Okopy Świętej Trójcy – szaniec czy schron?
0 komentarzy Published 1 maja 2020    |
Okopy Świętej Trójcy mają w zasadzie trzy znaczenia w polskiej historiografii i myśli politycznej. W pierwszym rzędzie, była to autentyczna twierdza, zbudowana w XVII wieku u ujścia Zbrucza do Dniestru, która w zamierzeniu miała być częścią linii obronnej Rzeczpospolitej przeciw Osmańskim Turkom. Jednak polityczne zmiany, traktaty pokojowe i przesunięcia granic sprawiły, że forteca nigdy nie odegrała przeznaczonej roli. Po raz drugi pojawiła się w historii, gdy Kazimierz Pułaski na czele garstki konfederatów barskich, zajął warownię, a „lubo oblężony, częste czynił wycieczki”. Barżanie bronili się na tyle długo, by zezwolić Pułaskiemu na przeprawienie się przez Dniestr i ucieczkę, ale większość załogi przypłaciła to śmiercią lub Sybirem. Wreszcie najważniejsza rola przypadła podolskim szańcom w Nie-Boskiej komedii, w której Zygmunt Krasiński uczynił z nich symbol walki z nadchodzącą rewolucją społeczną.
Dramat Krasińskiego jest godny uwagi. Zaledwie dwudziestoparoletni poeta stworzył dzieło wyjątkowe i profetyczne. Nie zajmują mnie tutaj dwa pierwsze akty sztuki, nazywane zwykle „dramatem rodzinnym” (które są niewątpliwie integralną częścią znakomitej całości) – interesuje mnie wyłącznie polityczna i historiozoficzna wizja Krasińskiego. Oto, przechadzając się nocą po obozie rewolucjonistów, Hrabia Henryk, główny bohater tragedii i przywódca kontrrewolucji, trafia na „chór rzeźników, dzieci siły i krwi”: „kto nas powoła, ten nas ma – dla panów woły, dla ludu panów bić będziem”. Autor rozumiał, że każda rewolucja pozwala szumowinom wypłynąć na wierzch. Hrabia spotyka także kobietę wyzwoloną, która ze swobodą „rozdaje miłość swoją”. A skąd jej klejnoty? „Te drobnostki zdarłam przed wyzwoleniem moim – z męża mego, wroga mego, wroga wolności, który mnie trzymał na uwięzi.” Już w czwartym dziesięcioleciu XIX wieku, Krasiński przeczuł wojujący feminizm, postmodernistyczną dialektykę dyskryminacji, walki i wyzwolenia, która w niwecz obraca relacje między ludźmi. Dwaj protagoniści dramatu, Hrabia Henryk i Pankracy, reprezentują dwie siły społeczne, które zwykło się przedstawiać jako „arystokrację” i „demokrację”. Nie wydaje mi się to ścisłe. Nie ma niczego demokratycznego w siłach dowodzonych przez Pankracego. Jest on brutalnym dyktatorem, na wzór Cromwella, Robespierre’a i niezliczonych wodzów chłopskich buntów. Ale nie ma także niczego prawdziwie arystokratycznego w arystokracji, skrywającej się tchórzliwie w Okopach Świętej Trójcy (Krasiński nie szczędzi gorzkich słów krytyki obozowi Hrabiego Henryka). Aristokratia, to władza najlepszych, ludzi dążących do dobra; łacińskie nobilis, oznacza „godne uwagi”; polskie słowo szlachta ma wspólny korzeń ze „szlachetnością”; a pośród popleczników Hrabiego nie ma nic godnego uwagi, tylko niski strach; nie ma nic szlachetnego, tylko lękliwa chęć ugody z nadchodzącą tłuszczą; nie ma żadnej dążności do dobra, poza zachowaniem własnych dóbr.
W roku 1831, młodziutki Krasiński przebywał w Genewie i obserwował z przerażeniem rozwój powstania listopadowego, ale równie wielkie wrażenie zrobiły na nim zamieszki w pobliskim Lyonie (w czasach przed europejską niunią, były to bliskie sobie miasta). Lyońscy tkacze jedwabiu zastrajkowali, przejęli władzę nad miastem i wymordowali część garnizonu. Wizja „pomsty motłochu” wywarła piętno na poecie. Pisał do przyjaciela:
Sztandar ludu to głowa potrząsana w powietrzu na pice. Palcie i burzcie. Niech każdy ma do zaniesienia w wieczność swoją miarę zbrodni.
Saint-simoniści są antychrystami naszego wieku. Są przedstawicielami upadku naszej społeczności, ostatniem słowem naszego rozwoju; na wpół przebiegli, na wpół fanatyczni, najszlachetniejsze, najwyższe uczucia układają w formułki matematyczne…
Opisał także późniejszą rozmowę z dziewczyną usługującą w karczmie. Śliczna posługaczka, podniecona zamieszkami lyońskimi, zmroziła mu krew zapowiedzią, że „pora już, abyśmy zajęli wasze miejsca!” Rozmowa ta znajdzie swoje odbicie w Nie-Boskiej. Krasiński nie był jedynym poetą, który zwrócił uwagę na wydarzenia w Lyonie. Niejaki Engels, niepomiernie mniej utalentowany wierszokleta, uznał bunt tkaczy za „pierwsze powstanie klasy robotniczej”.
W istocie, Nie-Boska komedia jest próbą nadania dramatycznej formy ideowemu sporowi, który trwał już wówczas od bez mała 400 lat, odkąd renesansowy humanizm i reformacja naruszyły podwaliny tradycyjnego społeczeństwa. Nie jest to wcale „walka klas”, jak chcą niemądrzy następcy kiepskiego poety. Jest to spór między wiarą a niewiarą, między tworzeniem i burzeniem. Średniowieczny człowiek wierzył, że wszystko, co materialne ulega rozkładowi, że tylko to, co duchowe i wieczne, jest ważne; że w tym życiu, każdy musi spełnić swoją rolę w hierarchii społecznej, by móc zasłużyć na życie wieczne. W materialnym świecie natomiast, zachowanie tego co jest, jest wiecznym tworzeniem, ponieważ świat dany został człowiekowi we władanie tylko przejściowo, tylko na zasadzie dzierżawy. Średniowieczna filozofia używała alegorii ciała ludzkiego dla wyjaśnienia struktury społeczeństwa: ręka, oko, język, wykonują czynności i, w jedności ludzkiego bytu, poddane są rozumowi i woli. Podobnie, ludzie poddani być muszą władzy kościelnej i świeckiej. „Poddani muszą służyć przełożonym,” pisał Jan z Salisbury, „ale ci, którzy stoją wyżej w hierarchii, obarczeni są odpowiedzialnością za swych poddanych.” (Choć ten sam autor zauważał również „nadmiar nóg” w tym organizmie, wobec czego społeczeństwo przypomina raczej stonogę niż człowieka…) Wszyscy mieszkańcy Europy (z nielicznymi wyjątkami gmin żydowskich, coraz mniejszej liczby muzułmanów i ukrywających się pogan) należeli do jednej wspólnoty, do unam sanctam catholicam et apostolicam ecclesiam, i wierzyli, że tylko w tym wyznaniu wiary jest zbawienie duszy. Lepiej było być pańszczyźnianym chłopem wewnątrz tej wspólnoty, niż księciem poza nią, jak wykazał papież Grzegorz, przyjmując ekskomunikowanego cesarza Henryka w Kanossie.
Nawiasem mówiąc, jedność Europy polegała zawsze na wspólnocie kultury i interesów, a nie na sztucznych, ponadpaństwowych strukturach. Takimi strukturami próbowały być w Średniowieczu Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, Papiestwo (w swym doczesnym wymiarze) i Bizancjum, ale prędko okazywały się być tylko jednym z graczy w grze politycznych sił. W czasach nowożytnych bywały inne próby i niunia europejska nie jest niczym innym w dłuższej perspektywie politycznej. Papiestwo nabrało wszakże autorytetu dopiero wówczas, gdy zaprzestało politykowania. Siła koncepcji cesarstwa (w rozmaitych jej wydaniach) tkwiła w szacunku dla autonomii prawnej i zwyczajowej państw, państewek i miast, składających się na ogromną konfederację, gdy jej słabość przejawiała się w dążeniu do uniformizacji. Niunia domaga się dziś uniformizacji, unifikacji i niwelacji i dlatego jej dni są policzone. Średniowiecze nie potrzebowało żadnych ponadpaństwowych struktur w 1258 roku, kiedy tysiące ludzi umierały z głodu w Anglii, by wymodlona pomoc nadeszła z hanzeatyckich i flandryjskich portów w postaci statków z ziarnem. Ale to tylko nawiasem mówiąc.
Południe Złotego Wieku Średniowiecza nie trwało długo. Rozkład rozpoczął się na włoskim półwyspie, gdy ludzie znikąd – Sforza, Visconti, Medici, Borgia, kondotierzy, bandyci i hochsztaplerzy – dochodzić poczęli do wielkich fortun i najwyższych zaszczytów, nic sobie nie robiąc z ekskomuniki. Opatrzność zastąpiona została ślepym Losem, głęboki fatalizm wyparł wiarę w nieśmiertelność duszy. W takiej sytuacji, chęć poznania przyszłości stała się przemożną siłą. I wszyscy ci wielcy ludzie, potężne jednostki, wyzwolone, jak im się zdawało, z kleszczy zabobonów religijnych, ci wszechstronnie uzdolnieni, wykształceni, inteligentni i kulturalni „renesansowi ludzie”, wpadali w sidła wróżb, znaków, zwiastunów i guseł. Duch czasu wciągał ich w bagno przesądu. Rzekomo racjonalny wiek Odrodzenia był najbardziej nieracjonalny i zabobonny (co zresztą jest typowe dla tzw. „racjonalizmu”). A wiedli korowód przesądu – humaniści. Oddani bez reszty antycznym wzorcom, w ciągłym poszukiwaniu ziemskiej chwały, stali się fatalistami; niewierzący prześmiewcy wierzyli w demony i oddawali im hołd. To już nie było pogaństwo, to był satanizm. Aż wreszcie jedność Europy w wierze, zniszczona została przez Lutra i reformację.
Zanim jednak przyjmiemy bezkrytycznie obraz średniowiecznego społeczeństwa jako Arkadii, zniszczonej przez „ludzi znikąd”, warto pamiętać, że wszystkie wielkie arystokratyczne rody europejskie przyszły w swych początkach znikąd. Zanim dynastia Karolingów zastąpiła frankońskich Merowingów, przodkowie Karola Wielkiego byli służącymi, a pierwsi Merowingowie byli zaledwie watażkami wśród plemienia Franków, barbarzyńskimi rzezimieszkami. Normańscy awanturnicy założyli domy panujące w Anglii i na Sycylii, podobnie jak litewskie hulajdusze dały początek wielkiej dynastii Jagiellonów i dziesiątkom polskich rodów magnackich. Feudalny system nie był giętki, ale był wystarczająco otwarty, by wyławiać ludzi utalentowanych spośród wszystkich klas i warstw społeczeństwa. Medici i Tudorowie może i przyszli znikąd, ale zastąpili tylko poprzednią arystokrację. A więc ten wiekowy spór nie toczy się naprawdę między „demokracją i arystokracją”. Idzie o coś innego.
Jeżeli zatem Okopy Świętej Trójcy są bastionem kontrrewolucji, ostatnim szańcem reakcji, to dlaczego Józef Mackiewicz – antykomunista, kontrrewolucjonista i reakcjonista – nie zamierzał, choćby tylko metaforycznie, stanąć na tej ostatniej reducie? Przypomnijmy, że napisał w liście do Giedroycia: „Grydzewski pod wodzą swego „rejtana” – Nowakowskiego, zaczął się wycofywać w okopy Św. Trójcy”, a więc symbol, który w moich oczach powinien być bliski sercu Mackiewicza, użyty został przez niego w prześmiewczych celach. Jak to jest możliwe?
Na długo przed Nietzschem, obawiał się Krasiński, że „zdarzyć się może kiedyś, że motłoch panem się stanie, i w płytkich wodach czas wszelki zatopi”, jak to pięknie powiedział sam Nietzsche. Mackiewicz, w przeciwieństwie do Krasińskiego, arystokratą nie był, choć obracał się z pewnością wśród ziemian, i czuł się jak w domu pośród najbardziej arystokratycznych kręgów Polski międzywojennej. Mimo to jednak, był całkowicie pozbawiony poczucia wyższości wobec tzw. nizin społecznych. Podczas wędrówek wśród puszcz i rojstów rodzinnej ziemi, poznał „ludzi prostych”, tutejszych, kochał ich język, lubił ich naiwną przebiegłość, współczuł ich rozpaczy wobec posunięć polskiej administracji, dzielił ich troskę o przyszłość. Nie było w nim nigdy ani śladu snobizmu. A potem, podczas strasznej okupacji sowieckiej dostrzegł w nich zaciętą, kułacką nienawiść do bolszewizmu. Nie, Mackiewicz nie obawiał się furmanów ani drwali, szewców ani rzeźników.
Wyznaję, że problem nurtuje mnie od jakiegoś czasu i po znalezieniu tych słów Mackiewicza w książce Pawła Chojnackiego o Zygmuncie Nowakowskim, gotów byłem przypisać je niechęci do nacjonalistycznego nurtu, dominującego już wówczas polską myśl polityczną od półwiecza z górą. Jednym z naczelnych wątków publicystyki Mackiewicza jest przecież twierdzenie, że nacjonalizm – widziany powszechnie jako wróg internacjonalistycznego komunizmu – jest w istocie narzędziem w rękach bolszewików. Patriotyzm polski Nowakowskiego, zastępując klasyczną miłość do ziemi endecką miłością do narodu, mógł więc być zawadą w walce, przeszkodą w „międzynarodowej krucjacie antykomunistycznej”, na którą Mackiewicz miał nadzieję do końca życia. Gwoli ścisłości dodam, że w dramacie Krasińskiego „Okopy” nie są redutą polskości; w polskiej mitologii nigdy nie zajęły egzaltowanej pozycji, jaka przypadła Zbarażowi. „Zbaraż” stał się symbolem „polskości jako oblężonej twierdzy”. Być może zatem inna hipoteza będzie lepiej wyjaśniać tę dziwną sytuację zaistniałą w Okopach Świętej Trójcy.
„Tyś młodszym bratem szatana,” mówi Hrabia Henryk do Pankracego. A po ostatecznym zwycięstwie nad obozem arystokratów, Pankracy pada pokonany światłością, wypowiadając ostatnie słowa dramatu: Galilaee vicisti! – słowa przypisywane Julianowi Apostacie (zresztą niesłusznie).
Okopy Świętej Trójcy są bastionem walki z sekularyzacją świata, walki o obecność tego, co nadprzyrodzone i ponadczasowe, obrony koncepcji istnienia wartości obiektywnych i absolutnych, boju o miejsce sacrum w codziennym życiu, o duchowy sens kultury, o prawo naturalne. Pankracy jest inteligentnym, wręcz wybitnym człowiekiem, jak wielu wodzów rewolucji przed nim i po nim, i całą swą wiarę w przyszłość pokłada w swojej mocy: „Myśli i kształty są woskiem palców moich”. Jego jedyna wiara, to wiara w człowieka.
Nie Bogu a ludziom
W 1949 roku przesłał Mackiewicz do Wiadomości artykuł pod takim tytułem, do którego przywiązywał dużą wagę. Niestety artykuł został poddany poważnym skrótom przez Grydzewskiego i znamy tylko tę okrojoną wersję, która ukazała się pt. „Bolszewizm i Watykan” i znalazła się po latach w Drogiej Pani. Ponad 30 lat temu borykałem się z tym tekstem, pisząc Votum separatum, i do dziś pozostaje dla mnie niejasny, być może dlatego, że znamy tylko jego kadłub.
Mackiewicz występował przeciw ludziom „starej daty”, wywodzącym bolszewizm z korzeni antychrześcijańskich, amoralnych, aspołecznych, antykulturalnych albo azjatyckich czy żydowskich. Warto zacytować dłuższy fragment:
Zdarzają się na przykład ludzie, tak dalece tkwiący w konserwatyzmie poglądów, powiedziałbym – szablonów myślowych (a dotyczy to zwłaszcza klasycznego konserwatyzmu katolickiego), że źródeł prebolszewizmu doszukują się w epoce odrodzenia, „w jej humanistycznych, liberalnych ideach”, jak twierdził w książce L’Europe tragique prof. Gonzague de Reynold. „Winą odrodzenia – pisał Reynold – było oderwanie od Boga.” Stąd zaczęło płynąć zło, ukoronowane następnie przez bolszewików. Zresztą logiczna konstrukcja łańcucha: od odrodzenia poprzez rewolucję francuską do rewolucji rosyjskiej – uznana była przez wielu za konstrukcję klasyczną. Nazwałbym ją raczej konstrukcją „bogobojną” w potocznym znaczeniu tego słowa, ale niewątpliwie sprowadzającą na manowce: „aby zniszczyć bolszewizm, trzeba by podciąć korzenie liberalizmu, z którego wyrósł”. Sprzeczność oczywista: aby zburzyć niewolę bolszewicką, należy zniszczyć wolność?
Określmy ten łańcuch ściślej. Zaczyna się on od renesansowego antropocentryzmu humanistów, kiedy niczym nieokiełznany indywidualizm po raz pierwszy wypłynął na powierzchnię zjawisk w chrześcijańskim świecie. Przyjazny humanistom Jacob Burckhardt, wskazywał po wiekach, że próżność i pycha osiągnęły wtedy demoniczny wymiar. Oddanie woli we władanie zewnętrznej glorii, bez uwagi nawet na praktyczny sukces, zaowocowało wielkimi dziełami sztuki i niesłychanymi zbrodniami, dokonanymi tylko dla sławy, byle tylko wybić się z tłumu. Ziemskie przejawy świętości, zastąpiono uwielbieniem historycznej wielkości, nic dziwnego więc, że indywidualne wady, a nawet zbrodnie wielkich ludzi, gotowi byli wybaczyć ze względu na tę wielkość – i tak „wyzwolono jednostkę” z gorsetu średniowiecznych norm moralnych. Humanistom wydawało się, że uwalniają się od wpływów Kościoła, gdy popadali w zależność od starożytnego pogaństwa, na którym się wzorowali, i od nowożytnego państwa, które miało już niedługo wziąć ich w karby.
Antropocentryczny humanizm stał się naczelnym dogmatem kultury – i pozostaje nim niezmiennie do dziś – pomimo istnienia klarownej koncepcji przeciwnej, teocentrycznego humanizmu, który podkreśla wartość osoby ludzkiej poprzez jej relację z Bogiem. Piórami twórców oświeceniowego wolnomyślicielstwa, humanizm przygotował grunt pod antyfrancuską rewolucję i mordercze rządu jakobinów. Darwin, Marks, Freud i Mill dopełnili obrazu destrukcji: kosmos Bożego Ładu zastąpiony został permanentnym chaosem, walką klas i interesów, bezładem, w którym jednostka wolna jest tworzyć swój własny świat, a raczej wywrzeć na nim swe piętno. Taki ciąg prowadzi prostą drogą do Pankracego i do – Lenina.
A zatem w tym wielowiekowym sporze Józef Mackiewicz stanął po przeciwnej stronie niż Zygmunt Krasiński, nie zamierzał stawać w Okopach Świętej Trójcy. Ale dlaczego?
Jego argumentacja jest ciekawa i do pewnego stopnia przekonująca. Za przedstawiciela „bogobojnej konstrukcji” obrał Mariana Zdziechowskiego i starał się wykazać, że sprawy uległy zmianie od czasów bolszewickiej rewolucji. W czasach wojny domowej bolszewicy istotnie walczyli z Bogiem, ale z upływem lat walka ta zeszła na drugi plan. Podczas II wojny zdołali nawet zaprząc religię do „walki z faszyzmem”.
Prof. Zdziechowski mylił się. Wbrew powszechnej opinii, bolszewizm stara się wyplenić z duszy ludzkiej przede wszystkim nie to, „co go ponad ziemię unosi”, ale to, co go do tej ziemi przykuwa. Odebrać mu nie to, co stanowi o radości życia wiecznego, ale to, co stanowi o radości życia doczesnego. Bolszewizm nie „bestializuje” człowieka, lecz wręcz przeciwnie, niczego się tak bardzo nie obawia, jak ludzkiej bestii, jej odruchów i wybuchów, bo nie bestię chce wychować w człowieku, ale – maszynę. Bolszewizm niczego nie „rozpętał”, ale przeciwnie – na wszystko nałożył pęta.
Jakże przekonujące. Jednak otrząśnijmy się z czaru tych słów. Przecież bolszewizm rozpętał, by spętać; z całą pewnością „uwolnił z pęt” tradycyjnej moralności, w jaką uzbrojony bywał jeszcze człowiek, by tym pewniej spętać w sowietyzmie. W obozie Pankracego, rozpasani rewolucjoniści (i rewolucjonistki!) żyją w śmiertelnym lęku przed wodzem. Bolszewizm na pewno sprowadza człowieka do poziomu zwierzęcia, do zaspokajania najbardziej podstawowych potrzeb i żądz (na przykład i najczęściej, przez niedostatek), aż wreszcie, odarty z całej duchowości, człowiek zaiste staje się maszyną, zostaje zredukowany do trybu w mechanizmie. Człowiek „przykuty do ziemi”, łatwiej pada ofiarą sowietyzacji, gdyż ma tylko „tu i teraz”, nie wierzy w nieśmiertelność swej duszy, nie posiada już niczego, co „ponad ziemię unosi”. Ale Mackiewicz wiedział to wszystko, więc skąd ten dziwny opór?
Wyczuwam w dyskusji ze Zdziechowskim ten sam odruch, który kazał mu, zaledwie w parę lat później, wyśmiewać Okopy Świętej Trójcy. Widział chyba w tym klasycznie romantycznym, XIX-wiecznym symbolu, cień bierności, rodzaj rezygnacji i zejścia na stare pozycje, coś na kształt bezsilnego ukrywania się w schronie podczas bombardowania. Nie znaczy to wcale, żeby oskarżał Zdziechowskiego czy Nowakowskiego o pasywność wobec komunistycznego zagrożenia, ale raczej, że zaszycie się w Okopach w sytuacji politycznej przełomu lat 40. i 50. wydawać mu się mogło odwróceniem od rzeczywistości politycznej, pójściem na łatwiznę. On nie szukał kryjówki. Był rok 1949 i Mackiewicz otwarcie pragnął obalenia komunizmu. Pokonanie zwycięskiego Stalina nie było możliwe przez okopanie się w wąskiej twierdzy arystokratycznych pojęć, było zupełnie wykluczone przy jednoczesnej redukcji zagrożenia do „żydokomuny”, było niewykonalne na „polskiej drodze do wyzwolenia”, było niewyobrażalne wewnątrz „bogobojnej konstrukcji”. Do obalenia komunizmu potrzebna była najszersza możliwa koalicja. A zatem, gdy odrzucał Okopy Świętej Trójcy i „bogobojną konstrukcję”, to powodowały nim względy taktyczne.
Bardzo prędko zauważył jednak, że zimna wojna jest prowadzona przez Zachód bez przekonania, tylko werbalnie, a on sam znalazł się, osamotniony, na marginesie emigracji polskiej, gdy wraz z „całym narodem” poparła komunistycznego kacyka – Gomułkę. Zamiast przyczynić się do stworzenia szerokiej koalicji dla obalenia najgorszego wroga ludzkości, zmuszony był obserwować powstawanie coraz szerszej ligi pokojowej koegzystencji. Uważał to za kapitulację i moralne rozbrojenie, a w każdym razie za przeciwieństwo polityki wyzwolenia. O ile świat zachodni chciał po prostu trwać w dobrobycie, to trudniej było mu zrozumieć, dlaczego narody zniewolone, a zwłaszcza ich emigracje, przyłączyły się do tej „licytacji w dół”.
Obawiam się, aby ten wyścig coraz bardziej ustępliwie brzmiących frazesów nie przesłonił do reszty realnej rzeczywistości i nie wprowadził nas wszystkich razem na drogę, która wiedzie już nie do wyzwolenia „Wschodu”, lecz do zniewolenia „Zachodu”.
Przyglądał się z narastającym zdziwieniem, jak Kościół Katolicki poddaje się fali modernizmu, jak wiara w ewolucję sowietów doprowadza do ewolucji ludzi wolnych. Po latach nazwał ten proces Wielkim Ześlizgiem. W swoich książkach o polityce Watykanu, pisanych w latach siedemdziesiątych, stanął jednoznacznie po stronie „klasycznego konserwatyzmu katolickiego” i nie obawiał się oskarżenia o „tkwienie w szablonach myślowych”. Nie chciał mieć nic wspólnego z rzekomymi nonkonformistami, którzy pełzają przed potęgami rządzącymi światem, „a wyprostowują się dopiero dumnie wobec bezsilnej garstki tzw. ‘niezłomnych’, którym ‘przedawniony reumatyzm’ nie pozwala się schylać i całować narzuconej rzeczywistości w d…”
Okopy Świętej Trójcy przeznaczone są właśnie dla reumatyków, dla ludzi urodzonych z ludzką twarzą, którzy odmawiają przyjęcia „komunizmu z ludzką twarzą”, a raczej woleliby przepędzić tę gębę, won. Napisał kiedyś z dumą o jednym z tych nonkonformistycznych propagatorów bolszewizmu:
Daremnie pouczał mnie Paweł Jasienica jeszcze dwadzieścia z hakiem lat temu (Świat, Warszawa, 10.X.1955 r.), po przeczytaniu mojej Drogi donikąd, że jest to: „schematyzm najniższej rangi służebnej nieprzejednanego w zacietrzewieniu wroga komunizmu…” napisany przez „moralne zwłoki szlachcica kresowego”. Dziś, zmarły, Jasienica uchodzi na emigracji za chlubę i bohatera literatury polskiej. Niech. Ja pozostanę przy swoim szlachectwie i przy swoim „schematyzmie” sprzed epoki Wielkiego Ześlizgu.
Zarzut arystokratyzmu i tkwienia w szablonach myślowych, powinien nam być miodem na serce, wobec zalewu postmodernistycznego bełkotu. Okopy Świętej Trójcy nie są dla nas schronem, tylko szańcem. Wobec powodzi bezmyślności, klarowne pojęcia tradycyjnego społeczeństwa powinny być naszą twierdzą. Wśród chaosu indywidualnych roszczeń i praw, w obliczu tysiąca partykularyzmów – rasowych, narodowych, kulturowych i płciowych, seksualnych, namacalnych, nachalnych i absurdalnych – idea Bożego Ładu, winna być naszą zbroją. W obliczu hekatomby nienarodzonych, proste słowa Galilejczyka z Kazania na Górze stać się powinny naszym szkaplerzem.
Prześlij znajomemu
0 Komentarz(e/y) do “Okopy Świętej Trójcy – szaniec czy schron?”
Prosze czekac
Komentuj