Antykomunistyczny terroryzm Hmongów *
2 komentarzy Published 11 sierpnia 2009    |
Niezwykła i trudna jest historia Hmongów, nie dopisana do swojego końca, choć nie sposób ustalić czy dla ukrywających się laotańskiej dżungli niedobitków antykomunistycznej partyzantki to dobra czy zła wiadomość. Jest to zwyczajnie niewiarygodne, ale oddziały partyzanckie bitnego ludu Hmong, które nie złożyły broni na wieść o kapitulacji swojego amerykańskiego sojusznika w 1975 roku, wciąż – po 34 latach od tamtych wydarzeń – ukrywają się w dżungli i walczą o przetrwanie.
Nie jest to walka obliczona na zwycięstwo, raczej już tylko obrona przed fizyczną zagładą. Według ostatnich doniesień, a te napływają z kilkunasto- lub w najlepszym razie kilkumiesięczną częstotliwością, w dżungli pozostaje 5 060 bojowników Hmong (wraz z kobietami i z dziećmi). Nie mają nie tylko broni, ale także jedzenia, ubrań, medykamentów. Nie mają nadziei, ani wiary, że ich opór może przynieść jakikolwiek pozytywny skutek. Mają za to 12 telefonów satelitarnych, dar od troskliwych rodaków z Ameryki, dzięki którym mogą raportować niekiedy o swoich rozczarowaniach, niepowodzeniach i klęskach.
Heroizm i determinacja, a już szczególnie te zalatujące nutą staromodnego antykomunizmu, mało ważą na szalach politycznych targów. Sprawa walecznych Hmongów nie istnieje na międzynarodowej arenie, o ich przyszły los nie spierają się międzynarodowe gremia, o ich istnieniu zapomniał nawet John Rambo, który nie tak dawno podróżował po okolicznych terytoriach. Nikt nie interesuje się ludem walczącym od z górą 50 lat z komunistycznym zbrodniarzem.
Nie wszyscy jednak zapomnieli o Hmongach. Wedle ostatnich doniesień pomieszkującymi w laotańskiej dżungli uzbrojonymi Hmongami żywo interesuje się partia komunistyczna oraz wojsko Ludowo-Demokratycznej Republiki Laosu. W ramach tego zainteresowania zapadła już decyzja o zaostrzeniu walki z antykomunistyczną partyzantką. Wydzielony oddział laotańskiej armii przeznaczony do przeprowadzenia czystek etnicznych, prowadzony, wedle doniesień, przez pułkownika Boun Soun z batalionu 827, ma do spełnienia misję zaatakowania i eliminacji ukrywających się w dżungli laotańskich Hmongów do końca 2009 roku. Obecnie prowadzone są intensywne ataki przeciwko ukrywającym się w dżungli Hmongom, które spowodowały do tej pory śmierć przynajmniej 12 dzieci oraz pojmanie lub zabicie 31 innych przedstawicieli cywilnej ludności Hmong. Wśród pozostałych są liczni ranni, chorzy, panuje powszechnie głód. A rozkazy wydane przez komunistyczne władze Laosu są jasne: torturować i eliminować wszystkich Hmongów znalezionych w dżungli, nie darować życia nikomu.
Jeśli te doniesienia się potwierdzą, a komunistyczne wojska ludowego Laosu zrealizują swój plan, heroiczna walka górskiego plemienia z komunizmem przejdzie do historii. Będzie można, kto wie, zaczerpnąć pełną garścią z ckliwej legendy i uszczęśliwić widza kolejnym porywającym obrazem – póki żyją ich los nie nadaje się na scenariusz filmowy. Czy nie taka zresztą jest rola bohaterów we współczesnym hedonistycznym, skomercjalizowanym świecie, jak tylko stać się towarem dla żądnej igrzysk publiki?
Zanim do tego dojdzie, a dojść może nader rychło (eksterminacja kilku zaledwie tysięcy zabiedzonych cywili nie wydaje się szczególnym problemem dla komunistów), rzeczywistość początku trzeciego tysiąclecia dopisuje jeszcze jedną lekcję politycznej pragmatyki: jak skutecznie i ostatecznie pozbyć się najwierniejszego sojusznika w walce z komunizmem, z którym się zresztą już od dawna walczyć nie chce? Ależ to bardzo proste. Wystarczy oskarżyć go o antykomunistyczny terroryzm i… wtrącić do więzienia. Właśnie takie rozwiązanie problemu przygotowano dla bohatera wojny z komunistycznym Wietnamem, generała Vang Pao. A zatem, murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść, tyle że w ściśle wyznaczone miejsce.
Przyznać wypada, że to do pewnego stopnia novum w zachowaniu zachodnich aliantów. Do tej pory można było oszukiwać, zdradzać, pozbawiać prawa do terytorium, sprawowania władzy, internować, gdy, zdarzało się, przeważyła chęć zawarcia ze wspólnym wrogiem bilateralnego pokoju, a w najgorszym razie – wydać w ręce komunistycznych oprawców. Ale aresztować, grozić dożywotnim więzieniem, odbierać cześć, używając do tego celu słów najbardziej obelżywych? To przejawy działalności dawno, a może i nigdy, nie widziane, nie słyszane. A jednak możliwe, jak najbardziej realne pod rządami… George’a W. Busha.
O całej sprawie nie wiadomo nic na pewno; przyczyny, motywy i cele takiego zachowania się amerykańskich władz nie są znane. Jedyne co zdaje się nie ulegać wątpliwości to fakt, że gdy w laotańskiej dżungli rozpoczyna się ostatni rozdział masakry najwierniejszego amerykańskiego sojusznika, nie kto inny, a właśnie amerykańskie władze przeprowadzają policyjną akcję, której celem jest społeczność Hmong w Stanach Zjednoczonych z jej przywódcą, legendarnym generałem Vang Pao.
Po kilkunastu latach wiernej służby w charakterze sojusznika Stanów Zjednoczonych, kolejnych kilkudziesięciu w charakterze imigranta, w lipcu 2007 roku 78-letni generał został oskarżony o działalność terrorystyczną, o przygotowanie spisku w celu zbrojnego obalenia komunistycznych władz Laosu. Prokurator określił go jako „laotańskiego bin Ladena”, dodając jednocześnie, że Vang Pao zamierzał wymordować tysiące ludzi, przywołując w tym kontekście wydarzenia z 11 września. W efekcie przetrzymywanemu w areszcie blisko 80-letniemu generałowi (któremu przyznano prawo zwolnienia za kaucją dopiero po silnych protestach kilku tysięcy manifestantów), podobnie jak 9 pozostałym podsądnym, grozi kara dożywotniego więzienia.
Cała afera ukuta została na podstawie policyjnej prowokacji, która jak wskazują liczne przesłanki nigdy nie zainteresowała w pełni właściwego adresata. Jedynym „spiskowcem”, który dał się od początku porwać rozsnutej przez agenta perspektywie zakupu broni był emerytowany oficer amerykański, podobno wierny przyjaciel społeczności Hmong w Ameryce.
Agentowi amerykańskiego rządu udało się w końcu doprowadzić do spotkania z samym generałem Vang Pao oraz jego ludźmi. Ze strony generała nie padło co prawda nawet jedno nieostrożne słowo (czyżby brak zaufania do dawnego sojusznika?), w toku spotkania doszło jednak do znamiennej prezentacji broni: karabinów, ładunków wybuchowych, granatników etc., sprzętu, którego dobór miał zostać według relacji dobrze oceniony przez generała. Okazało się jednak rychło, że żaden z udziałowców rzekomego spisku nie dysponuje stosowną kwotą blisko 9 milionów dolarów potrzebną na zakup zaprezentowanego sprzętu.
Ponieważ na przeszkodzie transakcji handlowej pojawił się dotkliwy brak gotówki po stronie rzekomych terrorystów, prowokacja poczęła ewoluować w kierunku rozmów agenturalno-politycznych, a stałym motywem rozmów prowadzonych od tej pory stała się Centralna Agencja Wywiadowcza. Rzekome zainteresowanie CIA sprawą spotkało się z raczej ożywioną reakcją przyszłych podsądnych, którzy do aluzji sformułowanych przez agenta FBI, poczęli dorzucać własne fantazje, w części zapewne oparte na resentymentach. I tak plan zakupu kilku karabinów przerodził się niepostrzeżenie w wielki plan obalenia komunistycznych władz Laosu i wprowadzenia tam demokracji. W takim przynajmniej stanie rzeczy, będącym zapewne efektem imaginacji kilku mniej lub bardziej naiwnych aktywistów, sprawa rzekomych przygotowań do zamachu terrorystycznego wymierzonego w laotański rząd, trafiła pod obrady sądu.
Prokuratura oskarżyła Vang Pao o stanie na czele spisku, którego celem miało być „obalenie obecnego rządu Laosu siłą przy użyciu takich środków jak morderstwo, ataki na wojsko i urzędników cywilnych Laosu, zniszczenia budynków i innej własności” w stolicy Laosu. Zarzuty nader poważne, których następstwem mógłby być nawet dożywotni wyrok więzienia, sęk w tym, że do tej pory nie wiadomo zupełnie, ile w całej tej historii prawdy, a ile fantazji. Nie wiadomo nawet na pewno, czy sam Vang Pao wiedział o całym planie, wykoncypowanym rzekomo przez jego współpracowników, tym bardziej czy plan taki popierał, ba, nie wiadomo nawet do końca czy plan taki rzeczywiście kiedykolwiek istniał.
To co wiadomo na pewno, to fakt że pracownicy amerykańskiej agencji federalnej postanowili poddać generała Vang Pao i jego otoczenie próbie prowokacji, skompromitować czy też potwierdzić ich lojalność wobec amerykańskiego prawa, które w danym przypadku stoi jasno w obronie laotańskich komunistów. Wiadomo także, że test ten przyniósł pewne owoce, gorzkie lub słodkie, zależnie od gustu i oceny materiału dowodowego. Amerykańska republika okazała po raz kolejny niezwykłą elastyczność w realizacji podejmowanych celów, wysyłając swoim potencjalnym wrogom jak i potencjalnym sojusznikom czytelny sygnał, że nie ma na świecie takiego świństwa, którego nie byłaby w stanie popełnić.
To wszystko w chwili, gdy przeprowadzona jest kolejna kampania wydawania koczującej w tajlandzkich obozach dla uchodźców ludności Hmong w ręce laotańskich komunistów przy milczącej akceptacji międzynarodowej opinii i amerykańskiego Departamentu Stanu. A przecież, jak mówi jeden z przywódców Hmong w Tajlandii: „musieliśmy opuścić Laos ponieważ byliśmy sojusznikami CIA.” Teraz ma do wyboru samobójczą śmierć w Tajlandii albo powrót do rodzinnego kraju w charakterze „dobrowolnego repatrianta”. Ten ostatni termin pozostaje w ścisłym związku z cichą polityką „przekonywania” uchodźców do powrotu, jaką na przestrzeni ostatnich lat stosuje sprzymierzony z Laosem rząd tajlandzki, a która obejmuje m. in.: aresztowanie przywódców pozostającej w obozach ludności, czasowe blokowanie dostaw żywności do obozów, ograniczanie dostępu do pomocy medycznej. W efekcie tej polityki w samym tylko czerwcu 2008 roku „przekonano” do powrotu 800 uchodźców Hmong. A od początku 2009 roku proceder ten dotyka średnio w ciągu miesiąca około 200 „dobrowolnych repatriantów”, ludzi którzy woleli komunistyczne więzienie i niepewny los od tajlandzkiej perswazji.
Na tym tle sylwetka generała Vang Pao rysuje się zagadkowo. Czy rzeczywiście po ponad 3 dekadach względnej bezczynności zamierzał podjąć tak dramatyczne kroki jak atak na komunistyczne władze Laosu? Czy istotnie chciał zakupić rakiety, karabiny, granaty i zniszczyć gniazdo panującej w jego kraju zarazy? W świetle tego co wiemy o generale, choćby na podstawie jego wypowiedzi, trudno przyjąć aby liczył się realnie z takim planem. Wydaje się, że generał jest od lat pogodzony z losem, swoim własnym i swojego narodu; nie dostrzega nie tylko możliwości rozpoczęcia nowej wojny, ale nie stara się o udzielenie realnej pomocy wegetującym w dżungli partyzantom. W swoich wypowiedziach roztacza mgliste perspektywy przyszłości, ale nawet nie zahacza o politykę. Wiadomo jedynie, że około 2001 roku zdecydował się na przychylną ocenę normalizacji stosunków laotańsko-amerykańskich, dokładnie w chwili gdy laotańscy komuniści uznali partyzanckie oddziały Hmong za organizację terrorystyczną. Vang Pao nie zrobił w tej sprawie nic, podobnie zresztą jak w roku 1975, gdy do nielicznych samolotów ewakuacyjnych zapakował swoich oficerów wraz z rodzinami, pozostawiając na miejscu kilkadziesiąt tysięcy pozbawionych dowództwa żołnierzy.
A jednak niebezpiecznie jest ferować wyroki wobec człowieka wywodzącego się z tak odmiennej od naszej kultury i tradycji, od kilkudziesięciu lat narażonego dodatkowo na reakcje ze strony amerykańskiego systemu „politycznej poprawności”. Stąd być może wynika oględność generalskich wypowiedzi i pozorny brak zainteresowania bieżącą polityką. Bądź co bądź w ciągu ostatnich dwóch lat amerykański sojusznik ujawnił niezwykłą troskę o swojego dawnego sprzymierzeńca, czy raczej o poprawność jego zachowań i dążeń politycznych, dowodząc tym samym, że ostrożność i przenikliwość powinny charakteryzować każdego amerykańskiego sojusznika. Być może zatem na deklaracje i czyny generała wypadnie spojrzeć z zupełnie odmiennej perspektywy.
Prymitywny, wsteczny, ociekający nienawiścią antykomunizm stanowi zagrożenie dla pokoju i światowego porządku – takie najwyraźniej myślenie dominuje w kręgach zbliżonych do amerykańskich sfer rządowych. Trud kilkudziesięciu lat długofalowej strategii, wysiłek jaki włożono w przemiany mentalne po stronie wroga, upokorzenia głasnosti i pierestrojki – wszystko to opłaciło się znakomicie. Żaden amerykański polityk czy funkcjonariusz nie spojrzy dziś krzywo na reprezentanta leninowskiej praktyki, sojusznika w walce z pleniącym się po świecie radykalizmem. Zagrożenie stanowią epigoni chorobliwej idei, którzy chcieliby zburzyć ustalony porządek rzeczy, zniszczyć bolszewizm, który tak pięknie się przecież ucywilizował. Czy rzeczywiście generał Vang Pao jest groźny na miarę wyobrażeń federalnych agentów, czy wielu miałoby ochotę pójść za jego przykładem? Na to pytanie, rzecz jasna, nie można dać jednoznacznej odpowiedzi. Wiadomo jedynie, że gdyby te oskarżenia znalazły potwierdzenie, a Vang Pao naśladowców, wszyscy oni wrzuceni zostaliby do wspólnego propagandowego wora z islamskimi terrorystami, wrogami pokoju i panującego arrangementu.
*Porównaj Hmong znaczy wolny
Prześlij znajomemu
Drogi Panie Dariuszu,
„Moda na zdradę”, jak Pan to ujął w książce. „Demokratyczne państwo prawa”, które za zbrodnię uważa walkę ze zbrodnią (nawet, gdyby nikt nie chciał albo nie mógł jej podjąć). System zbrodni, który stał się „partnerem handlowym” i „legalnym rządem”(!).
Co do John’a Rambo – myślę, że nie byłby sobą, gdyby zapomniał o Hmongach, czy birmańskich Karenach. On dalej siedzi gdzieś w dżungli, nie rozstając się ze swoją bronią palną i – osławioną – białą. Sfrustrowany zdradą ze strony swoich byłych przełożonych, głodem zysku i sławy najemników, którzy mu pomagają, sfrustrowany zdradą antykomunizmu.
Rangun jest kolejnym elementem komunistycznej „osi zła” i można prognozować, że w najbliższym czasie staną się „państwem” wyposażonym w broń „A”: http://foxmulder.blox.pl/2009/08/Bomba-atomowa-dla-Birmy.html (uwaga – tu i dalej na blogu komentarze niejakiego Zdybla)
Drogi Panie Ryszardzie,
Jeśli idzie o Rambo i sfrustrowany antykomunizm, nie mogę Panu odmówić słuszności. Pozostawiając na boku pytanie, na ile ta frustracja uzasadniona, trudno się pozbyć wrażenia, że o antykomunizm w innej odmianie nader trudno. Czy to będzie błąkający się po lasach Łupaszka (nawet w okresie największych swoich dokonań), czy walczący z komunistami od niemal pół wieku Hmong, czy wreszcie Józef Mackiewicz, przyznający zwycięstwo swoim przeciwnikom, antykomunista wiecznie ma poczucie, że wysiłki, które podejmuje nie mogą przynieść pożądanych owoców.