Oto wszystkie narody, zagrożone w swym istnieniu przez Niemcy i bolszewików jednocześnie, jak Finowie, Estończycy, Łotysze, Litwini, Białorusini, Ukraińcy, Słowacy, Rumuni, że już nie wymienię Węgrów i Bułgarów, uznali za wroga bardziej niebezpiecznego, za wroga śmiertelnego nr 1 – bolszewików.
Tak definiował tytułowy paradoks Józef Mackiewicz w tekście „O Międzymorzu”.
Rację ma, rzecz jasna, Michał Bąkowski, stwierdzając że w przypadku Finlandii wskazany przez Mackiewicza paradoks, sprowadzający się do definicji wroga nr 1, nie mógł zadziałać z końcem 1939 roku, a to z tej prostej przyczyny, że ówczesne Niemcy zajmowały, w swojej polityce zagranicznej, stanowisko prosowieckie (zresztą jak najbardziej logiczne i zgodne z istotą kultywowanej ideologii narodowego socjalizmu). Trudno także zaprzeczyć arystokratycznemu pochodzeniu marszałka Mannerheima, co jednakowoż w niczym nie podważa tezy o chłopskim „pochodzeniu” fińskiej państwowości, która wyzbyła się kulturowego patronatu szwedzkiej szlachty (była państwem dwujęzycznym, z dwujęzycznymi banknotami, nazwami ulic etc.), jako jedyny kraj w tej części europy zachowując w latach poprzedzających wojnę demokratyczny charakter. Także teza o „chłopskim” pochodzeniu antykomunizmu Finów wydaje się dobrze osadzona w politycznych realiach. Tak się bowiem składa, że Finlandia była pierwszym krajem na świecie, w którym komunistyczne zagrożenie (na niemal dekadę przed wybuchem wojny) spotkało się z mocnym, zdecydowanym odporem prostych chłopów. Niezwykłe to zjawisko opisywał Mackiewicz w artykule zatytułowanym „Finlandia na drodze do dyktatury”:
Niespodziewanie w pewnej miejscowości chłopskiej powstaje coś w rodzaju faszyzmu, ktoś w rodzaju Mussoliniego, powstaje masowy ruch chłopski, ogarniający dziś nieomal kraj cały, skierowany zarówno przeciwko parlamentowi, jak władzy wykonawczej, i 12 tys. kmiotków fińskich maszeruje do stolicy.
Można by się spodziewać w naszych warunkach – pisał Mackiewicz – że ruch jest skierowany przeciwko „szwedzkim panom”, że ma podłoże „krystaliczno-nacjonalistyczne”, w całym „zoologicznym” znaczeniu słowa lub że jest ruchem rewolucyjnym. Nic z tych rzeczy. Ruch nie był skierowany przeciwko szwedzkiej klasie panującej, ale miał poparcie Szwedów, podobnie miał poparcie wszystkich partii umiarkowanych. Paradoksalnie ruch spotkał się z przejawami sympatii ze strony rządu. Istotą ruchu było tzw. „Lex Lapua”. Władza wykonawcza jest skrępowana w swoich poczynaniach setkami ustaw i nie może skutecznie bronić kraju przed zalewem komunizmu, dlatego należy dążyć do zmiany tej sytuacji. Inicjatywa „lapowców” (tak nazywano wówczas Lapończyków) – komentował Mackiewicz – wzbudziła popłoch w sąsiadujących krajach. Wydawało się powszechnie, że „Akcja lapowców zwalcza socjalizm!” Istotnie – dopowiadał – zwalczają socjalizm, ale tylko jako przejaw taktyki, stanowiącej awangardę komunizmu.
Komunizmowi wypowiedziana jest bezwzględna walka na śmierć i życie. Komunizm musi sczeznąć z Finlandii za wszelką cenę!
Tak przedstawiało się polityczne rozeznanie wśród prostej ludności wiejskiej Finlandii w początkach czwartej dekady XX wieku. Jeśli przyrównać owo z rozeznaniem panów z AK, reprezentujących Rzeczpospolitą Polską w czasie niemieckiej i sowieckiej okupacji, będziemy (być może ze zdumieniem) zmuszeni skonstatować, o ile wyżej światopoglądowo stał fiński „kmiotek” od polskiego pana. Ale nie wybiegajmy naprzód.
Finowie znali niebezpieczeństwo infiltracji bolszewickiej, wiedzieli też zapewne doskonale jaki los spotyka ich etnicznych pobratymców w „autonomicznej sowieckiej republice karelskiej”, znali nieludzkie warunki panujące w raju krat. Zdawali sobie sprawę z panującego tam terroru, walki z „kułakami” i religią, głodu, mordów, katorgi. (Pisała na ten temat Barbara Toporska w tekście „160.000 km2 katorgi”).
Podobnie jak Finowie, również Węgrzy mieli swoje bezpośrednie doświadczenia z bolszewizmem. Ich kraj padł ofiarą bolszewickiego przewrotu w 1919 roku, w wyniku zgrabnego wyeliminowania z rządu socjaldemokratycznych towarzyszy. Utworzono czerwoną armię (z komisarzami politycznymi na czele), znacjonalizowano przemysł i ziemię, „uspołeczniono” banki, sklepy, domy etc. Ofiarą „uludowienia” padły prywatne zbiory biblioteczne oraz łazienki w równie prywatnych wcześniej mieszkaniach (nie licząc dodatkowego „zakwaterowania” mieszkań, łazienki musiały być udostępniane biedniejszej części ludności oraz przedszkolnym dzieciom. Przy czym „właściciel” mieszkania, a ściślej – „właściciel” adresu, pod którym funkcjonowało jego byłe mieszkanie, zobowiązany był do zabezpieczenia owych „pięćset-plusowych”, „narodowo-nowo-ładowych” ablucji w mydło). Terror, mordy, „przypadkowe” zejścia oskarżonych podczas interrogacji, trupy wrzucane do Dunaju, niewyobrażalny chaos – sugestywnie uplastyczniały romantyczną wizję lepszego świata. Działo się to wszystko w niebywałym tempie. Komunizacja życia postępowała nierównie szybciej aniżeli miało to miejsce w sowieckiej Rosji. Na przeprowadzenie swoich rewolucyjnych obsesji krwawy Kun miał, wraz z towarzyszami, ledwie pięć miesięcy.
W świetle tego komunistycznego epizodu z połowy 1919 roku antybolszewicka motywacja Węgrów (nie tylko węgierskiej szlachty, ale także niewęgierskiej ludności wiejskiej), zdaje się mieć bardzo specjalne, namacalne, ugruntowane w świeżej pamięci korzenie. A w związku z powyższym, problemat, która szlachta lepsza, węgierska czy polska (acz wielce interesujący), niekoniecznie ma tu zastosowanie.
Decydowało doświadczenie, bezpośrednia styczność z bolszewizmem. W tym aspekcie właśnie, doświadczenia, warto spojrzeć jeszcze raz na występującą w Mackiewiczowskim paradoksie „polską szlachtę”. Zanim zajmę się problemem istotniejszym, pytaniem, co dokładnie miał Mackiewicz na myśli, używając tego terminu, chciałbym zwrócić uwagę na wynikającą z „doświadczenia” wyraźną dychotomię.
Definiując zjawisko „paradoksu Międzymorza” pisał Mackiewicz o „szlacheckiej Polsce”, tak jakby nie dostrzegał różnic istniejących w obrębie tego terminu. Skądinąd wiemy (z jego licznych wypowiedzi publicystycznych i poglądów przedstawianych w powieściach), że wyraźnie rozgraniczał polityczne kompetencje, przekonania, nastawienie przedstawicieli zachodnich i wschodnich terenów Rzeczypospolitej. Najbardziej klarownym wskaźnikiem występujących odmienności była reakcja ludności na wybuch wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku. Traktując rzecz z dużym uproszczeniem, Wschód RP cieszył się z ucieczki bolszewików (oraz potencjalnej szansy na ostateczne pokonanie zarazy), Zachód RP – myślał dokładnie przeciwnie, dostrzegając w zarysowującej się sytuacji geopolitycznej możliwość sojuszu z sowietami. To zróżnicowanie w myśleniu politycznym, widoczne bardzo wyraźnie w pierwszych miesiącach po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, stopniowo zatracało swoją wyrazistość, czego ilustracją, w wymiarze polityczno-militarnym może być tzw. akcja ostrobramska, sprowadzająca się do współudziału w zdobywaniu Wilna dla bolszewików. (Zbeletryzowanym „dokumentem” tego zróżnicowania jest powieść Józefa Mackiewicza „Nie trzeba głośno mówić”).
O odmiennej optyce światopoglądowej wobec zagrożenia bolszewizmem decydowało, jak wspomniałem, doświadczenie. Było to doświadczenie zaledwie rocznej okupacji sowieckiej 1940-41, ale niewątpliwie także doświadczenia z wojny polsko-bolszewickiej oraz zapadłych nie tyle w jej wyniku, co w związku z nią, haniebnych postanowieniach traktatowych ryskich. W trakcie tego pierwszego konfliktu 1919-1920, podobnie jak dwadzieścia lat później, jedynie wschodnie tereny II RP doświadczyły bolszewickiego panowania. To Wilno (nie Warszawa), podobnie jak Budapeszt rok wcześniej, w lipcu i sierpniu 1920 roku zetknęło się bezpośrednio z „realiami” bolszewickiego barbarzyństwa.
Michał Bąkowski, zgadzając się z argumentem „snobizmu okcydentalnego”, nie kryje swoich wątpliwości w związku z tezą o kulcie Anglii, jaką wysunąłem. Ma istotnie rację, jeśli idzie o snobistyczne nastawienie warstw uprzywilejowanych do, powiedzmy, końca przewspaniałej belle époque oraz – rzecz jasna – epok wcześniejszych. Mało kto z wyższych sfer (nie licząc parweniuszy zainfekowanych socjalizmem) usiłował w tym czasie czerpać z cywilizacyjnych dobrodziejstw wielkobrytyjskich. W pałacach, zamożnych domach i dworach na ogół nie uczono dzieci języka angielskiego, zadowalając się francuskim, niemieckim, włoskim. Zdarzyło się jednak tak, że dominująca w kulturze europejskiej Francja, pomimo ogromnego wojennego triumfu, odniosła w wyniku trwania wojny światowej niebywałą klęskę, zarówno pod względem zniszczeń wojennych, upadku gospodarki, ale (co najistotniejsze) pod względem demograficznym. Francja topniała. Paryż nie stał się co prawda nigdy zapyziałym miastem Europy (tak jak stało się to z o wiele mniejszym i mniej znaczącym Wilnem), ale Francja zaczęła wyraźnie tracić polityczną pozycję. Także Locarno, słusznie uznawane za klęskę polskiej dyplomacji, podważało mocarstwowość III Republiki, która w zaledwie 7 lat od pokonania i upokorzenia niemieckiego wroga przystała, kosztem wiernego sojusznika, na podpisanie dokumentu potwierdzającego integralność jej własnego terytorium.
Pisząc o upadku szlacheckiego etosu, Michał wspomina dramatyczną historię profesora Cywińskiego, pobitego w Wilnie przez oficerów wojska polskiego. Całkiem podobny przypadek spotkał kilka lat wcześniej znanego publicystę i pisarza popularnych powieści Tadeusza Dołęga-Mostowicza. Napastnikami byli podobno także oficerowie, ale nie wojska tylko policji państwowej. Mostowicz miał odwagę pisać o „rozluźnionych fundamentach armii” oraz o sprawie zaginięcia generała Zagórskiego. W wyniku pobicia („lekcji pisania”) stracił słuch w jednym uchu i rozchorował się na serce. Podobno złagodził w konsekwencji ton swoich publicystycznych wypowiedzi. Możliwe. Ale kilka lat później, w 1931 roku, napisał jedną z najbardziej znanych swoich książek, ośmieszającą dokumentnie ówczesne elity, „Karierę Nikodema Dyzmy”. Jednym z istotniejszych postaci jest Żorż Ponimirski, hrabia, absolwent Oxfordu, co prawda to prawda, uznawany za chorego psychicznie. Główny bohater, ćwierćinteligent Dyzma, uchodząc za kolegę Żorża z lat studenckich, uczy się angielskiego z zapałem. Ten jeden język ma nie tylko uwiarygadniać zmyśloną biografię, ale stanowi niejaką przepustkę do świata wyższych sfer. Angielski staje się… modny. Może to przypadek, zabieg narracyjny. Nieważne.
Pisząc o kulcie Anglii nie miałem – rzecz oczywista – na myśli kultu dla tamtejszej cywilizacji i języka. Chodziło mi o aspekt czysto polityczny. Francja, która była nominalnie najważniejszym dyplomatycznym partnerem Polski międzywojennej, mówiąc najdelikatniej nie zaspakajała polskich politycznych apetytów. Owładnięta pacyfizmem, notorycznym strachem przed wybuchem kolejnej wojny, fołksfrontyzmem, jedyne rozwiązanie geostrategiczne widziała w sojuszu z sowietami. To było nie do przyjęcia, nawet dla triumwiratu Beck-Sławoj-Rydz. Stąd zapewne brał się entuzjazm (nie tylko wielce iluzoryczny, ale także, co nierównie istotniejsze, pozbawiony racjonalnych podstaw) z jakim powitano gwarancje brytyjskie z marca 1939 roku, następnie pustą deklarację wypowiedzenia wojny Niemcom… oraz bardzo długi szpaler dyplomatycznych i politycznych szalbierstw brytyjskich, kulminujących Jałtą i cofnięciem uznania rządowi RP.
Pisząc o „szlacheckiej Polsce”, podatnej na bolszewizację, sięgałem po termin ukuty przez Józefa Mackiewicza, starając się zrozumieć intencje, tkwiące w tym jego sformułowaniu. (O paradoksie szlachty podatnej na bolszewizm, tak jak go postrzegam, napiszę całkiem odrębnie i w innym tekście.) Teraz chciałbym się skupić na sformułowaniu zapisanym piórem Mackiewicza oraz na znaczeniu, jakie niesie. Widzę w tej krótkiej frazie ogromną dozę Mackiewiczowskiej ironii, szyderstwa przemieszanego z rozpaczą. „Szlachecka Polska”, o której pisał to Polska międzywojnia, kraj który wyzbył się wszelkich nobliwych – jak słusznie pisze Michał – pretensji. Świat zbiurokratyzowanego chamstwa, ciemnoty, braku kompetencji, zasad, elementarnej uczciwości, w pełni przygotowany na przyjęcie dobrodziejstw bolszewizacji.
„Szlachecka Polska” byłaby więc rodzajem obelgi rzuconej w stronę adwersarzy. W znaczeniu historycznym, świętej czy nieświętej tradycji, Józef Mackiewicz nie mógł traktować tego terminu z pełnym namaszczeniem. W jego historycznej świadomości zapisane być mogły co najwyżej „szlachecka Korona” i „szlachecka Litwa”; „szlachecka Polska” bardziej przystawała do obcej mu, mentalności 3-majowej.
Mackiewicz nie zawsze pisał o „szlacheckiej Polsce”, w kontekście probolszewickich inklinacji. W tekście „O Międzymorzu” jest mowa po prostu o Polsce.
Polska jedna wyłamała się z tego łańcucha i uznała za wroga nr 1 – Niemców.
Niestety.
Prześlij znajomemu
Darek,
Widzę, że pozostajesz przy swojej klasowej teorii walki z bolszewizmem. Mnie się ona wydaje – teoria, nie walka – niezgodna z duchem myśli Józefa Mackiewicza. Jego podstawową tezą było, że wszyscy ludzie, niezależnie od pochodzenia (obojętne, narodowego czy klasowego), od względnego wykształcenia lub ubóstwa, od życiowego powodzenia lub życiowych klęsk, są tak samo podatni na działanie komunistycznej zarazy. Pisał o tym wielokrotnie; pisał np., jak Dalaj Lama, który mimo pochodzenia bardziej wyniosłego niż jakikolwiek arystokrata, zachowuje się tak samo wobec komunistów, jak europejscy politycy szlacheckiego, burżuazyjnego, a nawet (Boże uchowaj!) chłopskiego pochodzenia. Działanie zarazy jest takie samo na Tahiti i w Haiti, reakcje są takie same w Laponii i w Japonii. Jest to psychologiczny fenomen, z towarzyszącymi mu, „jednakowo powtarzalnymi, skrętami ludzkiej psychiki”, a ta jest taka sama w czworakach i w pałacu, albo, żeby użyć Twojej terminologii, wśród kmiotków i wśród panów.
Przykładów tego jest u Mackiewicza multum. Wykształcony ziemianin Karol, wykładający marksizm w Drodze donikąd, gdy Paweł z tych samych sfer, a opiera się; starszy Wintowt, przystający do bolszewików w Lewej wolnej, gdy młodszy Wintowt ginie w torturach z rąk tychże bolszewików. A z drugiej strony młody Bożek, kułaczy syn, przystaje do czerwonych, gdy Mitia Kolcow, syn prostego Kozaka z chutoru, pozostaje z serca antykomunistą.
Jak się człowiek zachowa, zależy od tych skrętów psychiki i od moralnego kośćca, a nie od pochodzenia. Ale gdybyśmy mieli przyjąć, że zależy jakoś od pochodzenia, to wówczas – o zgrozo! – krok tylko od „szlacheckości podatnej na bolszewizację”, do np. „żydowskości podatnej na sowietyzację”. Jeżeli polska szlachta szczególnie ma mieć probolszewickie inklinacje, to dlaczego nie polscy Żydzi? W końcu przeważająca większość Żydów w rosyjskim imperium wywodziła się z ziem dawnej Rzeczypospolitej… Mimo to, jakkolwiek niskie byłoby Twoje mniemanie na temat tej nieszczęsnej polskiej szlachetczyzny, to przyznasz chyba, że ta druga teza jest dokładnym przeciwieństwem stanowiska Mackiewicza.
Podobnie nie mogę się zgodzić, że postawę antykomunistyczną determinuje jakoś magicznie „doświadczenie, bezpośrednia styczność z bolszewizmem”. Gdyby tak było, to mielibyśmy na świecie milliardy antybolszewików. Doświadczenia identyczne lub choćby podobne do przejść Mackiewicza, miało miliony Polaków, ale tylko on jeden wyniósł z tego swą postawę (z jakiegoś punktu widzenia, WNIÓSŁ tę postawę). Nie pisalibyśmy o nim, gdyby jego postawa była powszednia. Jesteśmy wolnymi ludźmi – nawet w niewoli, dziękować Bogu – więc doświadczenie nas NIE determinuje. To samo doświadczenie może wywołać przeciwstawne reakcje. Wydaje mi się to zbyt oczywiste, by tę kwestię dalej ciągnąć.
Czytając Twoją polemikę o paradoksie Międzymorza, doznałem nagłego objawienia. Jak to bywa w takich razach, pewność mi przeszła po chwili, ale wypowiem mą hipotezę mimo to. Mówisz, że pisząc o „szlacheckiej Polsce”, podatnej na bolszewizację, sięgałeś „po termin ukuty przez Mackiewicza”. Czy w tym nie tkwi źródło nieporozumienia? Termin nie jest oczywiście jego i z pewnością nie został przez niego „ukuty”. Nie był chyba nawet przez niego często używany, a z pewnością nie definiowany i rozważany, jak my to robimy w niniejszych dociekaniach. Mackiewicz po prostu wypowiedział się ironicznie. Powiedział coś oczywistego, co wydało mu się zabawne: czyż to nie paradoks, że „szlachecka Polska” (w sensie: rzekomo szlachecka, uważana za szlachecką itp.) uległa, gdy „chłopskie narody” (w sensie: mogłoby się wydawać, że chłopskie, bo za takie uchodzą) stanęły do walki? W rzeczywistości, ani Litwa, ani Finlandia, nie są wcale „chłopskie”, jak to w publicystycznym skrócie mówimy, ani tym bardziej Polska nie jest „szlachecka”. Skróty myślowe są złym doradcą.
Wyznaję, że nie mam pojęcia, co ma Żorż Ponimirski wspólnego z upadkiem rycerskiego etosu. Może dlatego, że nic nie ma z tym wspólnego? A jego fikcyjne wykształcenie w Oxford miało być tylko literackim symbolem czegoś dziwacznego i wariackiego? Ale to już na pewno wszystko, co mam do powiedzenia w kwestii „szlacheckiej podatności na sowietyzację”, bo trudno doprawdy mówić dłużej o czymś, co nie istnieje. Marksistą nie będąc, odrzucam klasowe kategorie myślenia jako gangrenę kultury, i nie inaczej chyba postępował Mackiewicz.
Zostawię Cię natomiast z obrazem pruskich szlachciców – a jakże, wąsatych, podłych Junkrów, których Polacy nienawidzą prawie tak samo, jak nie znosił ich Hitler – pod wodzą groteskowo okaleczonego, szwabskiego hrabiego Klausa podczaszego von Stauffenberga, którego zamach na Hitlera był jednym z nielicznych przykładów autentycznej kontrrewolucji.
Michał,
Bardzo to ładnie, że krytykujesz podciąganie ludzkich zachować pod ideologiczny schemat klasowości, tylko czemu ma to służyć? Z kim polemizujesz? Czyżbyś starał się mnie przekonać do tezy, że każdy indywidualny przypadek jest godny odrębnego rozważenia, i każdy jest inny? Doprawdy?
Czy indywidualność jednostki eliminuje możliwość zachowania stadnego w obrębie grupy, uchwycenia prawidłowości w zbiorowym zachowaniu?
„… dlaczego inteligencja okazała się bardziej podatna na bolszewizację, niż inne klasy społeczne. W pierwszym rzędzie tych przyczyn postawiłabym fakt, że poczuła się ona, nie bez słuszności, klasą najbardziej zagrożoną… etc. etc.”
A teraz pytanie: czy Barbara Toporska była wyznawczynią marksistowskiej teorii klas? Czy najzwyczajniej w świecie potrafiła wychwycić pewną prawidłowość zachowań w obrębie grupy społecznej? Prawidłowość wywołaną umiejętnym prowokowaniem stosownych warunków, ekonomicznych, ideologicznych, politycznych, ale poza tym także dziesiątkami, setkami najróżniejszych innych czynników.
„Nikt nie mówi do poety – pisała – ‚Zastrzelimy pana, o ile nie napisze pan zaraz pięknego wiersza o Stalinie!’ – A jednak – przekonywała – o pewnej porze roku wszyscy poeci piszą wiersze ścielące się do nóg Stalinowi…”.
Czyżby wykluczała możliwość istnienia poetów nie babrających pióra w kulcie jednostki?
Sanacja (której reprezentanci byli w ogromnej mierze spadkobiercami nieistniejącego od dawna stanu szlacheckiego) bardzo mocno obniżyła standardy etyczne obowiązujące niegdyś w polityce. Standardy na tak obniżonym poziomie ochoczo przejęli ich bezpośredni wojenni spadkobiercy. Czyżby miało to oznaczać, że nie było w tym gronie jednego sprawiedliwego, uczciwego?
Doświadczenie niczego nie determinuje, ale co to ma do rzeczy. Czyżby rzeczywiście – jak twierdzić – doświadczenie nie pozostawiało w głowie żadnej nauki? Dlaczego w takim razie chłop spod Wilna czy Grodna w 1943 roku najbardziej w świecie bał się powrotu bolszewika? Czyżby nie decydowała tu lekcja, jaką odebrał w latach 40-41?
A odwracając wektory, czyżby obraz „wąsatych, podłych Junkrów” pod wodzą „szwabskiego hrabiego Klausa”, który mi w łaskawości swojej „zostawiasz” nie jest próbą podporządkowania nieprawidłowości dziejowej doktrynie Marksa? Ostatecznie, niedorzeczna doktryna walki klas, jakby w tym przypadku zadziałała, czy nie?
Czy do tego właśnie usiłujesz nas przekonać?
Darek,
Krytykuję podciąganie zachowań (mam nadzieję!) pod ideologiczny strychulec klasowych kryteriów. Służyć to nie ma nikomu, nie wypowiadam się w celu służenia, ani nie wiem, czy to ładnie. Mnie się mało podoba. A podoba mi się aż tak mało, ponieważ nie kto inny, jak sam Dariusz Rohnka we własnej osobie, wyraził takie poglądy. Ale jeżeli wycofujesz się z nich, to nie ma doprawdy o czym mówić.
Ale zaraz. Coś mi się nie wydaje, żebyś się wycofywał. Zatem:
Po pierwsze, albo są pojedyncze byty, albo grupy. Jeżeli to drugie istnieją, to mamy monizm ontyczny, a ja wyznaję pluralizm. Jest Ziuta i Stefa, a nie poeci i inteligencja, bo to zaledwie hipostazy. Jak każda hipostaza, są przydatne jako myślowy skrót, i tak właśnie używamy ich na każdym kroku, ale nie zmienia to faktu, że nie istnieją jako byty.
Po drugie, prawidłowości zbiorowego zachowania stosują się wyłącznie wobec człowieka stadnego, o którym nie ma co mówić. Człowieka, który przestaje być osobnym bytem, a staje się wyłącznie trybikiem w mechanizmie, redukuje się z własnej woli do części grupy, przestając tym samym być całością. Wydawało mi się to oczywiste.
Trzy, inteligencja nie jest klasą społeczną. Jakkolwiek podziwiam Barbarę Toporską, to nawet ona mnie nie przekona. I jeszcze, dla uniknięcia nieporozumień, BT nie była marksistką.
Sanacja, to byli „spadkobiercy nie istniejącego stanu szlacheckiego”? Poważnie?? Jakie badania doprowadziły Cię do takiego wniosku?
Że doświadczenie nie determinuje, ma tylko tyle do rzeczy, że tak dokładnie powiedziałeś. Może należało przeczytać raz jeszcze?
Zresztą, straciłem ochotę do wyliczania punktów. Jak mawiał pewien hrabia, nie mam czasu, jeżdżę na rowerze, wot, naplewat’, jak mówił z kolei Józef Mackiewicz. Ani doświadczenie, ani pochodzenie nas nie determinuje, ponieważ Pan Bóg stworzył nas wolnymi ludźmi, czy z kmiotków, czy z panów, zawsze mamy wybór, wolno nam zostać antykomunistami, nawet z tą paskudną szlachetczyzną. Kiedy poddajemy się determinantom, to zaprzeczamy naszemu Boskiemu dziedzictwu.
Ach, byłbym zapomniał. Wąsaci junkrzy i szwabski hrabia – bo nie Prusak, von Stauffenberg był polakożercą i niemieckim nacjonalistą, ale nie Prusakiem – to było powiedziane ironicznie. Dlatego zostawiłem Cię z tym obrazem, bo nie inaczej, jak właśnie z ciepłą ironią, mówił Józef Mackiewicz o szlacheckiej (rzekomo, tylko rzekomo, co zresztą jest wielką szkodą) Polsce.
Michał,
To może wyjaśnij przy okazji, czy istnieją grupy czy nie istnieją, czy istnieje społeczeństwo czy go wcale nie ma. Co z narodem? Też nie ma? Co ze stanem szlacheckim? Hipostaza? Czy nie istniał nigdy, czy można mówić jedynie o 100 000 imć Kmiciców, w dodatku o każdym z osobna? Pytam z ciekawości.
Odpychając zagadnienie grupy nogą (jak to już praktykowałeś przy innej okazji), przyznajesz jednocześnie, że: prawidłowości zbiorowego zachowania stosują się wyłącznie do człowieka stadnego (o którym, wedle Ciebie, nie ma co mówić – a więc jednak coś takiego istnieje?). Zastanawiam się nad tym „stadnym człekiem”. Czy nie jest to przypadkiem przeciętny człowiek, przed lustrem, przy goleniu najzwyczajniejszy Kowalski, podczas mitingu – składowa tłumu? Czy nie jest tak, że każdy zbiór złożony jest z indywidualnych elementów, odrębnych i zuniformizowanych jednocześnie?
Weźmy przykładowego poetę, dajmy na to… Tuwima. Czy gdy pisał:
„Wielka jest nasza ziemia, a nie ma na niej, jak długa i szeroka, takiego kilometra kwadratowego przestrzeni, na której ludzie nie opłakiwaliby śmierci ukochanego swego brata, obrońcy, nauczyciela, prawodawcy sumień – Józefa Stalina”…
wciąż był jeszcze poetą Tuwimem czy już „człowiekiem stadnym”? A może taka przemiana nigdy nie miała miejsca, może był i jednym i drugim, jednocześnie?
Bóg obdarzył nas wolną wolą. Dlaczegoś jednak bardzo niewielu skłania się do korzystania z tej łaski konsekwentnie. Zdecydowana większość jest za zgodnością, ugodowością, nie wychylaniem się (nie tylko z okna pociągu). Widział i opisywał to wielokrotnie Mackiewicz, starający się obalać mit buntowniczych jakoby Polaków.
Czyżby dokonywał w ten sposób rażąco niesłusznego uogólnienia?
OK. Ja oficjalnie wymiękam.
„Przy okazji” mam wyjaśniać? Gdybym miał wyjaśniać p. Białemu (czy Czerwonemu, czy jak mu tam było), że istnieją tylko byty jednostkowe, a nie społeczeństwa, klasy, narody czy uniwersalia, to może i bym się zmusił, ale mam wyjaśniać to znawcy Józefa Mackiewicza? A! Zaraz! Wiem, Ty po prostu sobie ze mnie drwisz! To byłaby akurat słuszna kara, bo ja sobie na ogół kpię, więc na nic lepszego nie zasłużyłem.
Kim był Tuwim, kiedy pisał? Komunistą, panie dziejaszku, tylko komunistą. Nie przestał przez to, niestety, być znakomitym poetą, ale w pierwszym rzędzie był komunistą, poddał swą poezję komunizmowi. Nie przestał także być jednostkowym bytem ludzkim, ale, co mu tam: był indywiduum jednocześnie komunistycznym i poetyckim. Czy zatem istnieje zuniformizowana klasa, stado, zbiór – tfu, cholera jasna, czy to wszystko poważnie? – komunistów?
Odpowiedz sobie na to sam, jeżeli się ze mnie nie natrząsasz. A jeżeli wyśmiewasz się ze mnie niniejszym, to wszystko jest w najlepszym porządku.
Przeciętny człowiek? Znowu: poważnie? Osobiście, nigdy nie spotkałem przeciętnego człowieka, musiałem mieć szczęście w życiu, spotykałem zawsze nieprzeciętnych. Każdy z ludzi na mojej drodze, był zawsze jedyny, wyjątkowy, nawet wówczas, gdy sprowadzał sam siebie do do trybiku w maszynie, gdy chciał być tylko kibicem West Ham lub Lecha Poznań. Ale jeżeli masz tyle doświadczenia z przeciętnością, to się koniecznie podziel. Chętnie wysłucham. Zawsze czegoś nowego można się nauczyć.
Naigrywanie się jest mile widziane.