Pana Tiariusa. Przecież już dawno napisał, że w istocie to dla niego kwestia „wyboru mniejszego zła” u piso-socjalistów i samo-„masowania cnotki” (narodowej). Za mądre to dla nas, którzy pokończyliśmy tylko jakieś tam, marne tutejsze akademie i uniwerki z ostatniej „numero” setki (a do tego nie Filozofię tylko do niczego nie przydatną, ograniczającą wyobraźnię, sztukę użytkową albo nędzną, całkowicie oderwaną od logicznego myślenia, informatykę). Nic nie rozumiemy. Mało co czytamy i mało co wiemy, o czym Pan Tiarius wciąż nam słusznie przypomina. Bo my przecież, jak to się kiedyś mówiło, „z Wąchocka”. Nie używamy nawet podstawowych słów z nowej, wspaniałej „mowy” (czy my chociaż wiemy co to jest „komęt”? Czy my chociaż wiemy, kto to jest Zenek?), nie jesteśmy dlań prawdziwymi obrońcami „zachodniej cywilizacji”, bo nie znamy Spenglera i twierdzimy wciąż, że nowy, wspaniały peerel to ciąg dalszy „pierwszego” peerelu a nie Polska. Możemy Pana Tiariusa tym co najwyżej „lekko wk*wić”, po co nam to? Należymy do wymierającego gatunku, nie potrafimy przyjąć pozorów za rzeczywistość (logika Panie Jacku, logika!). To przecież jest „oczywista – oczywistość”: niunia zwalcza „Kaczyńskich” a popiera „Tusków”, ich śmiertelnych wrogów (to nieważne, że tylko na pokaz) – „targowicę”. Przecież to co przeciw „Kaczyńskim” to przeciw lepszemu, nowemu, wspaniałemu peerelowi, zwanemu powszechnie „Polską” (tak samo jak „pierwszy” peerel). „Kaczyńscy” przecież mówią, że chcą dobrze, że są za „polską racją stanu” za „tradycją”, więc jak tu im nie wierzyć skoro mówią i mówią? Jakże inaczej? Czy naprawdę „nie widzisz różnicy”? Jeśli nie, to żaden z Ciebie realista (jak i ze mnie). Realny jest nowy, wspaniały peerel a nie Polska, której być chciał. To, że na wewnątrz „Kaczyńscy” są „przeciw” a na zewnątrz są „za” (peerelem), nie powinno mieć dla nas żadnego znaczenia. Realne jest to, co chcielibyśmy żeby było a nie to co faktycznie jest. Więc zamiast się domagać konkretnych odpowiedzi na konkretne pytania, lepiej żebyś wybrał „Pada” (nie mylić i iPad-em) a nie kogoś innego. Idź na „wybory”! Jeszcze lepszy peerel zależy od Ciebie!
Andrzeju,
Wszystko to prawda. Nadmienię, że ja w dodatku po technikum aby jestem, wiec gdzie mi tam o filozofii rozprawiać. Ale dyskusja o PIS i dzisiejszym peerelu z kimś, kto widzi sens w angażowaniu się w to, mogłaby być ciekawa, byle była merytoryczna. No cóż, może innym razem się uda…
Co za bzdura z tym”mniejszym złem”! Ia dzisiejsza Polska nie jest całkiem z moich marzeń; nawet tak wybitny polityk i niewątpliwy patriota jak JK, nie ma dokładnie moich poglądów itd., ale o „mniejszym źle” nigdy w tym kontekście nie wspominałem. Kaczyński i PiS ROBIĄ ZNAKOMITĄ ROBOTĘ, uwzgledniając warunki, stan Polski (targowica, lemingi i Panowie od masowania cnotki na ttym portalu).
Naprawdę, tacy (chyba) bystrzy ludzie, jak Panowie tutaj, nie dostrzegają BŁAZEŃSTWA w tym kabaretowym „powstaniu” Mackiewicza (szkoda tylko, ża za ten wygłup niektórzy boleśnie zapłacili) i Panów masowania cnotki? Można sobie odpuścić i ew, nie robić nic, jeśli się uważa, że nic się nie da, albo walczyć… To co Panowie robią, sorry, ale dla mnie to kompromitacja. Dorośli faceci, bloody hell! Kult jedostki, klasy takiej, że nie chcę się już więcej znęcać, i „polityczne” pomysły na miarę piaskownicy… Sorry – kabaretu Louvre.
Nawet gdybym był Cysarzem, mie byłbym w stanie zrealizować wszystkiego, o czym sobie zamarzę, i nie byłoby to „mniejsze zło”, a co dopiero z Dudą i PiSem. „Mniesze zło” to było Gomułka vs. Berman, i to było, w tamtych warunkach, absolutnie OK. PiS to po prostu nie są moi słudzy, ale robią to, czego ja zrobić nie mogę, i to jest super. A że martłbym o wsadzeniu targowicy co najmniej do Berezy, kopnięcie Unii w dupę, i wysłaniu Panów tutaj do uczciwej roboty? You can’t always get what you want, jak zauważył Mick Jagger.
Panie Triariusie,
Zdawało mi się, że zdołał Pan się już nachichotać, ot choćby z koncepcji współpracy Polaków z Białorusinami, i nawet (jeśli mnie pamięć nie myli) zdążył za swoje zachowanie uroczyście przeprosić, aż tu widzę – coś Pana znowu świerzbi.
Gdyby miał Pan odrobinę wiedzy na temat sytuacji politycznej roku 1939, 1940, lat wcześniejszych i kolejnych oraz – rzecz jasna – gdyby Pana umysłu nie zatruwał nacjonalizm, być może miałby Pan szanse zastanowić się jak paradoksalnie realistyczna była ówczesna Mackiewiczowska koncepcja budowy silnego strategicznego związku pomiędzy narodami WXL, z użyciem wszystkich możliwych środków, a więc także powstania.
Pewnie Pan nie słyszał – narodem, który wyszedł najlepiej z trudnej sytuacji politycznej bezpośredniej konfrontacji z sowietami byli Finowie, którzy jako jedyni w 1939 roku ośmielili się w obliczu perspektywy utraty państwowej suwerenności chwycić za broń. Pomimo gigantycznej dysproporcji sił (w liczbach), nie zawahali się wejść w otwarty konflikt z armią czerwoną. Uczynili tak niemal dokładnie w tym momencie, gdy Mackiewicz występował z koncepcją współpracy wobec wspólnego sowieckiego zagrożenia.
Białorusini, Litwini, Estończycy, Łotysze także wybrali fińską drogę walki z sowietami, tyle że zrobili tak nie w 1939 roku, gdy jak pokazuje przykład, istniała realna szansa bezpośredniego zwycięstwa, a znacznie później, gdy dysproporcja sił była zdecydowanie większa. Nie uczynili tak jedni jedyni Polacy, którzy z całą swoją logiką (podobną do tej, którą Pan dziś reprezentuje) postanowili witać czerwonego najeźdźcę chlebem i solą.
Zastanawia się Pan czasem nad sensem własnych wyborów (politycznych), choćby pomiędzy poddaństwem tusków a serwilizmem kaczyńskich? Pewnie trzeba Panu przypominać (bo niewygodne fakty zdaje się Pan notorycznie wypierać), że wszyscy ci politykierzy ochoczo i bez szemrania przyjęli zasady bolszewickiej prowokacji 89? Że przez kolejne lata raźno współpracowali przy zamalowywaniu czerwonej peerelowskiej fasady, aż po rok 2005, gdy nagle… z do dziś niewyjaśnionych powodów okazało się, że jednak bardzo się nie lubią.
Czy nie dopiero wówczas zaczęła się pisowa jazda na antypeerelowskim koniku? 15 lat po transformacji? I z jakim skutkiem? Niwelacji wsi, z których przedstawicielami dogadywali się z powodzeniem przeszło dekadę wcześniej?
A może zna Pan odpowiedź na te (z pewnością) nieważne pytania? Pewnie wyczytał Pan z Aneksu, czy nie?
***
Jakże to tak? Pan, wnikliwy obserwator, jednak nie zna odpowiedzi?
Obawiam się Darku, że to co piszesz w swojej odpowiedzi p. Tiariusowi na temat witania sowietów oraz prowokacji 89 nie znajdzie u niego zrozumienia. Wszak (nie)jasno dał do zrozumienia, że on akceptuje taki stan rzeczy, że nie była to dlań prowokacja, że wierzy w „Kaczyńskiego” (jest geniuszem politycznym i wraz z towarzyszami partyjnymi „robi znakomitą robotę”) a i zamiana Bermana na Gomułkę była dlań jak najbardziej wskazana. Mackiewicza po prostu nic nie rozumie i odrzuca. Jego probolszewicka wola. On zwyczajnie akceptuje peerel.
Ciężką noc dziś miałem w robocie, więc wybacz mi, że niezbyt składnie wyrażam swoje myśli. Prześpię się godzinkę i znowu trzeba brać się do roboty (uczciwej). Byle dalej od piaskownicy! Jagger rules!