Pieczone gołąbki pandemii czyli to nie jest polemika
53 komentarzy Published 4 sierpnia 2020    |
Rozmawialiśmy o relatywnych zaletach państwowych przedsiębiorstw…
Wyznaję, sądziłem, że nie ma tu czego debatować, bo jakość i sprawność państwowych firm mamy wszyscy wypisaną na skórze, my, co narodziliśmy się w Polsce ludowej. Pojawiły się wszak w dyskusji argumenty, które uzmysłowiły mi, że problem jest jednak godny namysłu. Warto zastanowić się nad koncepcją państwa ogóle i nad jego rolą w życiu obywateli w szczególności, poprzez odwołanie do klasycznej myśli na temat państwa. Nie jest to więc polemika, ale raczej próba uściślenia czegoś, co nie zostało powiedziane w dyskusji z wystarczającą jasnością (zwłaszcza z mojej strony).
Język politycznego dyskursu, jakim posługujemy się na codzień, zaczerpnięty został ze starożytnej Grecji. Polityka, monarchia, arystokracja, demokracja, tyrania, to wszystko terminy greckie, które miały dla antycznych Greków inne znaczenie, niż mają dla nas. Polityka dotyczyła życia publicznego wewnątrz polis. Nie mogło być życia politycznego w państwach niewolniczych, jak Persja czy Egipt. Demokracja była najbardziej agresywnym systemem władzy, a Ateny Peryklesa były przykładem rządów arystokratycznych, tj. rządów najlepszych, a nie demokracji.
Kolizja między Grecją i Persją była nieunikniona. Była to walka o istotę państwowości, konflikt między chaosem indywidualnej swobody i wysoce zorganizowaną cywilizacją, w której państwo było wszystkim. Wynik starcia nie był wcale nieunikniony, wręcz przeciwnie, pozostaje tajemnicą, dlaczego efektywna organizacja państwowa zapoczątkowana przez wielkiego Cyrusa, została zniszczona w starciu z Grekami. Ale dziś, po tysiącach lat, możemy powiedzieć z pewnością, że spór został rozstrzygnięty na korzyść Persów. Żyjemy bowiem w łagodnej i przyjaznej biurokracji państwowej, gdzie państwo jest wszystkim, nakazuje i zakazuje, organizuje i dostarcza, dokładnie tak, jak to było w Persji. Obywatele polegają na aparacie państwa w każdym niemal przejawie życia, a w zamian za to – poddają się. Godzą się, by państwo uczyło ich dzieci, byle za darmo, godzą się na drakońskie obostrzenia – aż do aresztu domowego włącznie, jak wykazała pandemia – byle tylko służba zdrowia była darmowa. Rezygnując z wielu swobód, wkładają głowę w kierat. „Współczesny świat, polityka i współczesne państwo, to spóźniona zemsta Persji za Maraton i Salamis”, konkludował profesor Alan Ryan. Grecy walczyli z Persją, bo w ich oczach, poddani szacha byli niewolnikami. Nie było tak w rzeczywistości, ale z punktu widzenia Greków, być poddanym woli jednego człowieka, zamiast prawu – to niewola. W Persji tylko jeden człowiek mógł być wolny; w Grecji, każdy Równy Spartanin, z królami Lacedemonu włącznie, był gotów zginąć za swoją wolność, bo tak nakazywało prawo.
Istotą dzisiejszego państwa jest scentralizowana biurokracja i dostarczanie publicznych usług i służb. Persja była scentralizowaną biurokracją, gdzie na ogromnym terytorium, państwo szachów organizowało sprawne sądownictwo i zdumiewająco skuteczną sztafetową komunikację (sławne hasło US Postal Service – Neither snow nor rain nor heat nor gloom of night stays these couriers from the swift completion of their appointed rounds – wzięte jest od Herodota, taki był etos perskich gońców), broniło granic, pilnowało porządku i wolności handlu – a poza tym ludzie robili, co chcieli, i żyli na wyższym poziomie cywilizacyjnym niż w Grecji, choć poddani byli kaprysom władcy.
Powszechna identyfikacja z własną polis, tj. z małymi grupami przeciw innym małym grupom, była głównym powodem, dla którego Grecy przegrali wojnę o hegemonię, najpierw z Macedończykami, a potem z Rzymem. Ani Spartanie, ani Ateńczycy, nie mieli żadnych skrupułów, by wiązać się w sojusze z Persami przeciw innym Grekom, gdy tak im było wygodnie. Polis była dla nich wewnętrzną strukturą, a nie zewnętrznym autorytetem, jak państwo perskie.
„Czym jest państwo, jak nie bandą opryszków na dużą skalę? Czym są bandy, jak nie małymi królestwami?” Św. Augustyn przywoływał sławną rozmowę Aleksandra Wielkiego z piratem, jako źródło tego porównania. W klasycznym, demokratyczno-republikańskim modelu, ludzie mogli być na zmianę rządzonymi i rządzącymi (przynajmniej w teorii). Augustyn odrzucał taki model i szukał „zbożnego władcy” dla państwa ludzkiego, bo nie może być prawdziwej wspólnoty bez Jedynego Boga: państwo jest koniecznością przez grzech. Bez złodziejów i bandytów, nie byłaby potrzebna policja; gdyby nie było zaborczych sąsiadów, nie trzeba by było utrzymywać wojska; a skoro są i trzeba, to są podatki i cały Lewiatan machiny państwowej. Tak długo, jak jesteśmy na tym świecie, wśród Bożych stworzeń, musimy pamiętać o warunkach życia na ziemi, a ściślej, że wiara i Kościół Boży nie wystarczą, by zwalczyć ziemskie Zło. Państwo i prawo są koniecznością. Nie są w stanie osiągnąć ostatecznej sprawiedliwości, ale spełniają rolę. Kościół nie ma doczesnej misji, ale wypełniać powinien tu i teraz taką posługę, jakiej wierni potrzebują. Republikański Rzym, który wydawał się Polibiuszowi i Cyceronowi szczytowym osiągnięciem państwowości, w oczach Augustyna cierpiał na libido dominandi, na żądzę panowania, która doprowadziła najpierw republikę, a potem sam Rzym, do upadku, ale nigdy nie dała nikomu żadnych dóbr, oprócz ciągu wojen. Każde państwo jest magna latrocinia, wielkim złodziejem i oprawcą, wielkim rozbojem, mimo to, ograniczone dobro może być przez nie osiągnięte. Wewnątrz państwa, ludzkie namiętności mogą być zaspokojone bez zbytniego chaosu, ale namiętności zawsze tworzą chaos, więc ostatecznie, żadne państwo ich nie poskromi.
Ideowym ojcem współczesnej nam machiny państwowej jest Tomasz Hobbes. Absolutna suwerenność państwa opiera się, jego zdaniem, nie na Bożym błogosławieństwie udzielonym władcy, ale na zgodzie poddanych, by być rządzonym. Bez państwa grozi nam „wojna wszystkich przeciwko wszystkim”, więc dla własnej ochrony, ze strachu przez anarchią, ludzie oddają się w ręce „wielkiego Lewiatana” – państwa. Nawet „z mieczem na gardle”, człowiek może się poddać w sposób wolny. Lęk był dla Hobbesa podstawową motywacją, i ta najbardziej naturalistyczna koncepcja państwowości – zwyciężyła. Jednakże współczesny Hobbesowi, Lewiatan Olivera Cromwella, choć brutalny, był niczym, wobec nadchodzącego molocha.
W praktyce, państwo zostało włączone w każdy przejaw życia, nie przez komunistów (oni niczego nigdy nie wymyślili), ale przez Niemców. Wielki Bismarck odparował demagogię socjalistów przy pomocy opieki społecznej, systemu rent, emerytur i zasiłków z państwowej kasy, które na dziesiątki lat unieszkodliwiły niemieckich socjalistów. Koszt był początkowo niewielki, bo życie krótkie, ale już podczas Wielkiej Wojny postawiono całą gospodarkę niemiecką na państwowej stopie; to stąd pochodzi określenie „gospodarka nakazowa” (command economy), którą znamy z opisu państw komunistycznych. Ten właśnie model wprowadził Trocki w sowietach, a odtąd przyjęto go powszechnie, acz błędnie, za istotę komunizmu. Tymczasem w niekomunistycznych gospodarkach państwo stawało się coraz większe i potężniejsze: Roosevelt wprowadzał keynesjański New Deal, a Hitler chciał nawet produkować „auto dla ludu” w państwowej firmie Volkswagen (nic z tego nie wyszło w latach 30. i biedny Ferdynand Porsche musiał długo czekać, zanim jego rewolucyjny model stał się najpierw Garbusem, a potem Porsche 911). Po II wojnie, wydawało się, że nie ma ucieczki od państwa. Nawet Churchill był zdania, że państwo musi kontrolować działalność gospodarczą; tylko państwa mogły zbudować Concorde lub wylądować na Księżycu. Ale wśród akademików już od jakiegoś czasu wiedziano, że coś jest nie tak z państwową działalnością gospodarczą.
Ludwig von Mises urodził się we Lwowie i, jak większość mieszkańców tego miasta, mówił po polsku i po ukraińsku. Głównym motorem jego dociekań w dziedzinie ekonomii, było pragnienie refutacji socjalizmu i etatyzmu, których efekty widział niedaleko od Lwowa, w sowietach. Skupił się na pytaniu: w jaki sposób działa niewidzialna ręka rynku? Dlaczego pozornie racjonalny, centralny plan, który narzuca z góry przemyślany cel i każdemu przypisuje rolę w jego realizacji, jest w istocie mniej racjonalny niż chaotyczne działania pojedynczych ludzi? Trocki, urzeczony wizją militaryzacji produkcji, pragnął poddać całość gospodarki jednemu planowi, a ponieważ jego pomysł był w zgodzie z mglistymi receptami Marksa, to został przyjęty przez Lenina. Mises i jego uczeń, Hayek, odparli na to, że w wolnej gospodarce, działalność każdego człowieka zależna jest od wiedzy na temat innych ludzi: ich potrzeb i dążeń, ich środków i ich działań. Po drugie, wiedza ta jest rozproszona wśród społeczeństwa, nie jest nigdy w całości w posiadaniu jednostek. I po trzecie, w wolnej wymianie dóbr i usług, mechanizm cenowy jest znakiem tej wiedzy, nie w sensie teoretycznym, ale jako sygnał do działania. Punktem wyjścia centralnych planistów jest ustalenie cen – główka kapusty za 10 kopiejek, a każdy spekulant, który spróbowałby sprzedać ją za 11 kopiejek, będzie rozstrzelany na miejscu – i od tego momentu, a więc u zarania planu, planiści (a tym bardziej ich poddani) pozbawiają się sami dostępu do wiedzy na temat potrzeb (kto chce kapustę?), popytu (ile kapusty?) i podaży (ile jest kapusty na rynku?). Planiści po prostu planują popyt z góry, a poddani skazani są w rezultacie na kapustę gnijącą na polach lub brak kapusty, pozostają im kolejki i czarna gospodarka. Tylko że cena przekazuje autentyczną informację („jest sygnałem do działania”) wyłącznie w wolnej gospodarce; czarny rynek zachowuje śladowy mechanizm cen, ale daje wypaczony, nieracjonalny sygnał, bo zawiera w sobie „cenę” łamania prawa. Innymi słowy, jeżeli ludzie nie działają jako wolni agenci, to państwo działa po omacku w dziedzinie gospodarki. W wolnej gospodarce, każdy racjonalny akt jest odpowiedzią jednostki na sygnały rynku (kupuję lub nie kupuję, zwiększam produkcję lub zamykam sklepik), a dalej ma wpływ na reakcję innych racjonalnych jednostek. W oczach socjalistów, jest to spekulacja, dla ludzi wolnych, to zwykła wymiana, codzienne życie. Te konstatacje Misesa na temat działania niewidzialnej ręki rynku, dały asumpt do powstania teorii gry, która z kolei opisuje nie tylko rynek, ale także inne aspekty stosunków między ludźmi. Wymiana myśli jest także grą, w której jedna strona może się wypowiadać z ironią, a druga, brać każde słowo za sztych prosto w serce. Wynika stąd jednak, że rynek jest grą, co stało się kamieniem obrazy w oczach lewicowców. – Jakże to? – wołają – czy można oddać ekonomię w ręce graczy? Nic dziwnego, że mamy potem kasyna zamiast banków! – W rzeczywistości, gra jest tu tylko metaforą, jest obrazem normalnego, powszedniego życia.
Mimo oczywistej słuszności teorii Misesa i Hayeka, ich oponenci święcą tryumfy od lat stu (z krótkim interwałem lat 80. ubiegłego wieku, gdy monetaryści byli u władzy po obu stronach Atlantyku). Zostawmy absurdy komunistycznych wyczynów gospodarczych jako poczynania zbyt jaskrawo niedorzeczne, by je analizować; wystarczy spojrzeć na projekt europejskiej unii: klasyczny, narzucony z góry plan, nie liczący się z potrzebami ludzi, w którym wszystko poddane jest nadrzędnej idei – „coraz bliższej unii”. Czy to prawda, że €uro zniszczy gospodarkę południowej Europy? Niechby! Byle bliżej celu. Czy to możliwe, że nachalna standardyzacja stała się pożywką nacjonalizmów na całym kontynencie europejskim? To i co! Nie pozwolimy faktom stanąć na drodze do europejskiej federacji.
Drugim aspektem wzrostu znaczenia państwa jest interwencjonizm. W teorii, gospodarka pozostaje wolna, ale bezustanna interwencja państwa – w postaci odgórnej regulacji, stymulacji fiskalnej i monetarnej oraz wydatków państwowych – stale zawęża obszar tej wolności. Nieuniknioną konsekwencją są: wzrost państwa, konwergencja w kierunku planowania oraz zadłużenie. Ogromna większość rządów tzw. krajów rozwiniętych, była zadłużona po uszy na długo przed pandemią (nawet jeszcze przed kryzysem kredytowym z lat 2007-09), a w ostatnich miesiącach wszyscy pożyczają pieniądze na potęgę, by „stymulować gospodarkę”, zwiększyć konsumpcję przez wydatki państwowe. Niech przykładem będzie kanclerz brytyjski, Rishi Sunak, który rozdaje pieniądze podatnikom, by ich zachęcić do pójścia do restauracji. (W rzeczywistości, pod piękną nazwą „zastrzyków stymulacyjnych”, kryją się zwykłe zasiłki.) Ojcem tego modelu ekonomicznego był główny oponent Hayeka, John Maynard Keynes. Keynes zalecał podniesienie wydatków państwowych dla zwiększenia konsumpcji już w fazie zwolnionego wzrostu gospodarczego, a zwłaszcza w recesji, gdyż pieniądze w kieszeni ludności zwiększą popyt na dobra, a w dalszej perspektywie wartość pożyczek państwowych zostanie z czasem zredukowana przez inflację, którą taka polityka ze sobą niesie. W każdym wypadku, pożyczki mogą być zastąpione przez inne pożyczki, co jest z definicji schematem piramidy inwestycyjnej, za którą prywatni ludzie poszliby do więzienia. W rezultacie takiej polityki, zadłużenie amerykańskie wynosi ponad 26 bilionów dolarów i rośnie z zastraszającą prędkością (https://www.usdebtclock.org/ ). Inflacji na razie nie widać, dzięki usłużnemu chrlowi – którego tani eksport umożliwił Zachodowi bezkarną ekspansję monetarną bez inflacyjnej presji – ale to się może zmienić w każdej chwili. Hayek, a później Friedman, słusznie wskazywali jednak, że teoria Keynesa nagradza lekkomyślność i finansową ekstrawagancję, a karze roztropność i oszczędność, co nie może na długą metę być dobre dla gospodarki.
Keynes zwyciężył.
Nie mamy dziś żadnej szansy na augustiańskiego zbożnego władcę, który chronić nas zechce przed złem świata tego. Nie zanosi się na odrodzenie polis, w której każdy obywatel zaangażowany jest w sprawy publiczne, wsłuchuje się w sygnały rynku, a na agorze idej próbuje odczytać cudzą myśl. Pozostaje nam tylko naturalistyczny Lewiatan Hobbesa, gdzie strach przed anarchią – „wojny wszystkich z wszystkimi” – zastąpiony został lękiem o zasiłek i wygrażaniem pięściami. Nowoczesne państwo, wyposażone dzięki teoriom Keynesa, w niemal nieograniczone środki finansowe, wchodzi bez pardonu w każdy najmniejszy przejaw życia, nawet w skądinąd praworządnych krajach (generalnie rzecz biorąc), jak Wielka Brytania i Stany Zjednoczone, a co dopiero mówić o putinowskiej „Rosji” czy chrlu (choć, gwoli ścisłości, to w ogóle nie są państwa, bo ich nadrzędnym celem nie jest dobro mieszkańców). Model Keynesa doprowadził Zachód do ruiny w latach 70., gdy stało się coś niemożliwego wedle jego założeń: gospodarka była w stanie stagnacji, a ceny szły w górę, co składa się na tak zwaną stagflację. W owych czasach chrl był zdewastowany ekscesami „rewolucji kulturalnej”, a sowiety ledwo stały na nogach po pół wieku centralnego planowania i kagiebiści szykowali się do wprowadzenia elementów wolnej gospodarki u siebie w domu. Dziś sytuacja jest inna, niestety bez porównania lepsza dla komunistów. Toteż kiedy pieczone gołąbki pandemii, w postaci najpotężniejszych krajów Zachodu, w stanie beznadziejnego uzależnienia od zasiłków, będą leciały do bolszewickiej gąbki, to nie ma co liczyć na słabość chrlu i sowietów. Nawet pojawienie się nowej Thatcher i nowego Reagana – które jest i tak wątpliwe, bo cuda zdarzają się rzadko – może już wówczas nie zdoła uratować Zachodu. Państwowy moloch, pożerający dusze narodów, będzie już wtedy poza kontrolą. A pomimo to niektórzy nazywają to, co się wokół dzieje – „upadkiem komunizmu”.
Ale tym zajmiemy się osobno, gdy powrócimy do przerwanego wątku.
Prześlij znajomemu
„W praktyce, państwo zostało włączone w każdy przejaw życia, nie przez komunistów (oni niczego nigdy nie wymyślili), ale przez Niemców.”
Michał,
Piszę nie w formie polemiki, ale raczej z chęci wspólnego zastanowienia się nad problemem. Czy rzeczywiście komuniści (którzy spisywali „manifest komunistyczny”, ale też wcześniejsi i rzecz jasna późniejsi) nie wprowadzili nic istotnego do idei państwa, organizacji życia zbiorowego? Zgadza się – nie do nich należy niedorzeczna idea „państwa opiekuńczego”, ale czy nie posunęli się o znaczący krok dalej, radykalnie odmieniając życie człowiecze, odbierając mu podmiotowość i chęć korzystania z wolnej woli?
Profesor Stiepun zastanawiając się nad podstawową różnicą oddzielającą epokę przedrewolucyjną od bolszewickiej wskazywał na jeden czynnik: państwo starego typu zakazywało i sporadycznie nakazywało, nie zajmując się prywatnym życiem indywidualnego obywatela; państwo bolszewickie nie tylko zakazuje, nakazuje (w skali nieporównanie większej), ale przyjmuje także rolę wychowawcy, ściśle określając jak żyć, jakim emocjom wolno poddawać się, a jakim nie, w co wierzyć/nie wierzyć, co dobre, a co złe.
Gdy Profesor formułował swoją myśl, dotyczyła ona krajów i ludzi zagarniętych przez komunizm. Dziś zjawisko, które zdefiniował, rozpanoszyło się po całym świecie. Ma ono, rzeczywiście, ogromny związek z pseudo ustrojem gospodarczym, w którym żyjemy (gdzie praca ludzka nie tylko wyzyskiwana jest w sposób absolutnie niebywały w dziejach, ale też często pozbawiona jest jakiegokolwiek praktycznego znaczenia), ale nie wiem czy decydujący.
Nie widzę sprzeczności między opinią Stiepuna a twierdzeniem, że bolszewicy nie wnieśli nic nowego. Zdanie Stiepuna jest w oczywisty sposób słuszne, ponieważ bolszewicy zebrali elementy, istniejące na długo przed październikowym puczem i sformułowali Metodę absolutnej giętkości taktycznej, przy całkowicie niezmiennej długoterminowej strategii (nawet ten element znajduje się już w manifeście Marksa), więc coś się zmieniło, ale oni niczego nie wymyślili. Żaden ze składników Metody zdobycia i utrzymania władzy, wprowadzonej w życie przez Lenina i Trockiego, nie był ich wymysłem. Wszystko już było.
Stiepun wyraża niekontrowersyjne – z mojego punktu widzenia bezdyskusyjne, ale jestem pewien, że inni mogą się z tym kłócić – zdanie, że życie pod carskim knutem było o niebo lepsze niż życie w sowdepii, ponieważ cesarze nie wdawali się w każdy aspekt życia poddanych, prawo wyznaczało granice, poza którymi były ciężkie kary, ale wewnątrz tych granic ludzie byli wolni. Ale nawet ten aspekt też nie jest nowością. Państwo Cromwella, do którego umizgiwał się Hobbes, uważało się za wychowawcę, nie inaczej było z jakobinami, a wcześniej luterańskie państewka w Niemczech podczas Reformacji nie były od tego, żeby nakazywać, tylko że możliwości ich wszystkich były bez porównania mniejsze niż w XX wieku. Angielskie państwo Tudorów było tak opresyjną tyranią, że musiało być bardzo trudno się połapać, jakie wyznanie wiary jest aktualnie nakazane, a za co można skończyć na stosie po długotrwałych torturach. Nic nie powstrzymywało tych bydlaków przed określaniem co dobre, a co złe. Sam fakt wprowadzenia nakazu, nie jest bolszewickim wymysłem.
Kluczowa różnica między tradycyjnym państwem, a tym nowym stworem, jest moim zdaniem następująca: bolszewickie twory, te wszystkie prle, enerdowa, sowdepia czy chrl, Iran ajatollachów czy Syria Assadów, to W OGÓLE NIE SĄ PAŃSTWA. To jest coś innego, na co należałoby znaleźć nowe słowo. Państwopodobny twór? – to się raczej nie przyjmie.
Wiedziażem, że będzie i o Misesie!
Nie wiem zaprawdę dla mnie jest to takie proste, a dla wszystkich innych – może właśnie z powodu kory jak na eponimicznym dębie i masy przeróżnych dziwnych lektur: od Misesa do Augustyna – nie do pojęcia.
Gdybym się ośmielił, gdybym się nie obawiał, że wywrócenie Panom tej całej cudnej intelektualnej tradycji to by była okrutna i niewybaczalna fopa, zaproponowałbym spojrzenie na to wszystko od drugiej strony, i (turpe dictu) zapomnienie, co najmniej na chwilę, o Maratonie i Peryklesie, a nawet, choć to już brzmi naprawdę strasznie, o „von” Misesie (ze Lwowa, jak moja matka).
(Wiem, że nikt nie musi wierzyć, ale ta propozycja odrzucena Herodota i Misesa nie wynika akurat z tego, bym prywatnie nie miał pojęcia – tak się składa, że gdyby nie ekonomia i „równouprawnienie” miałem szansę pisać w Uppsali doktorat zarówno z historii starożytnej, jaki i z historii idei.)
Cóż więc bym zaproponował, gdyby nie ten zajęczy lęk, że pdżegam Panów do rzucenia się głową naprzód w odmęty barbarzyństwa i ciemnoty (gdzie tylko płazy w rodzaju Ardreya, Spenglera… z jakimś może na dodatek, apage!, Machiavellim, mogą egzystować)…?
No nic, raz się żyje, naprężę pośladki, zmarszczę brew i to powiem… Otóż warto by było, odzucając, jako się rzekło popisy erudycyjne, spytać „co to właściwie jest to PAŃSTWO”? Nie „polis”, nie jakieś inne teoretyczne twory, tylko DEFINICJA. No i my, my ciemni i nie kochający „von” Misesa, mówimy: „PAŃSTWO TO JEST TO, CO MA MONOPOL NA STOSOWANIE PRZEMOCY NA JAKIMŚ TERENIE I/LUB WOBEC JAKIEJŚ GRUPY LUDZI”.
Nie „legalnej przemocy”! Nie – chodzi o przemoc absolutnie FAKTYCZNĄ, nieważne ładnką czy brzydką, czy z błogosławieństwem Leonidasa, ONZ czy kogo tam. Z czego m.in wynika, że to, co oficjalnie jest „państwem”, może nim być tylko częściowo, reszta zaś państwowości może np. być fraktalnie rozłożona gdzie indziej. Co za myśl! Prawda? A jaka, dodam, dziwnie aktualna!
Zechcieliby Panowie zastanowić się nad takim karkołomnym spojrzeniem na sprawę, a potem podzielić się z Panów oddanym własną (a nie Sokratesa czy Bartolusa de Saxoferrato) mądrością? Byłbym, ach jakżesz szczęśliwy!
Pozdrawiam czule
Eee, ja myślę, że Pan się wcale nie obawia, ale mimo to powiem, niech Pan śmiało wywraca. Mnie to tylko sprawia przyjemność. Co innego może mnie sprowadzić ze złej drogi, jak nie dyskusja? A jeśli droga okaże się dobra, to będzie tylko tym pewniejsza po dobrej polemice. Ale ja jestem wyjątkiem w tej kwestii.
Nota bene, jeżeli Pan będzie się upierał przy adresowaniu mnie w liczbie mnogiej, to zmuszony będę insynuować obelżywie, że „ktoś za Panem stoi” i że „Wasz dwóch jest” lub nie odpowiadać w ogóle. Jeżeli zwraca się Pan do mnie, a tak wynika z treści Pańskiego komentarza, to bardzo proszę przestać mnie tytułować per „Panowie”, bo mnie to irytuje.
Ardrey i Spengler (którego Pan odmówił dyskutować! cha, cha!) są do niczego. Makjawel, to co innego, ale myśl przez Pana przytaczana jest stara jak świat, znamy ją od Plutarcha i od Augustyna. Chyba nawet w Uppsali o nich słyszano? Zresztą, może i nie. Nie wiem, nigdy nie byłem w Uppsali, ale Uppsala do rzeczy nie należy.
Niestety nie rozumiem słów: „reszta zaś państwowości może np. być fraktalnie rozłożona gdzie indziej”. Myśl może i genialna, ale niestety pozbawiona intersubiektywnej przekazywalności.
A! Von Mises nie dopisał sobie ‚von’ na emigracji, jak to czyniło tylu Polaków w Anglii i Ameryce, nadając sobie zmyślone tytuły (jak słusznie mówił Dostojewski, każdy Polak zagranicą, to od razu hrabia). Pradziadek Ludwiga von Mises został uszlachcony przez Franciszka Józefa, miał więc większe prawo do ‚von’ niż Goethe.
Sam Pan wie doskonale, że nie trzeba kogoś „kochać” (co jest właściwie komiczne!…), żeby się z nim zgadzać lub go przytaczać. Emocje nie mają znaczenia w intelektualnych dociekaniach. Von Mises „kochany” nie był, ale był genialny. Mnie interesuje myśl, a nie osoba. A Pana?
Dzięks za pbszerną odpowiedź, bałem się że nuda mnie zabije.
Oczywiście się nie zgadzam niemal z niczym, co Pan (w liczbie pojedynczej, tylko że ja biedny myślał, że mam do czynienia ze Szkołą Intelektualną, i chciał być uprzejmy. Teraz mogę mówić „Szkoło, Szkoło kochana, chcemy Cię przywitać, drzwi otwarte od rana…” Inwokacja, tout cort. Pasuje?)
Otóż ja, że tak skromnie o sobie, jestem od zawsze dziko zainteresowany starożytnością, do tego stopnia, że poświęciłem jej cząstkę życia, i brawami nagradzam każdego, kto te sprawy bada i wyciąga jakieś wnioski. Jednocześnie z przekonaniem twierdzę, że co tam sobie Arystoteles pisał o lepszych i gorszych państwach, ma dla nas pomijalne znaczenie, bo do państw, z którymi mamy do czynienia nijak się to po prostu nie odnosi. Poza oczywiście kulawą i b. uproszczoną terminologią, która mogłaby być całkiem inna bez szkody dla nikogo.
Klasyczni Grecy, a mówimy o okresie co najwyźej 200 lat, o czym się zapomina, uważali, iż człowiek na ich poziomie, czyli super, po prostu ze swojej natury musi żyć w polis. Nie robiło im większej różnicy, że poleis były tak skrajnie różne, jak Sparta i Ateny. Niech Pan o tym kiedyś pomyśli, warto! Ten człowiek musiał także mieć niewolników, bo przecież nie będzie sam… Musiał mówić po grecku i znać na pamięć Homera. Liczyło się to i wielkość polis, choć „ligi” i „imperia były ignorowane, a nie powinny.
W praktyce, jeśli w ogóle można to tak nazwać, działało to krótko, ale mentalnie, jak i Homer jako podstawa edukacji, o wiele dłużej, i np. (tak przez Pana bez cienia podstaw, poza ew. liberalną propagandą, postponowany) Spengler przepięknie wykazuje, iż Rzym niemal do końca próbował się widzieć jako polis wlaśnie, co na trzeźwo wydaje się dość groteskowe. (Bo że był prowincjonalnym i zapyziałym polis w swoich początkach, to wie chyba każdy uświadomiony człek dzisiaj.)
No i ci klasyczni Grecy mieli (jak każdy ludek mający niewolników i mnóstwo wolnego czasu) różne pasje. Jak to pedalenie się z młodymi chłopcami, retoryka, kosmologia, no i… Poszukiwanie recepty na idealne POLIS. Tylko polis naprawdę ich interesowało – reszta służyła jako odstręczający przykład!
My natomiast nie mamy poleis, a te uroczo naiwne rozważania o „demokracji” (ateńska powstała, co obwieszczały liczne pomniki, bo trzech, excusez le mot, pedałów nie mogło się porozumieć co do, let’s say… kolejności dziobania, że tak to ujmę. (Wie Pan o tym?)
No to na razie tyle, tu i tak jest sporo rzeczy, do których Pan by się łaskawie powinien – o ile nadal pragnie dyskusji – ustosunkować. Podsumuję jednak dla ułatwienia: te mądrości klasycznych Greków na temat „państwa” mają dla nas teraz jedynie akademickie znaczenie, nijak nie mogą stanowić podstawy do analizy fenomenu państwa, jako takiego, potrzeba więc by było, zamiast od zmurszałej teorii, wyjść na odmianę od FAKTÓW. Te zaś gładko ignorują Arystotelesa, Augustyna i Św. Tomasza. (Przez okienko do piwnicy wkradają się za to… zgadnie Pan? I oczywiście nie tylko oni, a poza tym powinniśmy rozmawiać o FAKTACH, więc nie ma dla nas autorytetów.)
A więc, jeśli Pan tak łaskawy, odbiór!
(Co do pluralisa, to może zmyliło mnie „REDAGUJE ZESPÓŁ”. Może warto zawsze dodawać: „reprezentowane poglądy nie odzwierciedlają koniecznie…” A co do „stania za mną”.. Zgadł Pan, „stoi”, i to jeszcze jak!
„Tout court” oczywiście! Piszę jednym palcem na laptopie, ale żeby literówkę zrobić akurat we francuskim… Czaskoski niczego mnie widać nie nauczył. ;-(
Co zaś do „wirtualnego państwa”… Ja naprawdę nie mam do nikogo pretensji o brak inżynierskiego wykształcenia, umiejętności programowania, czy rozumienia subtelności wyższej matematyki (której zresztą na starość b. nie lubię)… Wbrew wielu „po prawej stronie” wolę humanistyczne wykształcenie od tzw. „ścisłego”, jeśli ktoś mnie zmusza do wybierania.
Ale żeby się tym aż cwalić, jakby to była intelektualna przewaga? Jedni na to „fraktalne” sami wpadną, inni nie, ale zapewniam, że żyje masa ludzi, dla których ta myśl, kiedy już do nich trafi, będzie dość oczywistą.
Naprawdę nie mam nic przeciw religii, i jeśli np. Pan zamierza uwzględniać jakieś chrześcijańskie tezy w swojej analizie fenomenu państwa, to dla mnie OK. Tyle tylko, że tak czy tak musimy wyjść od natury człowieka, natury jego życia społecznego, oraz (apage Satanas!) także pewnych immanentnie systemowych aspektów realnej („materialnej” nieprzyjemnie brzmi, zgoda?) egzystensji żywych istot na planecie Ziemia. Nie chcę Pana straszyć np. teorią gier, ale w jakiejś formie od tego też się nie ucieknie, co najwyżej będzie tam implicite.
Drogi Panie Triariusie,
„Się” może i zapomina, ale ja nie zapominam, jak krótkim błyskiem był geniusz Grecji. Tym bardziej jest fascynujący. Egipt jest niezmiennym trwaniem, gdy Grecja jest intensywną eksplozją przemijania. W przeciwieństwie do Pana, czytuję uważnie, co Pan pisze, więc wiem doskonale, że Pan się interesuje antykiem. Niejeden raz już się starliśmy o znaczenie Arystotelesa czy Sokratesa, bo w moim głębokim przekonaniu oni właśnie mają nam coś do powiedzenia (już ten fakt jest znamienny), a dzieje się tak z powodów, które sam Pan mimochodem wspomniał, a mianowicie ludzkiej natury. Rozmyślania starożytnych o państwie pozostają zajmujące, ponieważ zapisywali czystą kartę. Kiedy Likurg czy Solon nadawali prawa, to ich dzieło było pracą nad filozofią państwa, o bardzo praktycznych skutkach. Platon konkurował z tymi na poły mitycznymi pracowdawcami (ale bardzo praktycznymi prawami), gdy próbował nieudolnie stworzyć państwo na Sycylii (czy choćby wpłynąć na tyrana).
Cechą charakterystyczną filozoficznych rozmyślań jest, że kolejna odpowiedź na to samo pytanie nie unieważnia wypowiedzi poprzednich. Hume mógł przebudzić Kanta z metafizycznej drzemki, ale z myśli Kanta wyrosły przeciwstawne koncepcje teoriopoznawcze i cały „spór o istnienie świata”. Żadna z tych koncepcji nie unieważnia ani Hume’a, ani Kanta.
Zatem więc, może dla Pana ma to wszystko wyłącznie akademickie znaczenie. Dla mnie nie, z powodów jak wyżej. Podstawowym fenomenem, o którym tak nieumiejętnie próbowałem pisać w artykule powyżej, jest paradoks „zwycięstwa Persji”, wyłożony błyskotliwie przez Ryana. Xerxes, Hobbes i Keynes zwyciężyli w XXI wieku. Proszę wybaczyć moją nieudolność. Chyba powinienem przestać pisać, skoro tak inteligentny i wnikliwy czytelnik jak Pan, nie zdołał tego odczytać. Ach, i oczywiście przykro mi, że zabijam Pana nudą.
A, byłbym zapomniał. Zespół redaguje witrynę, a poszczególne artykuły są podpisane. Jeżeli artykuł jest zbiorowego autorstwa (co się tu rzadko zdarza), to jest to wyraźnie zaznaczone. Każdy artykuł jest autorstwa autora a nie Redakcji, czego podkreślanie wydaje mi się zbędne, ale skoro muszę oznajmiać oczywistość, to niech będzie.
Przepraszam za niemerytoryczny wtręt w dyskusję ale pomyślałem sobie, że może warto uwiecznić tę oto, całkiem świeżą „złotą myśl” jednego z czołowych, dziś popularnych, „konserwatywnych”, tutejszych myślicieli.
Wydaje mi się, że dotyczy ona tematu aktualnej „państwowości”, co mnie może trochę rozgrzeszy.
Z Zespołem Co Redaguje sam wpadłem, po prostu zawsze mi się wydawało, że tu Intelektualna Szkoła i w tych wszystkich sprawach macie Panowie dość podobne poglądy.
To, co Pan rzekł o ulotności. Grecji i Egipcie, to b. szpęgleryczna myśl. Gdyby Pan nie był uprzedzony, wspomniałbym, że S. idzie z tym znacznie dalej i wysnuwa piękne, głębokie wnioski, które jakoś nigdy nie chcą mi się sfalsyikować (w odróżnie niu np. od „von” Misesa).
To to zgadza się Pan, że w rozważaniach nad państwem trza by wyjść od ustalenia, co to jest (bo przecież nie polis!); skąd się bierze (ludzka natura, teoria gier i brutalne realia życia); a ochy i achy Platonów tego świata i pół-amatorskie (a pół koniunkturalne) mądrości Arystotelesa nie mogą tu nijak służyć za podstawę (choć przecież Starożytnoość jest fascynująca, sam to głoszę, tylko tutaj w inny sposób, czyli jako obiekt studiów)… To możemy próbować do czegoś dojść. To nie jest taki przypadek, gdzie wszelką dyskusję uważam za głupotę i słabość. Bez Ardrejów i Senglerów zaś się nie da, ale ja naprawdę nie mam scholastycznych zapędów, i jeśli dyskusja ma mieć sens, to trza by wszystko własnorecznie udowodnić
Nawiasem, ja nie mówił, że Pan mnie nudzi, ino że przyszedłem do Panów, bo ma ostatnio paskudnie nudne życie.
Drogi Panie Andrzeju,
To cudowne. Ale, jak zywkle nie do końca rozumiem te wszystkie prlowskie odniesienia. Po pierwsze, kto to jest? Ale po drugie, mniejsza o słuszność, co on naprawdę próbuje powiedzieć? Próbuję się w to wgryźć i nie kumam. W skrócie, to znaczy pozbywszy się tego koszmarnego prlowskiego stylu, on mówi coś takiego:
„Jeżeli ktoś nie uznaje prezydenta RP, to uznaje Putina lub Merkel lubo (SIC!) po prostu jest idiotą – w tym równaniu innych rozwiązań nie ma.”
Czy on nawiązuje do jakiegoś równania? Czy zaproponował rozwiązanie tego rzekomego równania? Jeśli temu nonsensowi nadać formę równania, to chyba (podkreślam, że zgaduję, bo nie mam pojęcia): nie uznawanie rezydenta prlu bis równa się uznaniu rezydenta sowietów albo kanclerza Niemiec. To chyba nadal nie jest równanie, ale gdzie rozwiązanie?
Natomiast merytorycznie, w jakim równoległym wszechświecie, uznanie jednego może się równać nieuznaniu czegoś innego lub na odwrót? Jeżeli uznaję geometrię euklidesową, to czy z tego wynika, że muszę odrzucić prawo Archimedesa? Czegoś tu mi braknie. Na przykład zdrowego rozsądku.
No, i ten ton! Jak z partyjnej szkoły. Z góry, po chamsku, usadzić na miejscu, a potem poklepać pobłażliwie po plecach.
Panie Triariusie,
Tylko ktoś, kto nie czytuje uważnie witryny Wydawnictwa Podziemnego, może sądzić, że mamy podobne poglądy. Na szczęście mamy różne poglądy i to się składa na żywą witrynę. Inaczej nudy na pudy. Różnice poglądów wydają mi się koniecznością w dobrej redakcji. Dobrym przykładem służyć może maly prowincjonalny dziennik wileński wydawany w latach międzywojennych przez Stanisława Cata Mackiewicza. Poglądy Cata różniły się zasadniczo od większości jego współpracowników, m.in. od jego rodzonego brata. Różnica tworzy napięcie, więc to twórcze napięcie się składało na bardzo dobre pismo, czytane i komentowane w całej Polsce. Oczywiście, toute proportion gardée, nasza witryna nie umywa się do Słowa…
Może i jestem uprzedzony do Spenglera, ale na podstawie lektury. Zaproponowałem Panu, że spróbuję się odczynić, ale Pana to nie interesowało, więc dla mnie sprawa jest zamknięta. A że myśl wypowiedział taką samą? No, wie Pan, ja czasami wypowiadam tę samą myśl, co Lenin albo Marks, a to nie znaczy, że jestem leninistą, albo że ich poważam. Jeżeli Goebbels nazwie krzesło krzesłem, to nie będę przecież przeczył…
Polis jest znakomitym punktem rozważań o państwie, właśnie dlatego, że państwo typu perskiego tak całkowicie wyparło polis. Rzym jest akurat znakomitym tego przykładem: wyszedłszy z typu polis przepoczwarzył się z czasem, niepostrzeżenie dla większości Rzymian w typ państwa Xerxesa.
Nie zauważyłem żadnych „ochów i achów” u Platona lub Arystotelesa, ale być może nie znam ich równie dobrze jak Pan. Więc gdzie to „ochy”? Ardrey? Czy chodzi Panu o Roberta Ardreya? Tego hollywoodzkiego scenarzystę? Więc wyrzućmy Arystotelesa, bo to amator, a czytajmy Daltona Trumbo, bo to uczciwy komunista? Najpewniej znowu czegoś nie rozumiem. Ale zostawmy facecje: nie czytałem nigdy Ardreya. Czy warto go czytać? Czy dowiem się od niego czegoś na temat państwa, czego nie wiedziałem dotąd?
Panie Michale,
Gadowski jest jednym z przedstawicieli „elit” „nowego, wspaniałego” peerelu. Kreuje się na „niezależnego prawicowca” i „mędrca” więc nie jest przy „władzy” (ale blisko – ma dobre „kontakty” bo i tutejszym „dziennikarzem” był i bywa). Ktoś podobny do Ściosa.
Oni wszyscy są w rzeczywistości partyjniakami przesiąkniętymi peerelem z którym tak „walczyli” i „walczą”, że aż stali się jego częścią. Peerelowski bełkot jest podstawą porozumiewania się w tym środowisku. Ich myśl nie wykracza poza ich podwórko. Dla nich: Kto nie z nami, ten przeciw nam. Wszyscy do szuflad. Zwarte szeregi aktywistów. Marsz, marsz marsz…
Panie Andrzeju,
Dzięki za przybliżenie postaci. Na podstawie tych wczorajszych mądrości, wiem już o nim teraz zbyt wiele. Chciałoby się rzec, jakie państwo, takie elity.
Ale wracając do tego nieuznawania, to czy ma Pan jakieś hipotezy, dlaczego z nieuznania prlowskiego rezydenta ma wyniknąć uznanie Putina? Osobiście nie uznaję obu od lat i męczy mnie, że może popełniam jakiś ligiczny błąd, który mi umyka.
Nie że coś, ale zapłodniony Pana wysoce intelektualnymi striemlieniami, napisałem na odmianę na swojej nowej stronce (założonej z czystej chciwości) coś o filozofii, zamiast jak dotąd o boksie na gołe pięści i takich tam.
Jeśli Pan chce, może Pan być pierwszym czytelnikiem. Ew. proszę o opinię (byle humanitarną hłe hłe), a gdyby Pan wpisał mi tam komęta lub dwa (w dowolnym ludzkim języku ew., może być krótki i zdawkowy), to będę skakał z radości, klepiąc się po udach. Linek? Oto i:
https://arnalta.com/2020/08/10/definitions/
Mam nadzieję, że to nie jest traktowane jako spam? Własznie naszła mnie taka szpetna myśl, bo w paskudnych żyjemy czasach. Ale tam przecież jest Gómez, całkiem bez naciągania, a ten jeden linek – cóż on mi, bez urazy, może dać?
Pozdrawiam czule
Porównanie S. z Goebbelsem odobrałem jako gruby, daruje Pan, nietakt. Jaką lekturę był Pan uprzejmy wspomnieć – liberalnie skastrowane polskojęzyczne tłumaczenie. (Zawsze powiem, że Pan w sumie liberał i stąd takie awersje.)
Co do „podobnej myśli”… Nie wiem, jak to po wersalsku wyrazić, ale jednak nie o to chodzi. To nie były „podobne myśli”, po prostu promil tego, co to było, raczył Pan zawżeć.
Swoją drogą, studiowałem te sprawy na b. swego czasu sławnej katedrze wciąż niezłego (nr 60 na świecie) uniwersytetu, a wcale nie uważam klasycznych Greków za coś aż tak wielkiego. Wspomniana przez Pana cywilizacja egipska była o wiele większa i bardziej fascynująca. (Niestety dla niej jestem dyslektykiem, choć podleczonym, i hierglify nie dla mnie,)
Może jeszcze krótko, bo dla liberałów może to być trudne, dlaczego „nietakt”… Goebbels był b. inteligentnym i wykształconym, że daj Boże każdemu, człowiekiem, tylko że on jest znany z b. wulgarnej PROPAGANDY, gdzie z niewątpliwych zalet swojego umysłu korzystał w perwersyjny sposób. Zestawienie go bez najmniejszego powodu z gościem, którego nie tylko ja, bo i np. Dávila uważają za wielkiego, a taki Ortega y Gasset tość topornie próbuje naśladować, to zarówno mało grzeczne, jak i intelektualnie słabo przekonujące.
Fakt, moja opinia o Panów bożyszczu Mackiewiczu jest dość niska – ani nie zrobiła na mnie wrażenia jego powieść, podarowana przez wielbicielkę i pilnie przeczytana, ani nie uważam kogoś, kto z bezpiecznej odległości wygłasza brednie na temat ludzi wiwatujących na część Gomułki (którego nawiasem osobiście obalałem) za objaw zdrowia psychicznego czy sympatycznej natury.
Jeśli Pan ma dość zakłócania przeze mnie wymiany tu tych „ach, jakże różnych” poglądów (i niestety także literówek), to proszę albo to powiedzieć, albo mnie zablokować. W przeciwnym przypadku mogę ew, jeszcze Panów (poglądy) odwiedzić, choć nie wiem kiedy, bo na razie trochę mnie odstręczyło. Ale nie jesteśmy (tuszę, bo ja nie) panienkam od Karmelitanek, więc nie musimy się może myziać i nie wszystko musi być (tuszę) wersalem.
Pzdrwm
Drogi Panie Michale,
Moja hipoteza jest taka, że mamy do czynienia z „patriotyczno-narodową logiką wirtualną”. Jedno z jej twierdzeń brzmi: jeżeli nie uznaje się tego co wirtualne, to uznaje się to co jest wirtualnym wrogiem tegoż (w tym przypadku „nowy, wspaniały” peerel, „Rosja” i Niemcy). To, co dotyczy „nowego, wspaniałego” peerelu rozgrywa się w wirtualnej rzeczywistości i Gadowski jest jednym z jej twórców.
Błąd wynika zapewne z przyjęcia rzeczywistych aksjomatów zamiast wirtualnych. Czyli z wyboru innego zbioru (liczb rzeczywistych zamiast liczb urojonych).
Panie Triariusie,
Odpowiem najwcześniej wieczorem, bo tu cudowny upał i nic tylko pyfko sączyć w cieniu platanów. Dziękuję za linkę, oczywiście zajrzę z przyjemnością.
Tymczasem chcę tylko powiedzieć, że nie mógł Pan odebrać niczego z Goebbelsem, bo żadnego porównania tam nie było, ani porównania Pana, ani Spenglera, ani nikogo. Powtarzam jeszcze raz, że nawet kanalie i zbrodniarze wypowiadają niekiedy słuszne opinie. Na tym właściwie mógłbym poprzestać, ale na wszelki wypadek dodam, że jeśli ktokolwiek (np. Pan) zechce rozciągnąć to na „porównanie” do Goebbelsa, to tuż obok „porównywałem siebie samego” do Lenina, który miał więcej dusz ludzkich na sumieniu. Sens wypowiedzi jest chyba jednak dość niekontrowersyjny. Jeżeli Goebbels, jakakolwiek z niego była kanalia, nazwał łopatę łopatą, to ośmieszałbym się, przecząc temu twierdzeniu, tylko dlatego, że pochodzi od Goebbelsa.
Czy możemy już zostawić Reichministra w spokoju?
Wiem dokładnie o co chodzi, ale nie musiał Pan wybierać akurat Goebbelsa. To odruchowe zachowanie wydaje mi się mocno symptomatyczne, daruje Pan, właśnie dlatego. Zresztą tak czy tak był to b. słaby argument w tym akurat kontekście i samo założenie, iż mogę takich prostych rzeczy nie wiedzieć, też nie jest sympatyczne.
Ale fakt, nie chodzi o to, żeby się obrażać, Spengler to b, elitarna przyjemność, dzisiaj b. trudna lektura… (Zabawne swoją drogą, że Nietsche, piszący trochę „w tę samą stronę”, ale zamiast dzikiej precyzji i konsekwencji, których źródła ja po 35 latach wprost nie potrafię zrozumieć, stosuje szaleństwo i para-poetycki bełkot, jest akceptowany i „rozumiany”, a Spengler… wiadomo. Tylko że tamten mówi ogólnikami i co najwyżej atakuje Chrześcijaństwo, ten zaś patrzy, lub dla Pana złagodzone – próbuje patrzeć – z boku na całe to Oświecenie i Liberalizm, w których się wszyscy od dwustu lat taplamy. I tego nie można wybaczyć! B. swoją drogą cenię takie próby, jakę nieliczne, choć oczywiście np. Coryllusowi sporo jeszcze do S. brakuje, tylko że innym brakuje o lata świetlne więcej. Tak to widzę.)
No to już explicite Spenglera już tu nie będzie, nawet gdybym mu ukradł jakąś myśl, albo tysiąc, będę udawał, że sam na to wpadłem. (Co się zresztą też zdarza.) Tylko jeszcze na pożegnanie z nim… Jeśli Pan jeszcze spotka kiedyś Amalryka (w sieci nic nie ma, żeby umarł, a do mnie już nie trafi, choćby chciał) , to proszę go spytać o Spenglera! Wątpię, by się nim setkę razy zachwycał na moim św.p. blogu, a potem go w rozmowie z Panem opluł. Tak że jest nas oszukanych idiotów co najmniej dwóch!)
Co zaś do Ardreya… Cóż z tego, że w młodości był lewicującym dramaturgiem? Co z tego, że był też hollywoodzkim scenarzystą? (Wielu „naszym”, raczej większości, zabrakłoby do tego talentu, i słabo wierzę, by naprawdę nie chcieli.) Po pierwsze w Ameryce trudno nie być lewicowym, jeźeli się nie jest milionerem lub alternatywnie religijnym fanatykiem, a prawdziwej prawicy tam nigdy nie było; po drugie przejrzał na oczy, co widzi mi się właśnie sporym osiągnięciem (a prof. Bartyzel umieszcza go jednak skutkiem tego w swojej „galerii prawicowych myślicieli”); po ente mówimy nie o „Pani Bovary” i antywojennych sztukach, tylko o esejach na b. istotne tematy i zawartych tam konkretnych informacjach. \
Jeśli Panu nie pasuje, że nie był religijny i wierzył w ewolucję, to ja mam tak samo, akceptuję religijne poglądy u innych, ale muszą być jasno sformułowane i ich i tak nie podzielę. Naprawdę porównywanie tego przez liberalizm skutecznie z „debaty” wyeliminowanego myśliciela z Panów auterytetami. Tylko że ja na nie na odlew nie harkam, a tylko je krytykuję, mind you. Nie chce Pan biologii, o naturze ludzkiej woli się dowiadywać od Arystotelesa… Cóż ja mogę? (A u Platona nie ma ochów i achów? Naprawdę? Zachwytów nad urodą efebów w wykonaniu Sokratesa też Pan nie znalazł? Ale się i tak podobało? Mnie nie za bardzo, jakoś mnie nikt nie zdołał przekonać, choć myśliciel faktycznie znaczący i ponoć niezły zapaśik.)
Michał,
bolszewickie twory, o których piszesz „ te wszystkie prle, enerdowa, sowdepia czy chrl, Iran ajatollachów czy Syria Assadów, to W OGÓLE NIE SĄ PAŃSTWA.” To bardzo trafne, jeśli założyć, że podstawową funkcją państwa jest działanie na rzecz jego mieszkańców (gdzie nikt nie śmie wtargnąć „do ogrodu matki biedaka”). bolszewizm nie tylko nie jest zdolny do tworzenia państw (w takim rozumieniu jak powyżej), ale w ogóle do tworzenia czegokolwiek. W swojej istocie burzy, nie buduje. Nie kieruje się działaniem w interesie anonimowych obywateli, ale także własnej szajki, którą w razie zaistnienia stosownej potrzeby niszczy bez wahania. Wypadałoby więc to coś nazwać – bo ja wiem – antypaństwem. Ale to mało wyszukane.
Poza tym, czy definicja państwa, jako instytucji działającej na rzecz dobra wspólnego, jest jeszcze aktualna? To państwo nie zapewnia w gruncie rzeczy bezpieczeństwa jednostce, bo jednostek w nim nie ma. Są osobnicy, którym przydzielono jakiś tam kolejny numer w buchalterii. Numery są potrzebne, numerami karmi się Lewiatana, ale nikomu nie zależy na jakości tych numerów – wręcz przeciwnie. Pożądana jest ich bylejakość. Bezbarwność. Brak indywidualnego wyrazu. Broń Boże, żeby to były na przykład liczby pierwsze. Ideałem byłoby zero wypalone na każdym przedramieniu, no ale tak się nie da, z przyczyn technicznych.
Jest jakaś analogia w dążeniu. I chyba nie całkiem wynika z tego, że świat bolszewiczeje bez reszty i umiaru.
Panie Andrzeju,
To jest ciekawe o tyle, że oprócz wirtualnej rzeczywistości – nazwijmy ją po imieniu: ŁŻECZYWISTOŚCI – tworzą także swą wirtualną logikę i z tego urojonego miejsca – wyrokują. Katedra Logiki Urojonej. Pogratulować.
Czytając Pańskie słowa przyszła mi jednak na myśl kolejna możliwa odpowiedź. W mniemaniu tych ludzi, polityka jest czarno-biała i zero-jedynkowa, co nazywa się chyba w logice „błędem fałszywej dychotomii”, tj. fałszywego nadania zdaniu formy albo-albo, gdy w rzeczywistości dylemat nie zachodzi; fałszywego ujmowania rzeczywistości jako czarno-białej dychotomii, a ściślej redukcji wszystkiego do jednej dychotomii: jeśli nie uznajesz mojego rezydenta prlu (bo nie ICH rezydenta!), to jesteś za Putinem.
Tego rodzaju fałszywą dychotomią był podczas II wojny dylemat Hitler czy Stalin, wedle którego każdy kto walczył ze Stalinem musiał być hitlerowcem i na odwrót, co doprowadziło nas do prlu. Nb. dychotomia ta narzucona została przez sowiecką propagandę z lat 30, z jej oskarżaniem o „faszyzm”, każdego kto się jej nie podobał. Wychodzi na to, że ten Gadowski jest tego rodzaju „myślicielem”.
Panie Triariusie,
Całkiem spokojnie wypiję kolejne pyfko i powiem tak:
Oczywiście, że musiał być Goebbels! Co to za pomysł w ogóle, bez Goebbelsa? Nie było nigdy ani „zestawienia”, ani „porównania” – nonsens. Przykład działa tylko i WYŁĄCZNIE, jeżeli to jest ktoś, komu nie można ufać, a tu skrajnym przypadkiem jest „Lilltle Joe Goibels”. Użycie Goebbelsa nie jest niczym odruchowym, to jest kluczowe. Nie ma w tym ani śladu spostponowania Spenglera, ani tym bardziej Pana. Słusznie Pan mówi, że założenie, iż mógłby Pan takich rzeczy nie rozumieć, byłoby niesympatyczne. Zaiste. Toteż założyłem z góry, że Pan to zrozumie i ku memu wielkiemu zdziwieniu, muszę to tłumaczyć po raz któryś. Bardzo to niesympatyczne.
Spengler. Nie tak dawno, bo zaledwie dwa miesiące temu, w odpowiedzi na tyradę o Spenglerze, napisałem pod Pańskim adresem:
„czytałem go przed wielu laty, bez zachwytu i jakoś mnie do niego nie ciągnie. Zniechęcony jestem nie kubłem pomyj, ale moimi własnymi wrażeniami. Z pewnością nie mogę wdać się w sensowną wymianę zdań na jego temat. Może, może powinienem przeczytać go raz jeszcze, ale – mój Boże! – czasami życie wydaje mi się za krótkie na Spenglera. Przede mną lista lektur dłuższa niż moje ramię, więc doprawdy nie jestem przekonany, czy chcę czytać człowieka, krtóry zapożyczył od Burckhardta i Nietzschego, raczej niż ich obu. O ile pamiętam, a proszę o wybaczenie, jeżeli się mylę, to zniechęcał mnie u Spenglera jego determinizm.
Innymi słowy, zmierzch Zachodu? Proszę bardzo. Chiaroscuro i wikingowie, prawdziwy sens Renesansu i apollińskie aspekty historii? A jakże. Niech będzie. Ale musiałby mnie Pan przekonać, że należy w tym celu czytać ponownie Spenglera.”
To jest absolutnie w porządku, że Pan mnie wówczas zignorował i nie odpowiedział na to w ogóle. Ja rozumiem i nie mam nic przeciwko. Ale w takiej sytuacji, sprawa jest dla mnie zamknięta.
Ardrey. Nie znam człowieka, więc zapytałem wprost: czy warto go poznać? Bo widzi Pan, świat nie jest nudny, w moim mniemaniu, jest ciekawy. Jest w nim mnóstwo wspaniałej muzyki do posłuchania, tysiące książek, których nie czytałem, filmy, które chciałbym obejrzeć, ale też upalne, letnie dni i wieczory, spektakularne burze i sztormy na morzu, a potem niespodziewana cisza i szmer łagodnego powiewu, w którym jest Pan Bóg. Czasami nawet, choć bardzo rzadko, bywają ciekawi ludzie. Wobec tego ogromu i tej wspaniałości, czy Ardrey jest coś wart? Być może mi Pan nie uwierzy, ale to jest szczere pytanie z mojej strony, jestem autentycznie gotów go poszukać, jeżeli uznam, że warto. Czyli coś jakby „j.w.”.
Ochy i Achy. To jest określenie, które jest otwartą krytyką pewnego tonu wypowiedzi, nie meritum, a wyłącznie swoistej egzaltacji w nazywaniu rzeczy. Otóż w moim przekonaniu, Platon jest wolny od tego rodzaju egzaltacji. Pan zna go z pewnością w oryginale, ja nie. Sądzę, że obaj nie możemy znieść koszmarnego przekładu Witwickiego (proszę wybaczyć, jeśli się mylę), ale nawet u niego, pomimo tych okropności, nie ma egzaltacji.
Drogi Darku,
Czy państwo działa nadal na rzecz obywateli? Czy dobro wspólne może jeszcze coś ważyć? Bywa tak niestety bardzo rzadko, więc najpewniej masz rację. Wobec tak przerażającej diagnozy, warto jednak zauważyć, że to nie zmienia w niczym definicji „dobego państwa”. Z tego co jest, nie wynika, co być powinno. I na odwrót zresztą też.
Musisz mi chyba wyjaśnić, co chciałeś powiedzieć w ostatnim akapicie, bo nie rozumiem.
Panie Michale,
Wydaje mi się, że trafił Pan w sedno sprawy. Zmagania z peerelem, o ile są prowadzone na zasadzie akceptacji peerelu (jako swojskiego, własnego „państwa”) prowadzą niechybnie wprost do nabycia peerelowskiej mentalności i czynnego podtrzymywania bolszewickiego tworu. Komuniści byli nie tylko mistrzami owej fałszywej dychotomii ale potrafili ją zaszczepić swoim ofiarom. Prowokacja zwyciężyła.
ps. Rzecz jasna komuniści są i potrafią robić to o czym powyżej.
Nie wiem dlaczego zastosowałem czas przeszły. Może ze względu na to, że dziś to nie oni są główną siłą sprawczą rozbudowy „nowego, wspaniałego” peerelu.
Tak, zmagali się z dawnym prlem jako swojskim państwem, które chcieli naprawić, a z dzisiejszym prlem „zmagają się” tylko, kiedy u władzy są ludzie, których nie lubią. Dzisiejsza ekipa pitoliła coś o prlu, kiedy u władzy byli ci drudzy (jakkolwiek oni się wszyscy nazywają), a tamci teraz narzekają, że to jest prl. Tak oczywiście można w nieskończoność. To jest jak dintojra wewnątrz kompartii.
Pan mnie przecenia – w oryginale przerabiałem tylko, i to z trudem, bom dyslektyk i miałem wtedy poważniejsze zmartwienia, tylko „Apologię Sokratesa. „Anabasis” była o wiele ciekawsza, choć niestety nie poznałem w oryhinale całej, a teraz bym już nie zdołał.
Spengler jest tak genialny, że chce się wyć przy piątej (w zamierzeniu) pełnej lekturze w ciągu jakichś 35 lat. Właśnie dzisiaj, po rozmowie z Panem (dzięki za komęta bajdyłej!, poczytałem trochę o sztuce i wizji świata u Kitaja, Greków i nas. Pierwszy tom, ten filozoficzny, a nie drugi, co mnie dużo bardziej zawsze kręcił, bo o historii. Bloody genialne, choć faktem jest, że ja sobie to automatycznie zaraz tłumaczę na inny język, różne tak cybernetyki i takie tam, bo w tej szacie językowej, a mówię o autoryzowanej angielszczyźnie, to rzeczywiście jest upiornie żylasta strawa.
Miałem kiedyś kumpla i komentatora, niezłego blogera o „libertariańskin” odchyleniu, o ksywie hrPonimirski. Pisał doktorat z AI i podniecał się Spenglerem, choć czasem się próbował buntować. Przekonało go to, co niemal na początku S. pisze o „duchu” różnych matematyk. Planowaliśmy gnuśnie napisanie Magnum Opus od nowa – w sensie każde zdanie tak, ale obecnie zrozumiały język, plus masę komętów i wykresy. To by była wielka rzecz, ale dla Zachodu już na takie rzeczy za późno?
Ardrey zaś? Świetny pisarz o mocno barokowym, w sensie złożonym und bogatym, stylu, mówiący na podst. b. dobrych źródeł i naukowych (choć oczywiście mało ortodoksyjnych) autorytetów o sprawach, w świeckim sensie, najważniejszych. Eufemistycznie nówię: „najważniejsza książka drugiej połowy XX w.”, choć to cztery książki, ale ja to traktuję, jako jeden mega-esej. Od „African Genesis”, którego 20% pałęta się po sieci w moim spolszczeniu, po „The Hunting Hypothesis”, z „Social CContract” moim zdaniem najbardziej wartym grzechu. Część jest dostępna w sieci za darmo, przynajmniej były.
Cóż, jeśli Pan studiuje każdą nutę i każdą zgłoskę z „Koronacji Poppei”, to faktycznie nie wiem, jak Ardreya jeszcze zmieścić w tej krótkiej dobie. Jeśli jednak chodzi o Page’a i Becka – to bez żartów, warto by się na chwilę wyrwać z kręgu Mackiewicz, Mackiewicz, Mackiewicz… Choć co ja tam mogę wiedzieć.
Durna palcówa mi się zrobiła. Piszę po ciemku jednym palcem i popełniłem błąd niegodny „Pierwszego Spenglerysty RP”, jak mnie ktoś kiedyś nazwał. Żaden $%# pytajnik! – miało być: dla Zachodu już na takie rzeczy za późno.”
Panie Triariusie,
Może i chciałbym studiować każdą nutę Monteverdiego i każdą Bacha, ale niestety brak mi umiejętności i wiedzy. Znałem kiedyś kogoś, kto czytał partytury symfonii Beethovena, wystukując je na klawiaturze pianina, każdy głos, każdy instrument, każdą nutę. I kiedy tak wystukał całość, to mówił, że teraz dopiero zna symfonię. Do dziś wydaje mi się to godne podziwu. Nie mam niestety takiego rozumienia muzyki.
A wyrywać się z kręgu Mackiewicza, nie ma żadnej potrzeby. Wręcz przeciwnie, bycie w kręgu obojga Mackiewiczów, bo jego żona była być może wybitniejszą pisarką, to tylko wzmacnia i wzmaga, ułatwia i wspomaga.
Owszem bardzo mnie interesują „początki”, więc może i Ardrey ma coś do powiedzenia – choć na razie wydaje mi się propagatorem naturalistycznej koncepcji, ale bardzo łatwo się pomylić w takiej ocenie – i należy mu się przyjrzeć.
Michał,
„Z tego co jest nie wynika, co być powinno.” Oczywiste. Rzecz w tym, że praktyka życia zdaje się całkiem ignorować tę mądrą zasadę. Tuiterazm króluje w ludzkim umyśle, w wielu aspektach egzystencji. To najzwyczajniejsze w świecie przyzwyczajenie, zasiedzenie w ustalonym stanie rzeczy. Niełatwe do zakłócenia status quo.
Spróbuję wyjaśnić, co miałem na myśli: Jeżeli przyjąć, że cechą wyróżniającą państwa powinna być jak najbardziej dyskretna dbałość o obywatela to oczywiście żaden twór sowiecki państwem nie jest. jego celem nie jest dbałość o obywatela, ale niszczenie jego podmiotowości.
Czy jednak dokładnie takiego samego procesu (choć przeprowadzanego z mniejszą dynamiką) nie da się zaobserwować w krajach, których nie klasyfikujemy jako bolszewickie?
Darek,
Zasada jest w oczywisty sposób słuszna, ale było takim odkryciem, kiedy ktoś ją wreszcie sformułował, właśnie dlatego, że nikt się do niej nie stosuje, nikt jej nie zauważa. Na tym polega geniusz ludzi takich jak Hume, że widzą to, czego nikt inny nie widzi.
Jedynym naturalnym celem państwa jest dbanie o obywateli. W dzisiejszych czasach, tzw. myślenie teleologiczne, czyli określenie naturalnego celu jako punktu wyjścia dla zrozumienia natury przedmiotu, jest odrzucane jako nienaukowe. Niech sobie mają, co mnie to obchodzi.
Dzisiejsze państwa coraz rzadziej tak postępują, co zresztą obaj napisaliśmy wprost wczoraj. To nie jest zapewne ten sam proces, co pod bolszewią (coś więcej niż „dynamika” je różni), ale bardzo podobny. Nie jest ten sam, żeby móc powiedzieć z oburzeniem: jak śmiesz porównywać niunię do sowietów?! To przecież prawda. W niuni żyje się dobrze, a pod sowieciarzami … hmmm. Więc proces jest inny, tylko że efekty są te same. Z góry narzucony, utopijny cel; centralne planowanie w celu kontroli; uniformizacja życia itd. Bez niuni, większość europejskich państw byłaby zapewne bardziej znośna, gdyby nie przemożna tendencja ich obywateli do socjalizmu, do keynesjańskiej polityki ekonomicznej itd. Zatem znowu, inny proces, ale efekt podobny.
Trudno mi odpowiedzieć, bo nie mam pojęcia, co to „naturalistyczna koncepcja”, więc nie potrafię zaprzeczyć. Na pewno Ardrey odzyskuje dla prawicy (gdyby ona cokolwiek kojarzyła) biologię i ewolucję. Do niedawna służyły one lewiźnie do niszczenia religii, udało się, chrześcijaństwo jest już zombie, a oni wystraszeli się własnego Golema.
Cóż, tzw. prawica jest jednak zbyt durna by cokolwiek zrozumieć, i zbyt tchóżliwa, by działać. Skoro już tyle (bez istotnego popytu na tę wiedzę) o Ardreyu, to może jeszcze pokrótce wyjaśnię, jak Pańscy przyjaciele leberały zdołali go wyeliminować z debaty. Tak sobie usłyszane, może się to wydawać jałowym bełkotem, bo dlaczego akurat jego, no i jak w ogóle? Ja jednak planowałem wydanie tych książek na własny rachunek, zainteresowałem się więc prawami autorskimi i okazało się, że mam możliwość – jeśli dożyję do roku 2070.
Chyba postraszyi synka, który blokuje wszelkie publikacje, nawet uniwersyteckie wykłady. Tak to się robi! Wolność słowa i swobodna debata! Naszła mnie taka myśl, że to obłędne wydłużenie praw autorskich do 90 lat po zgonie autora (dla filmów WSZYSTKICH twórców!) mogło być zrobione właśnie pod Ardreya. Oni naprawdę by sie go panicznie bali, gdyby był konsumowany. (Spengler jest b. trudny i mogą go wydawać, choć w skastrowanej wersji, Ardrey to świetna lektura, lepsza od tego, co nam stręczą, więc byliby chętni.)
Wracając do „naturalistycznej koncepcji”, Pan tego raczej nie zrozumie, i nie z powodu braków w IQ, tylko z różnicy osobowości i ideałów, ale arystokratyczo-rycerski ideał szlachetności właśnie znakomicie się zgadza z uznaniem dla naszej źwierzęcej natury, tylko że to nie jest natura Kartezjusza czy innego Kanta, a prawdziwa. Każdy taki facet utożsamia się w istotny sposób ze szlachetnym drapieżnym źwierzęciem. Fakt, dla liberała to patologia, a dla szczerego kacapa, jak Dostojewski, bluźniercza ohyda.
Ardrey, obok morderczej drapieżności naszej natury, dla każdego oczywistej, poza oczywiście leberałami, pokazuje także np. jak ogromna część naszej psychiki, przypisywana przez profanów aktywności kory albo Boskiej iskrze, mamy dzięki naszej zwierzęcej naturze właśnie. Ale co mi tam, próbowałem Ardreya wylansować, coś by to z pewnością zmieniło, ae dałem sobie spokókój. Napisałem to w próżnię, nikogo to nie musi interesować, idę formatować książkę o scenicznej szermierce, co ją chcę wydać.
Panie Triariusie,
Ma Pan do pewnego stopnia słuszność, bo można użyć terminu „naturalizm” w różnych znaczeniach, ale ja miałem na myśli najbardziej podstawowe, to znaczy redukcję każdego fenomenu do „natury”. Hobbes był klasycznym naturalistą zarówno w koncepcji państwa, jak (bardziej fundamentalnie) w podstawach etyki. Nie ma jego zdaniem, praw moralnych ani powinności, nie ma wartości innych niż zachowanie życia, biologiczne przetrwanie. Skoro „walka wszystkich z wszystkimi” jest naturalnym stanem człowieka, to państwo wg Hobbesa, jest odpowiedzią na ten pierwotny stan.
Naturalizm opiera się na kilku, często niewypowiedzianych, zasadach, z których najważniejszą, że cały poznawalny świat składa się z przedmiotów naturalnych, a one poddane są z kolei naturalnemu porządkowi naturalnej przyczynowości. W konsekwencji, każda koncepcja naturalistyczna, próbuje wyjaśnić to, co jest, przy pomocy naturalistycznej metody. Miłość, żeby użyć klasycznego przykładu, to tylko gra gruczołów; poświęcenie, to tylko egoizm, etc. Nie ma wolności (złudzenie!), nic nie boli, cisza trwam, nie ma dobra ani zła (jak ktoś śpiewał w prlu).
Ardrey wydaje mi się naturalistą na podstawie tego, co Pan o nim napisał, ale jego „wykluczenie przez moich rzekomych przyjaciół liberałów” dobrze by o nim świadczyło. Niestety! Albo Pan celowo przesadza, albo chce go wynieść na piedestał przez rzekome wyłączenie z debaty, bo wiele jego książek znalazłem przed chwilą na Amazon za grosze na Kindle, a niektóre jeszcze tańsze na papierze.
Tylko że jak miałoby być inaczej?? Cały świat popadł w naturalizm, lewica i prawica, i nic-ica też, więc niby dlaczego mieliby wyłączać tego, który dostarcza im teoretycznego podłoża? Wyłącza się Gomeza, nie Ardreya.
Ardrey absolutnie nie jest takim „naturalistą”. Nie stara się wykazać, że „człek to tylko źwierzę”, tak jak sobie je sobie profan wyobraża – przeciwnie, wykazuje między masą innych rzeczy, ile etyki jest w źwierzęcych instynktach (choć hardwired, żeby użyć inżynierskiego terminu) i że podstawy naszej etyki tkwią nie w korze, ino w źwierzęcej naszej naturze właśnie. Może dla Pana to i tak brzmi strasznie, nie wiem, ja nie liberał i trudno mi ocenić, ale to zupełnie co innego.
Cały świat wpadł? A Ardrey to w końcu co jest – lewica czy prawica? Albo, skromnie dodam – ja sam? Bez religii; bez wiary w „wolny rynek”; z korzeniami w dawnych elitach, ale b. wobec nich sceptyczny; z anarchicznym upodobaniem do wolbości (przecież nie powiem „umiłowaniem”); z moim „prawicowym libertynizmem”… A przecież lewica mnie nie zechce, a ja w sumie nie chce jej. Nie znudzą się nigdy Panu te prościutkie (rzekłbym „prostackie”) oświeceniowe schematy?
Nie wierzy Pan w jego wyeliminowanie? No to proponuję:
1. Sprawdzić w ilu językach te jego książki były kiedyś wydane.
2. Zorientować się ile razy powoływano się kiedyś nań w najpoważniejszych pracach naukowych (kiedyś czytałem sporo o prehistorii i takich tam, niemal profesjonalnie, i zwracałem na to uwagę, do dziś pamietam np. prof. Snodgrassa, a to nie byle kto).
3. Niech się Pan zastanowi, dlaczego nawet do użycia małego fragmentu jego książki potrzeba specjalnego imiennego pozwolenia od jego syna (ważnego przez rok), a ja muszę dożyć 118 lat, by móc Ardreya wydać.
Mógłby Pan alternatywnie przeczytać i chwilę, jak to się ma do miłościwie nam panującego Kanta z „von” Misesem, ale na pewno ma Pan lepsze lektury w swych p;anach, więc nie proponuję.
Oj, coś Pan dziwnie pobłażliwy dla swich przyjaciół i dość zamknięty na niepokojąco la Pana widać inne przekazy!
„chwilę zastanowić” miało być
„małego fragmentu” W UNIWERSYTECKIM WYKŁADZIE – mind you!
Drogi i Szanowny Panie Triariusie!
Nie wiem już doprawdy, czy Pan w piętkę goni czy pieprzy chrzanem, ale możliwe, że i jedno, i drugie.
Nie zamierzam sprawdzać, w ilu językach Ardrey jest osiągalny, wystarczy mi, że jest z łatwością do nabycia w języku oryginału, który (tak się składa) jest najpopularniejszym językiem na globie. Tymczasem Gomez jest prawie nieosiągalny po angielsku. Znalazłem przed chwilą na Amazon jedną książkę za $367.19!!!
Gomez z całą pewnością nie był naturalistą ani redukcjonistą i dlatego jest WYŁĄCZONY z powszechnej debaty – z takimi ludźmi się nie dyskutuje, bo nie wypada, bo zostanie się wykluczonym z dostojnych salonów, które dyktują ton współczesności. Jeżeli o mnie chodzi, to jest w porządku. To jest wręcz znakomicie. Wielcy ludzie, wielka literatura, wielka myśl – nigdy nie była popularna (tfu! co za słowo, popularność niech sobie rozbiją o kant zadu). Ale Pan to wie sam, nie potrzebuje Pan tego słuchać ode mnie, więc o co chodzi?
Co do Ardreya, przyjmuję, co Pan ma do powiedzenia, ponieważ nic o nim nie wiem. Nie mogę się wdawać w dyskusję. Nie mam pojęcia, czy należy do lewicy czy prawicy, ale wydaje mi się to zawsze drugorzędne wobec poziomu.
A Pan? Też nie wiem, bo się nie znam. Mnie osobiście ten podział mierzi. Nie znoszę lewaków, a prawicowcy napawają mnie równie często melancholią, co obrzydzeniem. Mnie najlepiej odpowiada obraz, wedle którego na lewo ode mnie jest mur, za którym odbywa się ta dintojra między lewicą i prawicą – niech im będzie. Więc ja nie jestem prawicą, jestem reakcjonistą, cała ta post-jakobińska polityka ze swoim spektrum od lewa do prawa, to dla mnie zaprzaństwo. Niech się kotłują za ścianą, co mnie to może obchodzić? Ja się w ich rozgrywki wdawać nie zamierzam.
Nie miał Pan sprawdzać, żeby kupić, tylko żeby organoleptycznie stwierdzić początkową tego popularność. Zanim się leberały połapały, że im to psuje grę i może przyhamować Szkołę Frankfurcką. (Nie będziemy już owijać w bawełnę i gadać o „lewakach” – to LIBERAŁY LIBERAŁY i nikt inny.)
Wątpię, by Pan chciał czytać, a w każdym razie nie bona (excusez le mot) fide i ze szczerym zainteresowaniem, bo bez tego nijak. Nie musi Pan, gdyby jakimś cudem, wydawać $367.19 – mogę Panu pożyczyć, jest zresztą trochę po polsku na moim (dla zaufanym wciąż poniekąd istniejącym) blogu, a w sieci większość można znaleźć za darmo.
Dziwny faktycznie z Pana liberał (o ile, powiem przymilnie), jeśli Pan nie dostrzega związku z tą obłędną ceną produktu (to za jedną książkę bez dedykacji autora?), i jego słabo wytłumaczalnym „obiektywnymi czynnikami” brakiem na rynku. Mówiłem Panu – zamierzałem wydać i w każdej chwili mógłbym to zrobić… Gdyby nie… No? Zgadł Pan, brawo!
Co do Gómeza (nie chce mi się przełączać klawiatury na hiszpańskie znaki, więc po bruderszafcie), to nie nadaje się on nijak do realnego odkręcania liberalizmu, bo to elitarna przyjemnostka dla estetów o reakcyjnym odchyleniu. (Sam sporo go zresztą przetłumaczyłem na nasze, wiedział Pan? Oczywiście z kolumbijskiego oryginału, co go mam.) Ardrey natomiast mógłby zrobić z liberalizmu to, co klient Pana Majstra… Jakoś tak. Spenglera zrozumie 5 dzisiejszych ludzi góra, i to od drugiej lektury, bo nawet Ortega y Gasset w swojej do niego przedmowie nieco bredzi, a był wyznawcą.
Tak że ja Pana do Ardreya nie przymuszam, mógłby się ten dziki Szkot z Chicago z Panem nie zgodzić w sensie medycznym… Ja to co innego, MacLeod w 1/16, mnie mdli właśnie od Misesów tego świata właśnie, a Platon z Kantem okrutnie mnie nudzą. Nie mogli pisać o tych zapasach, co to ponoć wygrali?! Ale jak coś, to chętnie pożyczę. (A jak potem poczuję głód, to sprzedam, a że mam z 5 egz. chyba…)
Panie Triariusie,
To nieporozumienie (chyba). Powiedziałem wyraźnie, że Ardreya wszędzie pełno i za grosze, a Gomeza po angielsku nie ma, stąd ten jeden egzemplarz za ciężkie pieniądze. Bardzo dziękuję za ofertę, ale mam Gomeza po polsku i oczywiście go czytałem, a Ardreya łatwo nabyć drogą kupna. Dlatego powtarzam, to Gomez jest wyłączony (a nie Ardrey), ale TAK BYĆ POWINNO! Jest o wiele zbyt wybitny dla całego tego chamstwa. Wysoka cena jednej jego książki jest tego dowodem. Tak jest zresztą z każdym, kogo niemiłosiernie nam panująca lewica pragnie wyłączyć, np. The Perestroika Deception, Golicyna, można nabyć najtaniej za 172 funty.
Na marginesie, Gómez, to nie jest jego imię, ale raczej nazwisko rodowe, po ojcu. Nie mówię po hiszpańsku, ale wnioskuję z tego, co czytałem, że wśród klas wyższych w Ameryce Łacińskiej zachowano starożytny hiszpański zwyczaj, zachowania nazwiska panieńskiego matki. Zatem, np. Augusto Pinochet Ugarte był synem Augusto Pinocheta i Aveliny Ugarte; Mario Vargas Llosa synem Ernesto Vargasa i Dory Llosa itp. W obu wypadkach słusznie jest zatem ich nazywać pełnym nazwiskiem dwuczłonowym lub w skrócie Pinochet i Vargas. Podobnie więc z filozofem: albo nazywamy go Gómez Dávila (tak byłoby słusznie), albo w skrócie Gómez, ale nigdy w skrócie „Dávila”, tak jak nie nazwalibyśmy tamtych dwóch „Ugarte” lub „Llosa”, ponieważ ich rodowe nazwiska, tj. po ojcu, brzmią Pinochet, Vargas i Gómez. Podkreślam jednak, że tak mi się tylko wydaje i chętnie wysłucham argumentów przeciwnych od ludzi obznajomionych z rzeczą.
Ani mnie Pan nie przymusza do Ardreya, ani namawia, byłoby to bezcelowe. Jedyne, co może uczynić racjonalny człowiek, to próbować mnie przekonać, że warto czytać Ardreya lub wrócić do Spenglera. Za każdy rzeczowy argument będę wdzięczny.
Nie musi mi Pan tłumaczyć, jak to jest z panieńskimi nazwiskami w lepszych hiszpańskich rodach. Wiem o tym i paru innych rzeczach, mimo że w nocy popełniłem w tym języku kaeygodną literówkę – ovzywiście „es despertar” a nie „el”. Faktycznie nie miałem jednak pojęcia, że śnobistyczna rodzina D. zachowała tę tradycję grandów, i naiwnie sądziłem, że to imię. (Ten obowiązkowy przecinek przed każdym „że” to dno, ale chyba już inaczej się nie da.)
Brutalnie (jak to ja) powiem, że ten polski D. widzi mi się dość słabym – nie wiem, czy to bardziej mało inteligentny wybór (bo do wybierania jest tego masa), czy toporny język. Każda pliszka, jak wiadomo… ale ja nie lubię marketingu (choć trochę go uprawiam, takie czasy!), ale szczerze mi się widzi, że moje tłumaczenia i mój wybór są lepsze. (Chce Pan moją nową definicję „prawicy”? „Operacyjną”, że tak to określę? „Zbyt tchóżliwi, by działać; zbyt durni, by cokolwiek zrozumieć.”
Drugiej części proszę broń Boże nie brać do siebie, choć ogromna większość na nią absolutnie zasługuje, ale faktem jest, że utożsamiacie tu Panowie (to nie pluralis maiestatis, from where I stand tak to widać) „szlachetność” i „rawicowość” z jałowością gadania (nawet chyba bardziej, niż z „jałowym gadaniem” nawet) i nicnierobieniem. Ja zgodzę się, że co do istoty „prawicowości” można się spierać, ale już „szlachetność” to na pewno nie to!
Zwracam uwagę, że D. był kaleką, co mu nawet przeszkodziło w… wojskowej karierze, jeśli dobrze pamiętam? Czyli jednak nie „ta” szlachetność. (A tutaj akurat Poppea zabiera się do drzemki, zaczyna się „Kołysanka Arnalty”. Nie wszystko jest jeszcze totalnym syfem na tym świecie, choć się tak stara!)
Gdzie można dostać Pański przekład? Chętnie przeczytam inne tłumaczenie Gomeza.
Cóż, coraz więcej ludzi i tak odnajduje mego ukrytego blogasa, jedna korzyść że nie muszę tam już nic pisać. Niech więc Pan łaskawie doda z przodu do jego dawnej nazwy „swego-czasu-” (bez cudzysłowów, how smart!) i powinno się otworzyć. Potem na pewno w linku „Rzeczy wiekopomne” i może gdzieś jeszcze. Dawno tam nie byłem, b. dawno tamto pisałem, nie pamiętam. Ale to nie powinno być trudne do odnalezienia.
A jeśli Pan już tam wejdzie, to zachęcam do przeczytania kilku pierwszych stron z „African Genesis”, które po naszemu nazwałem „Afrykański początek”. Tylko kilka pierwszych stron, czytania całości absolutnie nie pczekuję. Tam mogą być drobne pomyłki, bo wiadomo, że ja… Wersja w .pdf, która kiedyś pałętała się po sieci, jest bardziej wylizana.
Czuję się mile połechtany i przypochlebiony, ale zaraz pewnie usłyszę, że ten cały Łysiak jest o wiele lepszy, czy jak mu tam było, i oczy wypłaczę. Nie, żartuję. Wiem, że to była niezła robota całkiem za darmo, a pisarskich ambicji nie mam, wiec śmiało!
A tak całkiem nie na temat – zna Pan „Przepastne wyżyny”? Ja akurat czytałem po szwedzku i chyba mam. W każdym razie tam jest, że: „Celem eksperymentu jest zidentyfikowanie jego wrogów i unieszkodliwienie ich”. Jest to wzgl. prawsziwe w odniesieniu do Bolszewii i tam zabawne, ale w odniesieniu do Wirusa widzi mi się jeszcze bardziej prawdziwym, tylko mniej zabawnym. Jak kontrrewolucjoniści spowalniali nadejście Komunizmu, tak Bezmaseczkowscy, klasa przez Historię zkazana na anihilację, spowalniają nadejście Ziemskiego Raju Dla Całej Trzymającej Się za Rece Przy Wtórze Ody do Radości Ludzkości, ach! Tu nie może być litości!
Zaraz… Żeby przeczytać ten fragment, który Panu polecam, nie musi Pan nawet okalizować „Początku”! To jest taże we wpisie pt. „Spowiedź lewicowca, który przejrzał na oczy”. Tak, albo b. podobnie. I nie będzie Pan musiał kalać swego dziwiczego wzroku (innymi) zbereźnościami byłych hollywoodzkich scenarzystów. Fajnie?
Ależ się Pan kryguje, jak pensjonarka! Znalazłem Pańską dawną stronę, ale nie mogę znależć przekładów. Czy nie zechciałby Pan po prostu podać linki do artykułu, w którym są tłumaczenia Gomeza?
Zarówno pod „Rzeczy wiekopomne” jak i pod „Afrykański początek” pokazuje się masa tekstów, co w końcu nie jest dziwne. Ale być może prościej byłoby, gdyby Pan podał linkę do obu, tj. do przekładu i osobno do Ardreya?
Czy ma Pan na myśli Zinowiewa? Nie czytałem tego.
To nie kokieteria. Nie mam po prostu ochoty tego bloga odwiedzać i w nim grzebać. Z trudem formatuję swojego Kindle’a i zupełnie mi tych literek wystarczy na czas jakiś wystarczy. Jak też nie sprawia mi radości przypominanie sobie jak przez lata rzucałem perłami w nierogaciznę, podczs gdy Ziemkiewicze i Ogórki robiły za elitę intelektualną. Przecież Pan nie musi, ma Pan już dwa tomy Gómeza, z tego co widzałem na Allegro.
Ależ drogi Panie! Oczywiście, że to jest kokieteria. Jestem na Pańskiej dawnej stronie, zgodnie z instrukcją, a Pan odmawia pomocy w znalezieniu przekładów? Cóż to innego, jak nie bałamutne „chciałabym, a boję się”?
Tego tylko brakowało, żeby się Pan zaczął użalać, że cham z czworaków zrobił karierę, a Pan nie. Gdzie pieprz rośnie dziecko poszło – popatrz, do czego to doszło.
Interesują mnie zawsze inne przekłady, zwłaszcza gdy nie znam oryginału, bo z porównania wielu przekładów można dojść do jakiegoś (marnego, ale zawsze) pojęcia na temat oryginału. Tak jest w czytaniu Biblii, tak czytałem Dantego, tak czytam greckie tragedie. Zwłaszcza poetyckie przekłady, nieścisłe i odbiegające od oryginału, mówią wiele o oryginalnym tekście.
Gomez jest wystarczająco niezwykły i świetny, a jednocześnie rzadko przekładany, żebym był ciekaw każdego przekładu, więc na pewno jestem zainteresowany Pańskim.
Nie wiem, o co chodzi z Allegro. Nigdy nie prowadziłem tak kiepskiego auta, może dlatego, że była to państwowa produkcja, a Gomeza tomów mam trzy (plus dwa o nim, gdzie m.in. jest Adam Danek) – nie mam wszystkich wydanych przez Urbanka, ale też nie można mieć wszystkiego.
Co do Gómeza, to po prawdzie człowiek znający hiszpański ma prawo nie wiedzieć, że to nazwisko. Prawidłowo wygląda to bowiem: N. G. de A (z akcentem, jak u Św. Teresy). Hiszpański nie zlewa takich przedwstępnych rodzajników i temuż podnież, chyba że fonetycznie w poezji.
Jeśli moja niechęć do grzebania w ruinach mojej własnej budowli to Pana to kokieteria, to niech będzie. Ja po prostu nie mam ochoty tam grzebać, nie mam ochoty marketingować się akurat kiedy straciłem całe przekonamie do ratowania tego @&%$ świata i tego od Boga przeklętego raju. Odziaływanie mojej pracy na niwie okazało się takie, jak się okazało; a na świecie i w tenkraju dzieje się jak się dzieje. Do tego teraz już mam co robić – na dobre i na złe, by tak rzec – tym bardziej nie poczuwam się do wcielania w rolę niedźwiednika. (Bez urazy!)
Miło się rozmawia, ale poza rozmową i popisywaniem się kompletnie jałowymi duchowymi przewagami jest jeszcze, niestety, realne liberalne tzw, życie. Serio – jeśli Panu aż tak nie zależy, prosze o Ardreyu i moim amatorskim (z definicji tego słowa) wyborze i tłumaczeniu Boskiego G. Nic z tego i tak nie wyniknie, a ten (excusez le mot) syf zwany dziś życiem nie odpuszcza. Nie, żeby nie dało się jeszcze rozmawiać oczywiście, ale ta sprawa już mnie zaczyna (turpe dictu) nudzić. Kokieci tak mają!
Nie że coś, ale skoro w tytule jest „pandemia”, to wspomnę, że napisałem o tym teksta:
https://arnalta.com/2020/08/13/maskoscepticism-most-evil-counter-revolution/
(Pewnie masa literówek.)
Panie Triariusie,
Niestety nie rozumiem, co Pan chce powiedzieć. Jeżeli mi „aż tak nie zależy, prosze o Ardreyu i moim amatorskim (z definicji tego słowa) wyborze i tłumaczeniu Boskiego G.” Ale co???
Wydawałoby się, że jak ktoś chce przeczytać, a nie może znależć, to można by mu to ułatwić, ale nie będę się więcej dopytywał ani dopraszał. Nie zająknę się nawet słowem.
Powprowadzałem poprawki. Ja tak piszę, na raty. Jak już piszę. Nie tylko literówki, także słownictwo i nowe dowcipasy.
(„Nie że coś.” Swoją drogą mówi tak ktoś w tenkraju, czy to tylko od mojej wychowanej w Szwecji córki to wziąłemm? Mi się w każdym razie ten zwrot podoba.)
@ michał
W sprawie mojego św.p. bloga zrobiłem i tak więcej, niż miałem ochotę. Nie ma tam nic aż tak cennego dla Pana, a jeśli by było, to ma Pan już wszekie niezbędne informacje, by to znaleźć. Dla mnie nie byłoby to w tej chwili aż tyle łatwiejsze, a nie po to uśmiercałem swoje dziecko, żeby tam teraz biegać i różne rzeczy dla ludzi wyciągać. Sami ew. mogą, podałem adres.
Proszę mnie zrozumieć, albo co najmniej, że naprawdę nie chcę być nieuprzejmy, tylko ma swoje subiektywne powody. I naprawdę – nic Pan nie stracił.