Dla opisu wielkich machinacji długofalowej strategii sowieckiej, angielsko-języczni komentatorzy używają zazwyczaj słowa deception, które tłumaczy się jako oszustwo lub podstęp, ale oznacza także efekt magicznej sztuczki, która pozostawia obserwatora w błędzie, w fałszywym przekonaniu. Jest to całkiem akuratny opis stanu, w jakim znajdują się zachodni politycy, gdy poddani są sowieckim sztuczkom. W polskiej tradycji natomiast (a także, o ile mi wiadomo, w innych językach), postępowanie, jakie obserwujemy w sowieckich poczynaniach, zwykło się nazywać prowokacją. Nie bez powodu, Uniwersytet w Yale wydał ostatnio książkę Józefa Mackiewicza pod tytułem The Triumph of Provocation, a nie „zwycięstwo oszustwa”.
Wedle słownika oksfordzkiego, słowo provocation ma wiele znaczeń w języku angielskim, ale pozostawimy na boku pojęcia wzięte z prawa kanonicznego. Provocation oznacza po angielsku to samo co po polsku: akt wyzwania, umyślną zaczepkę, podpuszczanie kogoś do gniewu bądź irytacji; prowokować, to tyle co podżegać do czynu, podstępnie judzić.
Jest rzecz jasna prawdą, że sowieckie plany mają zawsze na celu oszukanie przeciwnika, wprowadzenie w błąd, ale słowo prowokacja oddaje bardziej istotny aspekt tego zjawiska (czy muszę dodawać: moim zdaniem?). Sowieckim strategom nie wystarcza bowiem oszukanie przeciwnika, wyprowadzenie wroga w pole; ich celem jest doprowadzenie do sytuacji, w której wrogowie, z własnej nieprzymuszonej woli, postępować będą na swoją zgubę, a na korzyść międzynarodowego komunizmu.
Józef Mackiewicz nie był wcale pierwszym autorem, który użył tego określenia, ale uczynił je swym własnym. Co to jest prowokacja? Pozwolę sobie zacytować obszerniej, bo przecież Mackiewicz jest raczej mało czytany:
„Encyklopedyczne tłumaczenie brzmi: ‘Podstępne nakłanianie do działania, które może pociągnąć zgubne następstwa dla osoby prowokowanej i osób trzecich’. Gdyby się zatrzymać tylko przy tej definicji, to działalność komunistycznego ‘Komitetu rozbudowy stosunków z rodakami na obczyźnie’, polegająca na namawianiu emigrantów, aby współdziałali za granicą we wszystkich sprawach, które są wspólne z ‘interesami ojczyzny i narodu’, zawiera elementy typowej prowokacji: 1. ‘Podstęp’ – gdyż pod hasłem ‘interesy ojczyzny i narodu’, kryją się w istocie interesy międzynarodowego komunizmu. 2. ‘Zgubne następstwa dla osoby prowokowanej’ – gdyż rozumiejąc pod ‘osobą’ naród, nakłaniany jest on, aby pośrednio przyczyniał się do stabilizacji własnego ujarzmienia. 3. ‘Dla osób trzecich’… – gdyż współdziałanie z międzynarodowym komunizmem przyczynia się do potencjalnego zagrożenia innych narodów.
Ale pojęcie ‘prowokacji’ w powszednim użyciu, jest dosyć rozciągłe. Jeżeli cofniemy się nawet do tak anachronicznego już wzoru jednostkowej prowokacji, jak np. afera Azefa, to i tam spotykamy element działania ‘na dwie strony’, który w każdej prowokacji nie zawsze da się rozgraniczyć. Bo czy leżało w interesie eserowskich terrorystów zabójstwo min. Plewego, czy w. ks. Sergiusza, zorganizowane przez Azefa? Niewątpliwie tak. Dlatego to z jednej strony naczelnik wydziału Ochrany, gen. Gierasimow, w przystępie złego humoru krzyknął na Azefa: ‘Od tej chwili krzyżyk na podwójnej grze!’ – a z drugiej strony, CK eserów, po zdemaskowaniu Azefa przez Burcewa, ‘odpuściło go…’, jak się wyraził Łopatin. A były nawet głosy, że centralny komitet już wcześniej wiedział o jego kontaktach z policją… – Prowokacja jest więc zawsze do pewnego stopnia grą na dwie strony. Prowokacja komunistyczna zawiera nieodmiennie element poputniczestwa, mniej lub więcej zamaskowany, czyli pozornego kompromisu, co ze swej strony umożliwia różną interpretację, i w konsekwencji nie wiadomo, gdzie kończą się pozorne interesy osoby prowokowanej, a zaczynają interesy prowokatora. Plan prowokacji obliczony jest więc tylko na to, aby waga gatunkowa korzyści na głównym torze, przeważała wagę gatunkową kompromisów na bocznych torach.
Prowokacja typu gomułkowskiego zastosowana do emigracji polskiej, pokrywa się z instrukcjami wspomnianego komitetu dywersyjnego: Nie wymaga od emigrantów aby powracali do kraju, czy zrzekli się swego stanowiska ideowego; wymaga, by w najważniejszych sprawach poparli interesy ‘ojczyzny’, czyli ukryte za tym sloganem, interesy międzynarodowego komunizmu.”
Ostatni akapit powyższego cytatu wiedzie mnie wprost do mojej analogii. Twierdzę, że związek sowiecki nigdy się nie rozpadł, a komunizm upozorował tylko swą własną śmierć. Cokolwiek zatem dzieje się wewnątrz byłego sowieckiego bloku, musimy traktować z niejaką podejrzliwością. Nie znaczy to wcale, że wszyscy mieszkańcy tych okolic, to tajni agenci kgb, co byłoby równie absurdalne, jak jest niemożliwe. Oznacza to w zamian, że instytucje państwowe nie mogą uwolnić się, jak za pomocą magicznej sztuczki, od istotnego wpływu sowieckich struktur, bez zagrożenia, że cała prowokacja rozpadnie się w pył, ponieważ gdyby zachodziło niebezpieczeństwo wybicia się na wolność, to struktury sowieckie z miejsca podjęłyby interwencję. Mieliśmy tego liczne przykłady; parlamentarny pucz Wałęsy w czerwcu 1992 roku jest tylko jednym z wielu.
Co rzekłszy, ukraińska pomarańczowa rewolucja nie wygląda mi na kolejny przykład uwalniania instytucji (mam wrażenie, że nawet Nyquist się z tym zgadza), a sowiecka interwencja w Gruzji także nie wygląda na przykład z gatunku „imperium kontratakuje”. Zatrzymajmy się przez chwilę przy tym drugim wypadku. Jeff Nyquist napisał:
„Decydującym argumentem na rzecz autentyczności rewolucji Saakaszwilego w Gruzji jest rosyjski atak wojskowy w sierpniu 2008 roku: Kreml ujawnił swoje złe intencje i wówczas został zmuszony do powstrzymania ofensywy wojskowej przez zachodnią presję gospodarczą. Trudno wyobrazić sobie bardziej opłakany skutek ze strategicznego punktu widzenia. Prowokacja z lat 1989-91 została poważnie wyszczerbiona. Nie ma w tym niczego, co służyłoby sowieckim celom. Zachód użył broni ekonomicznej i zmusił sowiety do odwrotu. Jeśli to jest robota agentów KGB siedzących w Tbilisi, oznacza to, że KGB stało się tak samo głupie jak CIA, a jego strategia stała się nonsensowna.”
To raczej dziwny komentarz ze strony zadeklarowanego zwolennika Golicyna. Czy na przykład, wedle Golicyna, inwazja Czechosłowacji w sierpniu 1968 roku była decydujacym czynnikiem w uznaniu autentyczności praskiej wiosny?! Wówczas, tak samo jak dziś, Kreml pokazał swe złe intencje, ale czy ich długoterminowa strategia została skompromitowana?! Z pewnością nie w oczach Golicyna. Tak się składa, że zgadzam się z Golicynem, więc nie widzę żadnych strat sowieckich w wyniku ataku na Gruzję. Sowiecka strategia stała się nonsensem? Która jej część, jeśli łaska? Albo nie rozumiem sowieckiej strategii, albo Nyquist coś tu poplątał.
Nyquist namawia mnie, bym „przyznał, że prawdziwe rewolucje są możliwe w Gruzji i na Ukrainie”. Przede wszystkim, nigdzie nie postawiłem tezy, że takie rewolucje nie są możliwe, więc nie mam czego perzyznawać, choć chętnie sprawiłbym przyjemność Nyquistowi. Trudno mi jednakże wyobrazić sobie, żeby rewolucje od góry, przeprowadzone przez ludzi, których Nyquist nazywa „winnymi przez asocjację”, były w stanie do czegokolwiek mnie przekonać. Ponownie, czytam Nyquista w zdumieniu:
„Istotnie, to możliwe, że z początku Saakaszwili został wykorzystany przez Edwarda Szewardnadze w kolejnej próbie ‘odnowy’ mechanizmów kremlowskiej kontroli nad Gruzją. Niespodziewanie, Saakaszwili wyrwał jednak władzę z rąk ludzi Szewardnadze i stopniowo wzmocnił swoją pozycję.”
Jaka jest klasyfikacja logiczna tej konkluzji? Czy jest to konkluzja tylko „prawdopodobna”? Wydaje się być wypowiedziana jako stwierdzenie faktu, ale nie bardzo widzę wspierające ją dowody. Gdybyż tylko Nyquist powiedział, że jest dowiedzione, iż Saakaszwili był początkowo wykorzystywany, ale jest możliwe, że z czasem odsunął się od swego mentora, to wówczas musiałbym się zgodzić, acz niechętnie, bo wolałbym powstrzymać się przed oceną i zachować ostrożny stosunek do wszystkich członków demokratury (to jest znakomite określenie wykute podobno przez Ukraińców na określenie starej sowieckiej nomenklatury, ukrywającej się pod cieniutką powłoką pseudo-demokratycznej retoryki i rządzącej nimi pod fałszywymi auspicjami), ale tak jak sprawy się mają, nie widzę żadnego powodu dla uznania bona fide pana Saakaszwili. Pozwolę sobie w tym miejscu na dłuższą dygresję.
W latach pięćdziesiątych miała miejsce rozwlekła debata wśród ludzi związanych z zachodnimi służbami wywiadowczymi, na temat jedności sowieckiego bloku: czy należy traktować go jako monolit, czy też lepiej zróżnicować podejście do odrębnych krajów bloku, by stworzyć pęknięcia i szczeliny w ich jedności? Czy sowieckie przywództwo jest świetnie zgranym kolektywem, czy raczej polem niekończących się konfliktów personalnych i walki o władzę? Szelepin był świadom tych dyskusji dzięki sieci wysoko postawionych agentów, więc prędko zdecydował, że dostarczenie strumienia dowodów na podziały może wzmocnić pozycję tych przywódców zachodnich, którzy widząc kłótnię z Tito, potem z Albanią, z Chinami, Rumunią itd., utrzymywali, że podziały są autentyczne i tym samym zachodnia polityka różniczkująca odniosła sukcesy. Tak samo rzecz się miała z lokalnymi partiami, z kpzs włącznie, gdzie z kolei rzekomo odbywała się bezustanna walka o władzę pomiędzy „konserwatystami” (jedna z najbardziej idiotycznych nazw, jakie kiedykolwiek wymyślono: określić ortodoksyjnego komunistę mianem „konserwatysty”!) i „liberałami” albo „reformistami”. Widzieliśmy ten sam wzór powtarzany w kółko aż do mdłości w każdym demoludzie, ale sowietolodzy przełknęli wszystko i z radością dostarczyli zachodniej prasie odpowiednich interpretacji: wspomóżcie liberałów albo będzie źle! Albo, że pozwolę sobie sięgnąć do orwellowskich baranów: Liberałowie – tak! Konserwatyści – nie!
W rzeczywistości, grali wszyscy jako jedna drużyna. Mackiewicz wykazał to wielokrotnie. Golicyn posunął się dalej, trafnie przewidując dalszy przebieg wydarzeń na podstawie swej nowej metodologii. Mackiewicz nie mógł czytać Golicyna, bo umarł w styczniu 1985 roku po długiej chorobie (pierwsza książka Golicyna ukazała się w 1984 roku), ale przez wiele lat obserwował dziwaczny spektakl wolnych ludzi, polskich emigrantów politycznych, ostensywnie antykomunistycznych w swym nastawieniu, którzy pomimo to nie wahali się popierać jednej frakcji komunistów przeciw innej. Był wciąż na nowo zdumiony poparciem, jakim cieszyli się na Zachodzie ludzie tacy jak Michnik czy Sacharow, i bywał często oskarżany przez te same koła emigranckie o „atakowanie tych, którzy są naszą jedyną nadzieją” albo że „słowne napaści na dysydentów równają się napaściom na naszą sprawę”…*
Michnik był duszą towarzystwa podczas okrągłostołowych rozmówek, a później jako właściciel Wybiórczej Gazetki przyczynił się do całkowitej akceptacji spektaklu z roku 1989. Michnik bywał prześladowany, bity, aresztowany częściej niż ktokolwiek inny – i pozostał komunistą, co jest na swój sposób wielkim osiągnięciem. Tak czy inaczej, obserwując ten demoralizujący proceder, Mackiewicz doszedł do wniosku, że miał do czynienia ze zogniskowaną kampanią, mającą na celu zniszczenie antykomunizmu. Nie był w stanie określić ostatecznego celu operacji, którą oglądał z rosnącym przerażeniem, ale w moim przekonaniu jego krytyka była trafna i dalszy przebieg wypadków potwierdził, kto naprawdę rujnował antykomunizm.
Nie wydaje mi się wcale, żebyśmy oglądali teraz ostatnie podrygi Wielkiej Prowokacji. Geniusz planu Szelepina polega na jego giętkości, na wielości planów awaryjnych, na gotowości do najróżniejszych zwrotów i taktycznych wolt; stąd między innymi bierze się moja hipoteza „trzeciego eszelonu sowieckich przywódców”, którego istnienie wydaje się koniecznością, by móc ciągnąć w przyszłość fikcję. Innymi słowy, nie wierzę, że oryginalny plan sformułowany w późnych latach 50. zawierał jakiekolwiek wzmianki o koniecznym ziszczeniu w okolicach roku 2000, bądź też że wspominał o fałszywych rewolucjach w Europie Wschodniej w latach 1989-91. Andrej Nawrozow opisał gdzieś ten proces jako delikatne, niemal niepostrzegalne „przechylanie talerza” (cytuję z pamięci), dzięki któremu rzeczy przesuwają się po talerzu bardzo powoli, ale docierają na przewidziane z góry miejsce z zupełną pewnością. Proces taki musi zająć wiele czasu, ale ryzyko przyspieszenia jest o wiele większe niż ryzyko związane z cierpliwym oczekiwaniem.
Czytałem gdzieś (niestety nie pamiętam gdzie), że kiedy ktoś zwrócił uwagę JJ Angletonowi, że on sam mógł był być sowieckim agentem, ten odparł, iż jest to możliwość, której nie wolno pochopnie wykluczać. W naturze każdego udanego oszustwa leży zasiewanie niepewności w głowach wrogów. Oponenci Angletona wewnątrz CIA i amerykańskiego rządu, odrzucali jego metody ze względu na paraliż, jaki Angleton wnosił do amerykańskich operacji szpiegowskich – nie oszukujmy się, mieli w tym punkcie rację. Paraliż atoli, był nieuniknioną konsekwencją próby oczyszczenia amerykańskich służb specjalnych z bałaganu, do jakiego doprowadziła je sowiecka penetracja.
Znajdujemy się dziś w podobnej sytuacji – toutes proportions gardée – do tej z jaką borykał się Angleton. Jak uniknąć paraliżu i defetyzmu, bez wpadnięcia w pułapkę akceptacji sowieckich atrap za rzeczywistość? Czy powinniśmy brać przykład z Angletona i Mackiewicza, ryzykować izolację, a może nawet paraliż? Czy powinniśmy raczej pobierać lekcje nadziei i optymizmu? Mackiewicz i Angleton byli bardzo rzadko w błędzie. Zadziwia mnie niezmiennie, kiedy dowiaduję się w dzisiejszych czasach, po 50-60 latach, że niektórzy z emigracyjnych oponentów Mackiewicza byli na służbie kgb… O święta naiwności! A ja myślałem, czytając ich wypociny, że to zwykli idioci.
Wydaje mi się, że główną różnicą pomiędzy mną a Nyquistem jest ostrożność. Branie stron w wewnętrznych sporach i walce o władzę w zasięgu sowieckim, nigdy nie doprowadziło do niczego dobrego, nawet kiedy te kłótnie były autentyczne. W wypadku Gruzji i Ukrainy, spory te wyglądają na kolejną kampanię dezinformacji. Przekonanie Jeffa Nyquista co do „autentyczności rewolucji Saakaszwilliego” albo że „wydarzenia na Ukrainie były małym krokiem w podróży długiej na tysiące mil” może już być małym zwycięstwem w oczach moskiewskich strategów, tak samo jak akceptacja Gomułki przez polskich emigrantów w roku 1956 była dla nich wielkim sukcesem.
_____
* Z takimi oskarżeniami pod moim adresem wystąpił Kabud: http://thefinalphaseforum.invisionzone.com/index.php?showtopic=2176&pid=30608&mode=threaded&show=&st=#entry30608
Prześlij znajomemu
Panie Michale, już kiedyś wymienialiśmy uwagi na temat Wielkiego Terroru, ale nie pamiętam gdzie. Oczywiście Wielki terror to nie Wielka prowokacja ale jednak to ten sam system. Piszę dlatego, że ukazała się ciekawa książka. Pozwoli Pan że zacytuję recenzję ze strony wp.pl
„To Polacy byli najbardziej prześladowaną mniejszością w Europie lat 30.” – powiedział Timothy Snyder, autor książki Skrwawione ziemie, w której opisał los m.in. 85 tys. Polaków straconych w latach 1937-38 podczas Wielkiego Terroru w ZSRS.
„Katyń doczekał się swojej martyrologii, natomiast polskie ofiary sowieckiego Wielkiego Terroru zostały niemal zupełnie zapomniane, mimo że było ich kilkakrotnie więcej. To była największa czystka etniczna w historii ZSRS, porównując liczbę ofiar sytuująca się zaraz po Wielkim Głodzie na Ukrainie, gdzie także można zauważyć elementy prześladowań z powodów etnicznych. Stalin okazał się pionierem masowych czystek etnicznych, a licząca 600 tys. osób polska mniejszość w ZSRS była najważniejszym obiektem tych represji wśród narodów ZSRS” – powiedział Snyder w rozmowie z PAP.
W Skrwawionych ziemiach – książce, która właśnie ukazała się po polsku – Snyder opisuje, jak w połowie lat 30. władze ZSRS szukały kozła ofiarnego, którego można by obciążyć winą za niepowodzenia kolektywizacji. Pod pretekstem szpiegostwa na rzecz Polski i działania w Polskiej Organizacji Wojskowej (w roku 1921 doszczętnie rozbitej przez czekistów i rozwiązanej) 11 sierpnia 1937 roku Nikołaj Jeżow wydał rozkaz numer 00485 nakazujący NKWD „całkowitą likwidację polskich siatek szpiegowskich”.
„W tym czasie w ZSRS nie było niczego, co mogłoby przypominać polski spisek. Nie było konkretnych winnych, więc prześladowano po prostu wszystkich Polaków, a operacja szybko nabrała charakteru czystki etnicznej” – zaznaczył Snyder. Znane są przypadki, gdy listy osób do aresztowań sporządzano na podstawie książki telefonicznej wyszukując polsko brzmiące nazwiska. W wielu przypadkach dokonywano egzekucji bez chociażby śladu postępowania sądowego. Jeżeli dochodziło do śledztwa i ewentualnego procesu, powszechne było stosowanie tortur w celu wymuszenia „przyznania się do winy”.
Ze 143 tys. osób aresztowanych pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Polski w latach 1937-38 stracono 111 tys. „Nie wszystkie ofiary tej akcji były Polakami, ale biorąc pod uwagę liczbę ofiar, odsetek wyroków śmierci wśród aresztowanych oraz prawdopodobieństwo zatrzymania, etniczni Polacy ucierpieli podczas Wielkiego Terroru w ZSRS więcej niż jakakolwiek inna narodowość. Wedle ostrożnych szacunków, w 1937 i 1938 roku stracono około 85 tys. Polaków, co daje jedną ósmą ogólnej liczby 681 tys. ofiar Wielkiego Terroru. Polacy w ZSRS ginęli w tych latach prawie 40-krotnie częściej niż inni obywatele sowieccy” – mówił Snyder.
Właśnie ogromnym odsetkiem egzekucji wśród aresztowanych Snyder tłumaczy fakt, że czystki etniczne wobec Polaków w ZSRS nie zapisały się w świadomości zbiorowej. „Nie było komu o tym pamiętać ani przypominać światu, zwłaszcza że niemożliwe było oszacowanie skali prześladowań bez dostępu do dokumentów, co stało się możliwe dopiero w ostatnich dziesięcioleciach” – powiedział Snyder.
Książka Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem dokumentuje to, co działo się w latach 1933-1945 na terenach od środkowej Polski poprzez Ukrainę, Białoruś i kraje bałtyckie. Na tych terenach – jak oblicza Snyder – zamordowanych zostało w ciągu zaledwie 12 lat – przez Sowietów i podczas II wojny przez Niemców – 14 mln osób. Te liczby nie obejmują żołnierzy, którzy zginęli podczas rozgrywającej się na tych terenach II wojny światowej.
Według Snydera, na 14 mln ofiar składają się m.in. ofiary Wielkiego Głodu na Ukrainie, który na początku lat 30. wywołała polityka sowieckich władz (ok. 3 mln), rosyjskich ofiar Wielkiego Terroru (ok. 1 mln), Żydów zamordowanych podczas Holokaustu (prawie 6 mln), sowieckich jeńców wojennych celowo i planowo zagłodzonych przez Niemców (ponad 3 mln), ponad pół miliona Polaków i Białorusinów rozstrzelanych przez Niemców w akcjach odwetowych za działalność partyzantki i ruchu oporu, 1 mln mieszkańców obleganych przez Niemców miast.
Autor Skrwawionych ziem Timothy Synder jest wykładowcą historii na uniwersytecie w Yale. ”
Rozumiem, że Pan ma inny pogląd, ale przecież Sowieci mogli łączyć terror polityczny z terrorem etnicznym. Poza tym podobno Stalin nienawidził Polaków za rok 1920.
Nie mogli i nie łączyli. Bardzo się dziwię Snyderowi, który jest nadzwyczaj wnikliwymn historykiem tamtych czasów, ale też myślę, że (jak to często bywa) cytaty są wyjęte z kontekstu, bo Polaków interesuje tylko Polska.
Tak się składa, że właśnie studiuję tzw. „operację polską” i napiszę o tym osobno.
Wybaczy Pan, ale Pańskie ostatnie zdanie … przypomina mi czasy szkolne. „Podobno Woronowicz jest strasznie groźną nauczycielką…”
Dobrze, to inaczej.
Źródła nienawiści Stalina do Polaków dostrzegam w jego świadomości, iż popełnił istotny błąd w 1920, gdy nakazał oblężenie Lwowa zamiast iść na Warszawę. Oczywiście dyktatorzy nie przyznają się do błędów. Ilu straciło życie, gdyż komentowali ten błąd ?
Czy rzeczywiście Sowieci nie prześladowali etnicznie ? Sam Józef Mackiewicz pisał, że antysemityzm w Sowietach jest faktem.
Mnie nie tylko Polska interesuje. Często sobie przypominam, że narodem, który najbardziej ucierpiał w czasie II wojny byli Żydzi, a krajem, który stracił procentowo najwięcej ludzi była Białoruś.
Czy może Pan przytoczyć wypowiedź, którą interpretuje Pan w ten sposób? Wypowiedź Mackiewicza, że „antysemityzm w sowietach jest faktem”? Chyba że ma Pan na myśli, iż antysemityzm istnieje w sowietach, tak jak istnieje w prlu. Nie ma jednak w sowietach politycznego antysemityzmu.
Stalin był mało istotnym politrukiem podczas wojny 1920 roku. Naotmiast później ludzie tracili życie, bo taka była jego wola, nie potrzebował żadnych dodatkowych motywów. Dlaczego gepiści Jeżowa zniszczyli czeksitów Jagody? Dlaczego Beria zniszczył Jeżowszczyznę? Czy poważnie chce Pan twierdzić, iż komentowali błędy wielkiego Soso? Ejże!
Panie Michale, Stalin w 1920 roku był ważnym politrukiem w tej armii, która parła na Lwów. Na pewno komentował jego błąd Tuchaczewski. Sądzę, że i inni też. Oczywiście ma Pan rację, że w latach 30-ych były przede wszystkim inne motywy.
Poddaję się. Zgoda. Stalin był anty-Polakiem, wyssał antypolonizm z mlekiem matki, wysnuł anty-polskość z dzieciństwa, gdy usłyszał o wojnie sewastopolskiej i pomyślał, że to była wojna Sewastów z Polakami.
Stalin był oczywiście nikim w roku 1920, co do tego nie ma wątpliwości. Dano mu pozycję genseka w roku 1922 właśnie dlatego, że był nikim i była to pozycja bez znaczenia. Jego diaboliczny geniusz polegał na tym, że zdołał zgromadzić władzę, sprawując pozycję tej władzy pozbawioną.
Przyznam więc, że Stalin był antypolski, ale tylko jeżeli Pan przyzna, że zanim miał szansę być antypolski, to był antygruziński, a potem antyrosyjski, bo nikt inny nie wymordował tylu Gruzinów, ani tylu Rosjan. Że był antyniemiecki (patrz operacja niemiecka z lat 37-38), antyukraiński (patrz Hołodomor), antyżydowski (patrz afera lekarzy), antychłopski (patrz rozkułaczenie kułaków), antykozacki (patrz rozkozaczenie Kozaków), antyczekistowski (patrz wymordowanie czekistów), antybolszewicki (patrz wymordowanie bolszewików).
Ale zaraz! Może był po prostu antyludzki? (z wyłączeniem ostatnich dwóch punktów)
Ach, Panie Pawle! Byłbym zapomniał. Czy może Pan wskazać cytat, gdzie „Sam Józef Mackiewicz pisał, że antysemityzm w Sowietach jest faktem”?
Panie Michale, przepraszam, pomyliłem się.
Z listu Mackiewicza do Grydzewskiego (03.03.1953) zapamiętałem zdania, które dokładnie brzmią tak:
„napisano już tysiące artykułów o…”
i dalej:
„Wszystkie stwierdzają, to samo, że – jest. I to we wszystkich językach. W prasie polskiej to samo”.
Nie wziąłem pod uwagę ważnego faktu – kto to napisał. Józef Mackiewicz ! Człowiek, który opinii publicznej się nie kłaniał. Jeśli on to napisał, to po to, aby ze zadaniem tej miażdżącej większości polemizować. Teraz jest to dla mnie oczywiste.
Niestety nie znam artykułu Mackiewicza na omawiany temat („Wiadomości” 1953, numery: 12 i 13). Gdy on pisał list do Grydzewskiego, to adresat znał już artykuł Mackiewicza i dlatego JM nie musiał dobitnie powtarzać swojej tezy. Ale faktycznie w liście jest zamieszczony tytuł, który proponował Mackiewicz; tytuł ten mówi wszystko.
(już tylko nawiasem: Timothy Snyder w książce „Skrwawione ziemie” zamieścił cały rozdział na temat, o którym pisał Mackiewicz we wspomnianym przeze mnie artykule)
Wracając do Stalina.
Alan Bullock w książce „Hitler i Stalin” (Warszawa 1994), tak napisał (t.1 , rozdz. 4, str. 111):
„Stalin był wówczas przedstawicielem Politbiura w Południowo-Zachodniej Grupie Armii, a do jego obowiązków należało obserwowanie sił Wrangla na Krymie, ewentualnej interwencji Rumunii, jak również południowego odcinka wojny z Polską. Prowadził pełną złośliwości wymianę poglądów z Leninem i Politbiurem na temat reorganizacji Frontów. „Otrzymałem waszą notatkę na temat podziału Frontów – telegrafował do Lenina. – Politbiuro nie powinno zajmować się tego rodzaju nonsensownymi drobiazgami”. Stalin i wojskowy dowódca Frontu Południowo-Zachodniego, Jegorow, otrzymali rozkaz przerzucenia znacznych sił na północ w celu wsparcia lewego skrzydła sił Tuchaczewskiego idących na Warszawę. Stalin najpierw zwlekał, a później odmówił wykonania tego rozkazu., kontynuując niezależne działanie 1 Armii Konnej, dowodzonej przez Budionnego, w celu zajęcia leżącego na południu Polski Lwowa. Kiedy 16 sierpnia Polacy rozpoczęli kontrofensywę przeciwko Tuchaczewskiemu, Armia Czerwona doznała decydującej klęski. Do tej klęski w znacznej mierze przyczynił się wykorzystanie przez Polaków faktu, iż lewe skrzydło wojsk rosyjskich nie było osłonięte. Przez całe lata trwały zacięte spory, kto był za to odpowiedzialny. Odbiły się one na stosunkach między Stalinem a Tuchaczewskim w latach trzydziestych.
Stalin został odwołany do Moskwy, otrzymał naganę Lenina na IX Konferencji Partyjnej i nie brał już udziału w ostatniej kampanii wojny domowej, przeciwko siłom Wrangla na południu. Jednakże jego pozycja w kierownictwie nie osłabła.”
Zgadzam się z tym, że wymordowanie stu tysięcy Polaków w latach 30-ych było fragmentem wielkich zbrodni politycznych przeciw wszystkim, których komuniści uznali za wrogów. Lista była długa.
Panie Pawle,
Mam książkę Snydera i wiem o tym rozdziale. Bardzo mi się to nie podoba. Moim zdaniem Snyder nie zrozumiał istoty rzeczy, co jest dziwne, bo wypowiadał sie gdzieś z podziwem o Mackiewiczu (nie pamiętam gdzie).
Dziękuję za cytat z Bullocka, ale nie wiem doprawdy, czego ma dowodzić. Wiemy, jaką funkcję pełnił Stalin, cała jego rola jest znana, jego „woluntaryzm” (jak to przezwali późniejsi antystalinowcy) to także nic nowego. Pański cytat dowodzi raczej, że Stalin był bez wielkiego znaczenia, że wypełniał (kiepsko) polecenia, a nabrał znaczenia tylko dlatego, że wykonywał te polecenia nieudolnie, w przeciwieństwie do takiego Trockiego, który polecenia politbiura wypełniał nadzwyczaj sprawnie i z polotem.
Zapomina Pan, że Stalin wygrał walkę o władzę, PONIEWAŻ był nikim. Dlatego właśnie inni, poważniejsi kandydaci nie zwracali na niego uwagi, bo nie widzieli w nim niebezpieczeństwa. Dali mu funkcję sekretarza partii, funkcję, która istnieje w każdej partii – czy jest pan w stanie nazwać sekretarza partii demokratycznej w USA? – i jest pozbawiona politycznej roli. A kiedy się zorientowali, co się stało, to było juz za późno.
Niech im ziemia lekką będzie. Wypada modlić sie za ich dusze, ale ja nie będę wylewał łez nad losem takich kanalii, jak Trocki, Zinowiew, Kamieniew, Bucharin, Tuchaczewski i tysiące innych wymordowanych bolszewików – nawet tych pochodzenia polskiego…
Snyder wczoraj wypowiadał się w programie trzecim Polskiego Radia (pamięta Pan ?). Mówił między innymi, że komuniści polscy po 1945 mieli problem z liczbą ofiar faszyzmu. Polskich Żydów zginęły 3 miliony, a Polaków 2 miliony. Komuniści zatem podwyższyli liczbę polskich ofiar (co za drastyczna dwuznaczność) do 3 milionów; żeby było równo. Ja pamiętam, że o tym, iż wszystkich Żydów europejskich zginęło 6 (lub 5) milionów rzadko można było przeczytać.
Rozumiem, że nie wzruszają Pana bolszewicy czy polscy komuniści. Ale to też ciekawa kwestia. Dawniej wszyscy wiedzieli, że Sowieci zabili polskich przywódców komunistycznych ściągając ich podstępnie do Moskwy (myślę o członkach KPP); świadomość była taka, że chodziło o kilkanaście osób (w końcu ilu może być przywódców). Ale już od pewnego czasu wiadomo, że to było około dwóch tysięcy komunistów z KPP (pisał o tym prof. Paweł Wieczorkiewicz (1948-2009). Profesor ten jest też autorem ciekawej książki „Łańcuch śmierci: czystka w Armii Czerwonej 1937-1939″, Warszawa 2001. Panie Michale, Wikipedia czasem jest wiarygodna – wiem, że to co jest w biogramie Wieczorkiewicza to prawda (po prostu wiele razy czytałem jego wypowiedzi). Naprawdę warto przeczytać biogram Pawła Wieczorkiewicza w Wikipedii (człowiek był – jak sądzę – z ducha Mackiewicza).
Panie Pawle,
Pisze Pan, że „Wikipedia czasem jest wiarygodna”, co jest najlepszym dowodem, że nie jest wiarygodna. Czy wierzy Pan komuś, co czasami mówi prawdę? W wypadku wiki, każdy ma prawo dodać bądź ująć informacji, większość zapisów biograficznych ludzi żyjących jest ich własnego autorstwa, spór między fachowcem a amatorem będzie zaznaczony jako kwestia sporna. Sam używam wikipedii jako punktu wyjścia, kiedy temat jest mi nieznanym, ale poleganie na niej jest tyleż absurdlane co groźne.
Używanie wikipedii jako źródła jest niedopuszczalne.
Zostawmy Wikipedię.
Może jednak raczy Pan spojrzeć na ten artykuł o profesorze Wieczorkiewiczu:
http://www.rp.pl/artykul/9157,280764_Zychowicz__Historyk_niepokorny_.html
Zgoda. Raczyłem przeczytać. I wyczytałem:
„Nie bał się mówić tego, co myśli. Gdy uważał, że ma słuszność, nie przejmował się żadnymi konwenansami, poprawnością polityczną ani towarzyską, nie dbał o popularność i otwarcie przedstawiał swoje poglądy.”
Więc zapisał się do kompartii… Został sekretarzem jaczejki na Uniwerku…
Chciałbym być dobrze zrozumiany. Ja mu tego – ani tym bardziej Panu! – nie wytykam. Trudno było żyć w prlu, wszyscy szli na kompromisy, żeby przeżyć. Ale dlaczego potem stawiać człowieka na piedestale? Dlaczego robić z niego coś, czym nie był?
Panie Michale, jest pan pryncypialnie złośliwy. Z artykułu wyraźnie wynika, że profesor Paweł Wieczorkiewicz stał się taki niekonwencjonalny od roku 1989. A zatem był bezkompromisowy przez ostatnie 20 lat swojego życia. To nie tak mało.
Oczywiście nikt nie przebije Józefa Mackiewicza, który przestał ulegać innym już jako dziecko – słynna scena z łąką pełną kwiatów.
Ja nie stawiam Wieczorkiewicza na piedestał, tylko uważam, że w ostatnich latach jego poglądy były podobne do poglądów Mackiewicza, który notabene dobrze oceniał Szymona Szechtera, gdy ten zerwał z komuną. W historii było chyba wielu komunistów, którzy w pewnym momencie zaczęli zdecydowanie atakować system (Koestler, Dżilas, Spasowski, Leszek Nowak, Wat, Konwicki, Mrożek, Woroszylski, Andrzejewski*, Wiktor Suworow, Wacław Solski, Stawar, Kukliński oraz autorzy „Czarnej księgi komunizmu”).
* W 1981 Andrzejewski tak mówił o powieści „Popiół i diament”: na pytanie, co zostanie z zamętu wojennego i powojennego odpowiedzią jest „Miazga”! (pamiętam radość na sali).
Domyślam się, że Józef Mackiewicz dokonałby ostrej selekcji na mojej liście.
Wracając do Wieczorkiewicza. Oczywiście sytuacja po 1989 była inna, niż przedtem (Pan powie, że śladowo inna). Sandauer powiedział w 1956: „odwaga staniała, rozum podrożał”. Po 1989 było podobnie. A zatem pytanie czy to co mówił i pisał prof. Paweł Wieczorkiewicz było cenne ? Uważam, że było wyróżniające się na tle aktywności intelektualnej kadry profesorskiej. Przecież sam Pan wie, że właśnie po 1989 myśl Mackiewicza była deprecjonowana w salonie. A ja wiem, że myśl Wieczorkiewicza w pewnym stopniu także.
Drogi Panie Pawle,
Do złośliwości przyznaję się bez bicia, ale skąd ta pryncypialność? Skąd taki zarzut? A może to nei zarzut? W każdym razie, to t. Andropow był pryncypilany i skromny – ja się nie poczuwam.
Dobrze, ale poważny punkt jest taki. Odwaga po roku 1989 nie była tania, tylko w ogóle jej nie było. Miliony – dosłownie! – Polaków utrzymuje od tamtego czasu, że nic tylkjo walczyli z komunistami przez całe życie. Naród polski składa się rzekomo z samych komunistów. Pan mówi, „stał się taki niekonwencjonalny od roku 1989″, „był bezkompromisowy przez ostatnie 20 lat swojego życia. To nie tak mało.” Czy powiedziałby Pan to samo o Jelcynie? On też był szefem jaczejki, on też podarł legitkę i stał się „niekonwencjonalny”. Do dziś niektórzy utrzymują, że lata Jelcyna, to był prawdziwy demontaż komunizmu.
Nie czytałem Wieczorkiewicza i mało mnie ciągnie. Z tego co Pan mówi, to mam wrażenie, że wyważał otwarte drzwi. To prawda, że do niektórych lepiej trafiają byli bolszewicy, ale do mnie nie.
Pańska lista wydaje mi się listą „koncesjonowanej opozycji”, mógłby Pan do niej z powodzeniem dodać także Kuronia i Michnika – też „komuniści, którzy w pewnym momencie zaczęli zdecydowanie atakować system”. Mnie jakoś z nimi nie po drodze.
Bardzo niewielu jest ludzi takich, którzy odrzucili komunizm, wcześniej go wielbiąc. Odrzucili nie dla kariery, nie dla powodzenia, ale byli gotowi odpokutować za swoje przewinienia. Chylę czoła przed nimi.
Szanowny Panie Michale,
W takim razie porozmawiajmy o tych, którzy w Polsce walczyli zbrojnie z komunizmem w latach 1943-1963. Było ich wielu. Ostatnio nad Wisłą jest to modny temat w kręgach prawicowych. Był nawet koncert rockowy na ich cześć (pokazany w telewizji).
Zaraz po wojnie mogli jeszcze mieć nadzieję na trzecią wojnę światową, ale później… A nadal działali. Ostatni żołnierz podziemny zginął w walce z komunistami w 1957. A inny ukrywał się do 1963.
Jest w tym coś niezwykłego – walka z coraz mniejszą nadzieją. A w latach pięćdziesiątych czy w ogóle mogli liczyć na zwycięstwo ? Ale ciągle byli. I jeszcze na początku lat pięćdziesiątych ukazywały się podziemne publikacje.
Ich działalność była zgodna z myślą Józefa Mackiewicza (nie wiem, czy o nich pisał ?)
Panie Michale, jest problem. Przeczytałem tekst pewnego publicysty i uważam, że jest on dalece zgodny z poglądami wp.com (jak Pan sądzi ?)
Jednak wiem, że osobnik ten wygłasza także (ale nie w tym artykule) poglądy antysemickie. Poza tym w inkryminowanym tekście powołuje się na członka Bandy Czworga. I jest też wrogiem Niny Karsov.
Właściwie należałoby go nie zauważać. Ale czy nie byłoby to stanowisku w stylu: dla salonu wydawnictwa podziemnego ten pan nie istnieje.
Problem polega na tym, że poglądy wyrażone w artykule są tutaj znane. Rozumiem, że człowieka nie można oceniać na podstawie jednego artykułu. Ale jednak byłem zaskoczony.
Oto ten tekst:
http://tylkoprawda.akcja.pl/ojm090.html
Panie Pawle,
Nie mam pojęcia, co też Pan chce powiedzieć przez „dla salonu wydawnictwa podziemnego ten pan nie istnieje”. Co Panu po głowie chodzi? Czy rzeczywiście stosujemy tu – w Podziemiu!!!! – orwellowskie metody? Czyżbyśmy zamilczali? Jeśli tak rzeczywiście jest, to musiałby mi to Pan wykazać, bo ja tego nie widzę. Mało tego, to raczej Pańscy bohaterowie zamilczają Wydawnictwo Podziemne. Wcale im się nie dziwię, bo baliby się wejść w jakąkolwiek dyskusję. Mam jednak wrażenie, że Pański zarzut stosuje się bardziej wobec nich samych.
Pan Michalkiewicz po prostu nie wie, o czym mówi. Nie zna Mackiewicza, nie wie, kogo cytuje, nie wie, kto powiedział, że Mackiewicz był pisarzem dla dorosłych, bo oczywiście nie Eberhardt…
To samo dotyczy żołnierzy wyklętych. Było ich wielu?! W latach 1945-63?!?! raczy Pan żartować. ALe mniejsza. Nie bardzo tylko potrafię pojąć, jak wielbiciele żołnierzy wykęłtych, mogą jednym tchem wymieniać Łupaszkę i Jasienicę? Jak można? Wśród ludzi walczących z bolszewikami po 1945 roku byli i tacy jak Ogień, który był najpierw zdrajcą, a zaczął walkę z komunistami, dopiero gdy groziło mu aresztowanie. Chwała mu, że w końcu walczył, ale stawianie go na piedestale jest nie na miejscu.
Panie Michale, rozpracował Pan Michalkiewicza tak, że nie mam nic do dodania.
Jeśli napisałem o „salonie” wp.com to dlatego, że chciałem się usprawiedliwić z przywołania tej postaci, z którą nawet Orłoś od pewnego czasu nie chciał mieć nic do czynienia.
Co do żołnierzy podziemnych to faktycznie podanie roku 1963 jest pewnym nadużyciem. Ja napisałem, że ostatni zginął w walce w 1957. Ale śmierć tego, który się ukrywał do 1963 też jest znacząca. Może zechce Pan spojrzeć na informację ze strony IPN:
„JÓZEF FRANCZAK (1918–1963)
„Guściowa”, „Lalek”, „Laluś”, nazwisko konspiracyjne Józef Bagiński; dowódca drużyny i plutonu w III Rejonie Obwodu Lublin-Powiat ZWZ-AK, żołnierz WiN, ostatni partyzant podziemia niepodległościowego
Ur. 25 V 1918 w Kozicach Górnych k. Lublina w rodzinie chłopskiej, syn Stanisława i Antoniny z d. Nowak. Miał pięcioro rodzeństwa. Jego rodzice prowadzili kilkuhektarowe gospodarstwo rolne. Po ukończeniu siedmioklasowej szkoły powszechnej w Piaskach zgłosił się jako ochotnik do Szkoły Podoficerskiej Żandarmerii w Grudziądzu. Po jej ukończeniu i uzyskaniu statusu podoficera zawodowego rozpoczął służbę w Równem na Wołyniu. Służył tam w stopniu kaprala podchorążego do września 1939. W wojnie obronnej 1939 walczył na Kresach Wschodnich. Został otoczony wraz z oddziałem, dostał się do niewoli sowieckiej. Po kilku dniach uciekł. Powrócił w rodzinne strony. Prawdopodobnie niedługo potem związał się z powstającymi strukturami konspiracyjnymi ZWZ; pełnił funkcję dowódcy drużyny, a następnie dowódcy plutonu w III Rejonie Obwodu Lublin-Powiat ZWZ-AK. Awansował do stopnia sierżanta.
Po wkroczeniu ACz na Lubelszczyznę w sierpniu 1944 został wcielony do „ludowego” wojska. Wraz ze swoją jednostką został skierowany do Kąkolewnicy, pow. Radzyń Podlaski. Stacjonował tam również sąd polowy, który skazywał na śmierć żołnierzy wywodzących się z AK. Bojąc się podobnego losu, F. zdezerterował w pierwszych miesiącach 1945. Początkowo ukrywał się w Łodzi, następnie w Sopocie. Przez jakiś czas pracował w sopockiej Spółdzielni Marynarzy. Po bliżej nieokreślonym czasie z nieznanych powodów powrócił na Lubelszczyznę, gdzie nawiązał łączność z podziemiem niepodległościowym. Prawdopodobnie współpracował z oddziałem DSZ-WiN ppor. Antoniego Kopaczewskiego „Lwa”, który podlegał dowódcy zgrupowania mjr. Hieronimowi Dekutowskiemu „Zaporze”.
17 VI 1946 wpadł w obławę zorganizowaną przez kilkunastoosobową grupę operacyjną WUBP w Lublinie. Został aresztowany wraz z 9 osobami. W czasie transportu do Lublina, w okolicach wsi Dominów na drodze Bychawa–Lublin, aresztanci wykorzystali nieuwagę konwojentów, uwolnili się z więzów i rozbroili strażników. W czasie walki zginęło trzech funkcjonariuszy UB i jeden ORMO, a trzech innych zostało rannych.
Latem 1946 został zaskoczony na kwaterze we wsi Bojanica przez komendanta posterunku MO w Rybczewicach i jednego żołnierza. Zastrzelił obu podczas walki, a następnie zbiegł. Przez kilka miesięcy ukrywał się samotnie. Prawdopodobnie na początku 1947 nawiązał kontakt z kpt. Zdzisławem Brońskim „Uskokiem” (dowódcą ok. 20-osobowego oddziału partyzanckiego WiN operującego na pograniczu pow. Lubartów i Lublin). Nie skorzystał z amnestii i pozostał w konspiracji.
Po akcji amnestyjnej i reorganizacji oddziału został mianowany dowódcą jednego z trzech patroli, na jakie podzielono oddział Brońskiego (dwoma pozostałymi dowodzili st. sierż. Walenty Waśkowicz „Strzała” i ppor. cw. Stanisław Kuchcewicz „Wiktor”). Oddział działał w południowo-wschodniej części pow. Lubartów, północno-wschodniej części pow. Lublin, zachodniej części pow. Włodawa, Chełm i Krasnystaw. Każdy z patroli, liczący zazwyczaj 5–6 partyzantów, miał swój rejon operowania. Patrol F. operował na pograniczu pow. Lublin i Krasnystaw. Do jego zadań należało patrolowanie, zbieranie informacji dotyczących aresztowań i operacji przeprowadzanych przez aparat represji, a także na temat osób współpracujących z bezpieką oraz najbardziej gorliwych funkcjonariuszy UB i MO. Z powodu małej liczebności patroli działalność zbrojna w owym czasie była znacznie ograniczona. Sprowadzała się do zasadzek na małe patrole milicyjne, akcji ekspropriacyjnych oraz wykonywania kar chłosty lub śmierci na konfidentach i aktywistach komunistycznych. Patrole musiały ciągle uchodzić przed ścigającymi je grupami operacyjnymi UB-KBW.
W maju 1948 patrol F. poniósł bardzo duże straty. Pięciu partyzantów, jadąc furmanką, wpadło w zasadzkę grupy operacyjnej koło wsi Cyganka, Kolonia Krzczonów Drugi, pow. Lublin. Poległo dwóch partyzantów, dwóch zostało rannych. Bez szwanku wyszedł jedynie F. W kolejną zasadzkę wpadł sam. 24 XII 1948, w Wigilię, został zaskoczony przez funkcjonariuszy MO w sklepie swojego współpracownika w Wygnanowicach, pow. Krasnystaw. W czasie walki ranił jednego z milicjantów, sam też został ranny w brzuch. Udało mu się wyrwać z okrążenia. Po kilkumiesięcznej rekonwalescencji powrócił do konspiracji. W tym czasie podległy mu patrol przestał praktycznie istnieć. W maju 1949 w wyniku działań komunistycznych sił bezpieczeństwa zostało rozbite dowództwo oddziału. Zginął kpt. Broński i st. sierż. Waśkowicz. Jedynym ocalałym dowódcą patrolu z oddziału „Uskoka” kontynuującym działalność zbrojną pozostał ppor. Kuchcewicz.
F. zaczął ukrywać się samotnie, głównie w miejscowościach na pograniczu pow. Bychawa, Chełm, Lublin i Krasnystaw, zwłaszcza w okolicach Piasków. Utrzymywał luźny kontakt z ppor. Kuchcewiczem. 10 II 1953 po wcześniejszych przygotowaniach to właśnie z nim i Zbigniewem Pielachem „Felkiem” przeprowadził akcję ekspropriacyjną na Gminną Kasę Oszczędności w Piaskach. Zakończyła się ona niepowodzeniem. W trakcie strzelaniny Kuchcewicz został śmiertelnie ranny, zginął jeden z milicjantów, a kolejny został ranny.
F. powrócił do samotnego ukrywania się, które trwało przez kolejne 10 lat. Było to możliwe dzięki zorganizowanej przez niego sieci pomocników (wg danych SB liczącej ponad 200 osób), a także dzięki odwadze i poświęceniu tych, którzy użyczali mu schronienia i gościny. Za udzielanie pomocy tak „niebezpiecznemu bandycie” groził kilkuletni wyrok więzienia. F. przeprowadził kilka akcji ekspropriacyjnych, a podczas przypadkowego spotkania postrzelił milicjanta z KW MO w Lublinie. Nie skorzystał z amnestii w 1956.
Działania mające doprowadzić do ujęcia go lub likwidacji prowadził przede wszystkim Referat III PUBP-PUdsBP w Lublinie, a od 1957 tamtejszy Referat III SB KP MO oraz powiatowe jednostki SB w Bychawie, Chełmie i Krasnymstawie. Działania były koordynowane przez Wydział III WUBP-WUdsBP, a następnie SB w KW MO w Lublinie. Rozpracowywanie F. rozpoczęto 16 XI 1951 w PUBP w Lublinie. Później założono sprawę agenturalno-poszukiwawczą nr 20 krypt. „Pożar”, którą w grudniu 1960 przekwalifikowano na sprawę rozpracowania agenturalnego. Działaniami operacyjnymi objęto jego najbliższą rodzinę i osoby podejrzewane o udzielanie mu pomocy. Funkcjonariusze UB-SB próbowali pozyskiwać konfidentów, którzy z jednej strony mieli penetrować rodzinę F. i środowisko pomocników, z drugiej próbowali ustalić jego kryjówkę. Nie sposób podać dokładnej ich liczby, wydaje się jednak, że było ich co najmniej kilkudziesięciu. Informacji dostarczały bezpiece także inne osoby – klasyfikowane jako „pomoc obywatelska”, „kontakt obywatelski”, „kontakt pozaagenturalny”. Wydaje się, że przewinęło się ich w sprawie F. ponad sto. W domach członków najbliższej rodziny F. oraz jego najbliższych współpracowników instalowano aparaturę podsłuchową.
Funkcjonariusze – mimo niechęci, jaką darzyli F. – doceniali jego sposób konspirowania się. W jednym z raportów, pochodzącym z marca 1962, oficer pisał, że w ciągu kilku lat SB nie otrzymała od lokalnej społeczności żadnych informacji o miejscach, w których ukrywał się F., mimo że wiele osób niezwiązanych z nim takie wiadomości posiadało. Dostrzeżono fakt, że pomocnicy F. sygnalizowali mu pojawienie się w terenie funkcjonariuszy MO i wojska. Podkreślano, że F. do pewnego stopnia rozpoznał metody pracy operacyjnej. Podstawowym problemem było pozyskanie takiego tajnego współpracownika, który miałby bezpośredni dostęp do niego. W dwóch przypadkach plan udało się zrealizować, jednak zwerbowani bliscy pomocnicy F. (tajni współpracownicy „Barbara” i „Antoni”) po krótkim czasie ujawnili mu swoją rolę. 6 IX 1961 PW w Lublinie rozesłała list gończy za F.; 9 września został on m.in. opublikowany w „Kurierze Lubelskim”, wraz ze zdjęciem.
Na początku 1963 funkcjonariuszom Wydziału III SB KW MO w Lublinie udało się wyselekcjonować człowieka, który mógł przyczynić się do ujęcia lub likwidacji F. Był to Stanisław Mazur – bratanek ojca Danuty Mazur, najbliższej współpracowniczki F., mieszkający wtedy w Lublinie. W styczniu SB zaczęła intensywnie gromadzić informacje na jego temat. Do KW MO wezwano najbliższego sąsiada Mazura. Oficerowie odwiedzili sąsiada również w domu; jego żona na okazanych zdjęciach rozpoznała F., który miał odwiedzać Mazura. Po zebraniu odpowiedniej ilości „materiałów kompromitujących” oficerowie nawiązali kontakt z Mazurem. Do drugiego spotkania z nim doszło 9 IV 1963 w KW MO. Początkowo nie potwierdził swoich kontaktów z F. Przyznał tylko, że widział go raz, latem 1948. W trakcie kolejnych spotkań podał informacje dotyczące pozostałych spotkań z F. Po przeszło półtoramiesięcznych zabiegach oficerowi operacyjnemu Wydziału III SB por. Kazimierzowi Mikołajczukowi udało się go zwerbować jako tajnego współpracownika; nadano mu ps. „Michał”. SB podjęła kombinację operacyjną, której celem było doprowadzenie do likwidacji F. Mazur regularnie odwiedzał swoją rodzinną wieś Wygnanowice, gdzie mieszkała jego matka. Starał się też spotykać z osobami z otoczenia F. – Danutą Mazur i Kazimierzem Mazurem, od których próbował zdobyć informacje na jego temat. Jako bliski krewny darzony był przez nich zaufaniem i po 3 miesiącach udało mu się spotkać z F. Był to przełom w operacji SB.
W październiku 1963 w czasie jednej z wizyt w Wygnanowicach „Michał” uzgodnił za pośrednictwem Danuty Mazur spotkanie z F. na 20 X 1963. W Wydziale III SB KW MO w Lublinie opracowano plan, wg którego po spotkaniu agenta (którego wyposażono w środki łączności) z F. grupa likwidacyjna złożona z 10 oficerów operacyjnych SB i 60 funkcjonariuszy ZOMO miała dokonać okrążenia. Akcja zakończyła się fiaskiem z powodu awarii środków łączności posiadanych przez agenta, trudnych warunków terenowych oraz wyznaczenia spotkania na wieczór.
Następnego dnia rano „Michał” skontaktował się telefonicznie z swoim oficerem prowadzącym i poprosił o natychmiastowe spotkanie. Poinformował na nim, że poprzedniego dnia udało mu się ustalić markę i numer rejestracyjny motocykla, którym F. został przywieziony na spotkanie przez Wacława Becia (u niego się ukrywał). Orientuje się również co do nazwiska posiadacza motocykla. Funkcjonariusze SB potwierdzili w Wydziale Komunikacji Prezydium PRN w Lublinie, do kogo należał motocykl o podanym numerze rejestracyjnym. Natychmiast zorganizowano grupę operacyjną składającą się z dwóch oficerów SB i 35 funkcjonariuszy ZOMO, która została dowieziona w okolice wsi Majdan Kozic Górnych, a następnie doprowadzona do zabudowań Wacława Becia.
21 X 1963 o godz. 15.45, w momencie okrążania gospodarstwa przez siły bezpieczeństwa, F. przebywał w stodole i zauważywszy zbliżającą się obławę, próbował – udając gospodarza – przejść przez linię obstawy. Gdy został wezwany do zatrzymania się, wydobył pistolet, oddał kilka strzałów i zaczął uciekać. Wykorzystując luki w linii obławy i osłonę zabudowań gospodarskich, przebiegł ok. 300 metrów, po czym został śmiertelnie ranny i po kilku minutach zmarł. W prosektorium Zakładu Medycyny Sądowej w Lublinie przeprowadzono sekcję zwłok, a następnie złożono je w bezimiennym grobie na cmentarzu komunalnym przy ul. Unickiej, gdzie wcześniej chowano straconych w więzieniu na Zamku. Dzięki pomocy pracownika cmentarza rodzinie udało się ustalić miejsce pochówku. Dopiero w 1983 siostra F. Czesława Kasprzak uzyskała pozwolenie na pochowanie ciała w rodzinnym grobowcu, na cmentarzu parafialnym w Piaskach. Zwłoki były pozbawione głowy.
11 I 1958 ze związku F. z Danutą Mazur urodził się syn Marek Mazur-Franczak. W 1992 został wyrokiem sądu uznany za syna F. Danuta Mazur (ur. 26 VI 1929, córka Michała i Marii z d. Ciepiel) i F. podejmowali próby sformalizowania swojego związku. Kończyły się one niepowodzeniem, gdyż księża, obawiając się prowokacji SB, odmawiali udzielenia ślubu.
IPN Lublin: 09/519, t. 1–5, Akta operacyjne J. Franczaka; 011/508, t. 1–5, Akta śledcze K. Mazura; 09/527, Akta operacyjne K. Mazura; 09/515, Akta operacyjne D. Mazur; 003/1323, t. 1–2, Teczka tajnego współpracownika „Michała”.
Z. Broński „Uskok”, Pamiętnik (1941 – maj 1949), wstęp i oprac. S. Poleszak, Warszawa 2004, s. 14, 15, 17, 183, 221, 246, 253, 257–260, 295–302.
V. Gut, Józef Franczak ps. „Lalek”. Ostatni partyzant poakowskiego podziemia, Warszawa 2004; H. Pająk, Oni się nigdy nie poddali, Lublin 1997, s. 238–280; idem, „Uskok” kontra UB, Lublin 1992, s. 184–195; S. Poleszak, Kryptonim „Pożar”. Rozpracowanie i likwidacja ostatniego żołnierza polskiego podziemia niepodległościowego Józefa Franczaka „Lalka”, „Lalusia” (1956–1963), „Pamięć i Sprawiedliwość” 2005, nr 2 (8), s. 347–376.
Sławomir Poleszak ”
Wśród żołnierzy podziemnych było wielu takich, którzy na żadną współpracę nie poszli. Mówi o nich „Atlas podziemia niepodległościowego 1944–1956” wydany w 2008.
Według historyków, żołnierzy podziemnych było ponad 200 tysięcy.
Panie Pawle,
Dziękuję za interesujący fragment. Nigdy nie słyszałem o Franczaku. Chwała ludziom takim jak Franczak.
Ale liczba 200 tysięcy żołnierzy wydaje mi się niewiarygodna. To byłaby cała armia! Co ta armia robiła (oprócz ukrywania się)?
Niech Pan się przyjrzy swojej własnej notce: księża katoliccy „odmawiali udzielenia ślubu” z lęku przed ubecją! Księża katoliccy w ultrakatolickim kraju, skazywali tę parę na życie w grzechu, ze strachu przed bolszewią? A Pana Boga się nie bali? Ale właściwie czemu się dziwić? Wystarczy przeczytać porozumienie Episkopatu z bolszewią, gdzie biskupi zobowiązali się, że Kościół „zwalczać będzie również zbrodniczą działalność band podziemia oraz będzie piętnował i karał konsekwencjami kanonicznymi duchownych, winnych udziału w jakiejkolwiek akcji podziemnej i antypaństwowej”.
Nie, obawiam się, że Franczak to wyjątek a nie reguła.
Panie Michale, liczba jest szacunkowa. Wspomniany „Atlas…” podaje: 120 do 180 tysięcy. Tutaj jest fragment tej publikacji (strona ma kilka podstron):
http://portalwiedzy.onet.pl/28966,107,1,1,1,biblioteka.html
Oprócz walki i ukrywania się było także wydawanie bibuły, napisy na murach, wywiad, dywersja i inne działania.
Ciekawy jest też artykuł z najnowszego numeru pisma największego zoologa w kraju (informacja całkiem nowa): http://wyborcza.pl/1,75248,9653397,Tajny_mord_na_AK.html
IPN publikuje naprawdę niezłe rzeczy, ale mało kto to czyta.
Nie wiem, nie wiem doprawdy. 120 tysięcy podziemnych antybolszewików to mi się wydaje grubą przesadą. Chyba, że oni liczą każdego, kto opowiadał kawał antysowiecki. Jeśli było tak dobrze, to dlaczego było – i jest! – tak źle?
Niech mi Pan oszczędzi poleceń prlowskiej prasy, bardzo proszę. Jeśli zacznę czytać wybiórczą gazetkę, to znajdę się pod urokiem, a zauroczony na co się zdam? Stanę się panegirystą michnikowym – tfu! – wyjdę z podziemia i zostanę polrealistą. Niechże się Pan zlituje i nie podsuwa mi takich lektur!
Nieoceniona 30-tomowa WE PWN podaje, iż 15-20 % uczestników podziemia brało odział w walce (ale ogólną liczbę wszystkich w podziemiu 1944-1956 ocenia na 80 tysięcy). Jednak istotne jest to, że wielu ludzi im pomagało. Ale faktycznie, cóż to jest wobec milionów, którzy cieszyli się, że żyją i klaskali (przypomina się afera z książką Aleksandra Janty-Połczyńskiego „Wracam z Polski”).
Panie Michale, nie chodzi o organ Michnika, ale o ważne wydarzenie z historii Polski. Akurat pismo botanicznego socjalisty pierwsze napisało o tajnym sowieckim dokumencie dotyczącym obławy augustowskiej. Sprawa zaginięcia 600 Polaków jest znana od dawna, IPN prowadzi śledztwo. Teraz mają się skontaktować z Nikitą Pietrowem, który napisał książkę „Według scenariusza Stalina”.
A Józef Mackiewicz czytywał prasę prlowską.
Co Pan sądzi o portalu http://www.portal.arcana.pl/index.html ?
Ja przeglądam dwumiesięcznik ARCANA. Całkiem niezły.
A ja nie czytuję i zamierzam pozostać przy tym zwyczaju.
Nie widzę nadal odpowiedzi na pytanie zasadnicze: jeśli było tak dobrze,tylku dzielnych wojowników wojowało, to dlaczego było – i nadal jest – tak źle?
Pan w zamian proponuje mi, żebym brał poważnie prlowskie wydawnictwa – „nieocenioną encyklopedię pwn” – brał poważnie ipnowskie dochodzenia, i nawet arcana. Nie. Dziękuję. Nie jestem polrealistą.
Panie Michale, a jakie polskie pismo Pan czyta ?
Święte. A Pan?
„Nie wiem, nie wiem doprawdy. 120 tysięcy podziemnych antybolszewików to mi się wydaje grubą przesadą. Chyba, że oni liczą każdego, kto opowiadał kawał antysowiecki.” – uśmiałem się do łez!
Oczywiście te wszystkie, „z kapelusza wzięte”, liczby świadczą tylko o wybujałej wyobraźni i niczym niezmąconej polrealisycznej fantazji autorów tych konfabulacji!
I jakie drobne rozbieżności: 200tys., 180tys., 120tys., 80tys…
A wystarczy zdać sobie tylko sprawę z tego ile kosztuje miesięczne utrzymanie jednej dywizji (kilkanaście tys.uzbrojonych mężczyzn) w zwykłych koszarach. W koszarach, ponieważ w warunkach poligonowych problemy logistyczne (więc i koszty) mnożą się niewyobrażalnie! Więc jak to? Może ta zakonspirowana armia to goście, którzy na co dzień chodzili sobie do pracy (bo chyba coś musieli jeść), a gdy np. konspirator szedł na drugą zmianę to rano po śniadaniu (jeszcze przed pracą) biegł cichcem do skrytki, pakował za pasek od spodni zdobycznego Walthera i sunął pod najbliższy budynek UB odstrzelić sobie jakiegoś komucha? No ale przy 120tys. takich bojowników to Polska byłaby uwolniona od zdeklarowanych komunistów w przeciągu jednego dnia! (A ewentualni pozostali, ze strachu nie wychodziliby ze sracza.)
Żarty, żartami, ale o skali „podziemnego” zagrożenia dla powstającego peerelu świadczy liczebność LWP; 450tys w 1945 wobec 150tys w 1949r. A do pacyfikacji śmiesznej grupki 2-2,5tys uzbrojonych „upowców” potrzeba było „Akcji Wisła” z udziałem kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy.
Oczywiście zasadnicze znaczenie ma w tej kwestii tylko jedno pytanie: po co się takie rzeczy robi? Jaki jest cel tworzenia mitów? Czy tylko ku krzepieniu serc?
Muszę tu podkreślić, że nie obwiniam pana Pawła, nie podejrzewam go o ukryte motywy. On po prostu przytoczył opinie innych wraz za materiałem dowodowym. Natomiast ci, co budują takie mity, mają chyba ukryty cel: uzasadnienie „upadku komunizmu”. Skoro wobec potwornych prześladowań istniała podziemna armia antykomunistyczna, to nic dziwnego, że komunizm upadł, kiedy represje się skończyły.
Całe to podkreślanie oporu, którego nie było, ma nacelu legitymizację prlu (bis).
Nie, oczywiście! Pan Paweł najnormalniej w świecie szuka prawdy.
„Ku pokrzepieniu serc”, to opiewa się dawne rzeczywiste(!) a nie urojone przewagi. Życie zaś łgarstwa na kredyt, w nieistniejącym banku i tak się kiedyś kończy. A budowniczowie tych mitów jednym susem wskakują do wspólnego szeregu z Józefem Wissarionowiczem, którego bon mot: „Komunizm pasuje do Polaków jak do krowy siodło.” robił onegdaj wśród serc polrealistów tak szaloną konkietę.
My tutaj doskonale wiemy, że ten zbrodniarz przeciw ludzkości łgał i to łgał świadomie. A efekty tego dopasowania możemy sobie podziwiać do dziś, (a swoją drogą – czemu to niby siodło miałoby się nie dać dopasować do krowy?).
Krowę do siodła czy siodło do krowy? A jakże.
Ja też czytam Pismo Święte po polsku, ale także „Rzeczpospolitą”. A czy na emigracji nie ma czasopism w języku polskim odpowiadających Panu Michałowi ?
Nie ma, Panie Pawle. Nie może być, bo emigracja polityczna nie istnieje. Na jej miejscu jest „polonia”, która uznaje prl za państwo polskie od dawna, na długo przed 1989 rokiem. A przecież – chyba się zgadzamy? – rok 1989 nie zmienił naprawdę niczego.