Niektórzy nazywają to „upadkiem komunizmu”. Część XII
13 komentarzy Published 31 grudnia 2020    |
Wiele jest dróg
Dygresja o chrlu rozrosła się do niespodziewanych rozmiarów, ale było to koniecznością, ze względu na równoległość przemian w chrlu i w sowietach. Nie potrafię ocenić, czy postępowanie Denga było zsynchronizowane już we wczesnej fazie prowokacji, to znaczy jeszcze z Andropowem, ale wiele zdaje się wskazywać na uzgodnienie kierunku podczas spotkania z Gorbaczowem w Pekinie. W dwa tygodnie później, dnia 4 czerwca 1989 roku, nastąpiły sławne, a na pozór tak rozbieżne, wydarzenia w prlu i chrlu. Ten uderzający rozdźwięk – trudno o większy kontrast niż masakra i wybory, tego samego dnia – nie przestaje mnie zadziwiać od lat trzydziestu i trudno się oprzeć wrażeniu, że kolizja „pierwszych wolnych wyborów pod komunistami”, które były naprawdę 35-procentową nalewką na przegniłych, przeżutych i wyplutych przez komunistów czerwonych owocach w rodzaju Mazowieckiego, Michnika i Bolka, z rzezią demonstrantów, była zamierzona. Z jednej strony, pozostaje to tylko wrażeniem, z drugiej jednak, cały świat otrzymał naoczny dowód, że gdyby zechciał kwestionować upadek komunizmu, to komuniści mają w zanadrzu także inne metody przekonania wątpiących i opornych. Czyż Lenin nie pouczał swych uczniów, że dróg jest wiele, ale cel pozostaje jeden? Komunizm nie musiał upaść na całym świecie, żeby i tak uwierzono w jego upadek.
Drogi i metody obrane w dwóch komunistycznych stolicach są tak różne, że wydają się wręcz przeciwstawne, a przecież mają jeden wspólny mianownik. Ich bliższym celem jest podkopanie wroga – w obu wypadkach cokolwiek osłabia Zachód, jest dla nich dobre.
George Blake umarł w Moskwie
Zanim porzuciłem bieg mojej narracji nad brzegami Jeziora Genewskiego, doszedłem do punktu, w którym schodziły się interesy Białych emigrantów rosyjskich i Gienadija Timczenki, putinowskiego nababa-maklera-machera. Mówiłem już o tym, jak Jean Goutchkov przyjaźni się z dobrym Rosjaninem, Władymirem Putinem. Hrabia Sergiusz von der Pahlen, nazywa się w Genewie Serge de Pahlen, i jest potomkiem sławnej bałtyckiej rodziny od wieków związanej z dworem carskim; książę Aleksander Trubeckoj, wywodzi swój ród od Giedyminowiczów – ale mimo tych wspaniałych rodowodów, a może właśnie dzięki nim, obaj zostali zwerbowani przez kgb jeszcze w latach 80. Obaj byli członkami sieci Igora Szczegolewa, gdy pracował w Paryżu pod przykrywką korespondenta Tassa. Zadaniem tej sieci była w pierwszym rzędzie kradzież sprzętu elektronicznego, a Trubecki pracował w francuskiej firmie Thomson. (Wedle Belton, Thomson był całkowicie zinfiltrowany przez kgb.) Według innych źródeł, Szczegolew jest od dawna człowiekiem Putina, spotkali się w enerdowie jeszcze w latach 80., a jego sieć miała szersze zadania. (Szczegolew jest do dziś człowiekiem prezydenta do specjalnych poruczeń.) Rola Pahlena okazuje się najbardziej interesująca, bo jego żoną jest Margherita Agnelli, córka właściciela koncernu Fiata. Pahlen miał dzięki niej kontakty z międzynarodowymi bankierami i przemysłowcami; bardzo prędko został przedstawiony właścicielowi prywatnych kanałów telewizyjnych i klubu piłkarskiego AC Milan, człowiekowi o barwnej reputacji i bliskich kontaktach z partią socjalistyczną – Silvio Berlusconiemu. Już w 1991 roku Pahlen poznał Putina, gdy razem organizowali „powrót Wielkiego Księcia Władymira” do macierzy, czyli do Leningradu.
Elizabeth Belton kładzie nacisk w swej analizie na wspólną „ideologię” białych rosyjskich emigrantów i ludzi Putina. Jej zdaniem dzielą oni imperialną wizję przyszłości Rosji, świadomie nawiązując do carskiej i prawosławnej przeszłości, której reżym Putina ma być kontynuacją. Carskie samowładztwo ma być wzorem dla odbudowania potęgi Rosji. Belton rozmawiała z współpracownikami Pahlena: – czy nie przeszkadza mu, że ludzie Putina to czekiści? Że kradną? Że nie mają szacunku dla prawa? – pytała. – Nie. Nieważne skąd przyszli, ważny jest ich patriotyzm. A kradną wszyscy. Pieniądze i władza zawsze i wszędzie idą ręka w rękę. – Czyżby to była „prawosławna moralność”? – zapytam ja.
Pisząc o tych wizjach Białych Rosjan i o „upadku komunizmu”, słyszę nagle, że w Moskwie zmarł w wieku lat 98, George Blake, jeden z największych zdrajców XX wieku, winien śmierci wielu odważnych ludzi. Brytyjskie dokumenty w sprawie zdrady Blake’a są nadal tajne, ale podejrzewa się, że wydał kilkudziesięciu agentów we wschodniej Europie, a wśród nich Piotra Popowa, podwójnego agenta gru i CIA. Blake otrzymał order Lenina, a w 2007 roku odznaczył go Putin. Ciekawe za co? Za wierną służbę Białej Rosji? Za usługi oddane Federacji Rosyjskiej? Czyżby Blake zdradził Wielką Brytanię dla Rosji von der Pahlena? Sądzę, że byłoby to niespodzianką dla niego samego. Blake, Philby czy Lona Cohen, zresztą z pochodzenia rdzenna Polka, zdradzili, ponieważ wierzyli w komunizm, służyli komunizmowi i bardzo by się uśmiali, słysząc, że komunizm upadł (a dowodem upadku ma być przyjaźń hrabiego Pahlena z Putinem). W 1998 roku Leontyna Koen uwieczniona została na pamiątkowym znaczku pocztowym, jako gieroj rossijskoj fiedieracji. Być może Pahlen i Trubecki też uhonorowani zostaną w przyszłości podobnymi znaczkami, jako gieroje aktualnego wówczas wcielenia sowdepii. Ba! Ale po co prawosławnej Rosji potrzebny jest mafijny obszczak?
Pahlen przydatny jest Putinowi, by uprawdopodobnić bajeczkę o „upadku komunizmu”. Któż lepiej niż Biały arystokrata uwiarygodnić może dążenia do odbudowy imperialnej potęgi Rosji?
Samodzierżca Wszech Rusi
Dzisiejszy władca zarządza wprawdzie Rusią Moskiewską i Włodzimiersko-Suzdalską, ale nie Halicką i Kijowską, i zdaniem Belton, bardzo mu ich brakuje. Widzieliśmy już, jak sobie miał poczynać z Janukowiczem i Juszczenką, wszystko z żalu za zieloną Ukrainą, ale w rok po tamtych wydarzeniach, nowy Monomach zaserwował nam nowe metody. Narzędziem tym razem był gaz. W listopadzie 2005 wezwano przedstawiciela Kijowa, Rybaczuka, na Kreml, gdzie poddany został klasycznemu przedstawieniu „zły policjant-dobry policjant”. Najpierw Putin zagroził mu odcięciem dostaw gazu, po czym Miedwiediew, wówczas prezes Gazpromu, zaproponował, że ceny mogą pozostać niskie, jeśli Ukraina zakupi gaz od określonego maklera, RosUkrEnergo. Za zgodę rząd ukraiński otrzymałby 500 milionów dolarów na kwartał – jako łapówkę. Podobne układy istniały w Turkmenistanie, na Węgrzech, w Rumunii. Jeden z takich „maklerów”, EuralTransGas, był zarejestrowany w węgierskiej wiosce i miał za właścicieli rumuńską aktorkę, pielęgniarkę i programistę. RosUkrEnergo było znacznie bardziej szacowną instytucją: zarejestrowane w Szwajcarii, jako dyrektorów podawało oficerów kgb, a właścicielami, pół-na-pół, byli Gazprom i Dmytro Firtasz. W Nowy Rok 2006 odcięto dopływ gazu do Ukrainy i Juszczenko zgodził się na propozycję Miedwiediewa. Firtasz kupował tani gaz turkmeński i kazachski, mieszał go z droższym gazem rosyjskim i posyłał przez ukraiński rurociąg na zachodni rynek, gdzie sprzedawał go za cenę o 200 do 250 dolarów wyższą. Firtasz od lat znał brata Juszczenki, a razem robili machlojki dla całej rodziny ukraińskiego prezydenta przy pomocy syryjskiego „bizniesmiena” Haresa Jussufa. Prawdziwą siłą za Firtaszem był jednak Siemion Mogilewicz, znany jako Sewa, a niekiedy Shimon Sznajder. [1]
Od lat siedemdziesiątych Mogilewicz, ręka w rękę z kgb i worami w zakonie, „pomagał” sowieckim Żydom wyemigrować do Izraela, głównie skupując za grosze ich dobytek. Nie mniej brutalny niż inni gangsterzy, Mogilewicz potrafi także inwestować i prać pieniądze, co dało mu pozycję ponad tradycyjnymi grupami, jak Tambow czy Sołncewskaja. Jego związki z kgb, a nawet osobiście z Putinem, czynią go praktycznie nietykalnym, mimo że jest na liście „10 Most Wanted” FBI. Firtasz jest akceptowalną twarzą Mogilewicza. Jego RosUkrEnergo eksportowało nie tylko gaz, wywoziło także $700 milionów rocznie z Ukrainy do Wiednia, gdzie Firtasz współpracował z Akimowem (o którym była mowa w części VI), a poprzez niego ze starą siecią stasi z lat 80., np. z Martinem Schlaffem i Mathiasem Warnigiem (por. np. część I, II i VI). Byli ludzie Miszy Wolfa zbijają miliardy, pozostając w przyjaźni z Fidelem Castro, Arafatem, Kadaffim i Assadem. Ale jednocześnie, ich bizantyjskie struktury, ciemne machinacje, niejasne koneksje, podminowują zaufanie w polityczne struktury normalnych państw. Wiedeńska firma Schlaffa skonstruowała mechanizm na wzór operacji Firtasza dla Juszczenki, na sprzedaż gazu we Włoszech, wciągając w to (i kompromitując) Berlusconiego i Eni. Firtasz tymczasem osiadł w Londynie, gdzie obdarowywał hojnie partię Torysów.
Czy tak rzeczywiście postępowałby Imperator Wszach Rusi, wyciągający pomocną dłoń do bratnich narodów prawosławnych? Czy raczej wygląda to jak ciąg dalszy operacji zaplanowanej przed dziesiątkami lat przez Andropowa i Wolfa? Wbrew złudzeniom Elizabeth Belton, Putin nie martwi się o zachodnie ciągotki na Ukrainie, ponieważ kontroluje Ukrainę całkowicie i prowadzi ją pewną ręką tam, gdzie mu jest potrzebna. Kiedy za kilka lat będzie mu potrzebna kolejna rewolucja w Kijowie, to ją wywoła.
Belton widzi akcję na Ukrainie jako początek, zakrojonej na dużą skalę, operacji „odbudowy wpływów rosyjskich na międzynarodowej arenie”, ale jednocześnie zdaje się sobie przeczyć, gdy dostrzega w tej sytuacji przykład „feudalizmu rosyjskiej gospodarki”, bo jednostki gotowe są wypełnić każdy rozkaz, jak Abramowicz, „wydający własne pieniądze na Czukotce” jako gubernator lub posłany do Londynu jako właściciel Chelsea FC – i jedno, i drugie z rozkazu Putina. Ów feudalny charakter mają potwierdzać związki z Białymi hrabiami, gdy w rzeczywistości potwierdzają tylko kontynuację kagiebowskich planów. Belton ma jednak niewątpliwie rację, że gazowa machlojka na Ukrainie była zaczątkiem czegoś większego. Stała się platformą dla budowania wpływów, wywierania nacisków, uzyskania politycznych dźwigni w różnych sferach kontynentu europejskiego.
Ciemna materia
A więc jeszcze raz, kiedy porzuciłem bieg mojej narracji nad brzegami Jeziora Genewskiego dla Dżynghis Chana i Bonnie Prince Charlie, dla Mao i dla Denga, doszedłem do punktu, z którego, jak we mgle, mogliśmy dostrzec zarys wierzchołka góry lodowej, kilka fragmentów gigantycznego sowieckiego obszczaka, gangsterskiej czarnej forsy. Zważywszy rozmiary zjawiska, wytarta metafora góry lodowej wydaje mi się nie na miejscu. Lepszą alegorią będzie tzw. ciemna materia.
Ciemna materia nie emituje, a nawet nie odbija żadnego promieniowania. W takim razie, jakim cudem współczesna fizyka jest pewna jej istnienia? Tylko jeden ślad we Wszechświecie wskazuje na jej obecność. Istnienie ciemnej materii zdradza oddziaływanie grawitacyjne. To jakby wnioskować o obecności człowieka na bezludnej wyspie, na widok śladu stopy odciśniętej na piasku. W globalnej gospodarce, ekwiwalentem ciemnej materii jest czarna forsa. Nieudokumentowane pieniądze, z nieznanych źródeł, przelewane w nieznanym celu, pozostawiają ślad. Ciemna materia nieokreślonych przepływów kapitału jest mierzalna wyłącznie przez swe efekty i przejawia się w każdej ekonomii narodowej. Przepływ tych nieznanych kapitałów ma wytłumaczenie w niedoskonałej sprawozdawczości lub po prostu w czarnym rynku, który istnieje w każdej bez wyjątku gospodarce na świecie. Opłacenie hydraulika gotówką, to jest czarna forsa. Zrzuty złota i dolarów do okupowanej przez Niemców Warszawy, to była czarna forsa. Mafijne operacje i drobne machlojki, to wszystko czarny pieniądz. A jednak przykład, nad którym się zatrzymam, wydaje się bez precedensu. Brytyjska gospodarka, mimo swej prawnej klarowności i nacisku na nadzór właścicielski, wbrew podziwu godnej praworządności obywateli i względnej rzadkości przekupstwa, pomimo tradycyjnej otwartości i jawności nadzoru, jest przedmiotem wyjątkowej, wieloletniej operacji: oto w Zjednoczonym Królestwie od wielu lat pojawia się półtora miliarda dolarów miesięcznie z nieznanych źródeł. W przeważającej większości są to fundusze z Rosji, ale źródła są nadal niejasne. Z tych 18 miliardów rocznie, zaledwie 20% przez relatywnie krótki okres kilku lat, dało się wytłumaczyć poprzez lustrzane transakcje prowadzone przez Deutsche Bank.
O dziwo, pomimo że skandal wyszedł na światło dzienne, wcale nie jest łatwo wyjaśnić, o co chodzi. Ktoś w Moskwie wpadł na pomysł, że pozornie niezwiązane ze sobą firmy lub osoby prywatne mogą składać odrębne i na pozór nie połączone ze sobą instrukcje na zakup i sprzedaż dużych ilości (bloków) akcji sowieckich firm. A zatem dla przykładu, Deutsche Bank w Moskwie kupuje za ruble akcje Gazprom wartości 2-3 milionów dolarów. Po chwili oddział Deutsche Bank w Londynie sprzedaje te same akcje za funty, dolary lub euro, po czym przesyła pieniądze na konta firm na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych (BVI), gdzie pieniądze znikają. Upłynęło wiele lat, zanim to zostało odkryte. Sam mechanizm nie jest nielegalny, ponieważ w teorii można próbować zarobić pieniądze na wymianie walutowej, ale nikt nie zdołał tego nigdy osiągnąć na większą skalę i przez dłuższy czas. Tymczasem sowieciarze robili to na gigantyczną skalę miliardów dolarów rocznie, nie licząc się z faktem, że na ogół tracili pieniądze na wymianie walut (pomijam prowizje!). Zresztą nie wiadomo dokładnie ile pieniędzy przeszło tą drogą. Wiemy tylko tyle, ile odkryły sowieckie sądy, więc możemy sobie wyobrażać, że to szczyt góry lodowej albo grawitacyjny ślad ciemnej materii. [2]
W jednym tylko 2005 roku, 5 miliardów funtów wydano na nowe akcje firm sowieckich notowanych w Londynie (w późniejszych latach publiczne oferty pojedynczych firm szły w dziesiątki miliardów). Jeszcze nie wysechł tusz na wyrokach na Chodorkowskiego i towarzyszy, gdy londyńska giełda przyjmowała, jedno po drugim, podania od sowieciarzy. Tony Blair chciał pomóc, chciał otworzyć drzwi City dla nowej Europy – naprawdę chciał tych miliardów w Londynie. Angielskie standardy prawne, normy nadzoru i księgowości, miały podnieść poziom rosyjskich firm – w rzeczywistości stało się na odwrót, to londyńskie standardy się obniżyły. Behemoty putinowskiej Rosji ani myślały liberalizować się, ani dać dostęp do swoich ksiąg brytyjskim rewidentom. Wielkie pieniądze robili prawnicy i duże biura rachunkowe, ale płacono im za to, by zatwierdzali wszystko bez rozważania. Wśród tych nielicznych, co pragnęli zadawać pytania, zapanowała epidemia samobójstw, wypadków i niewytłumaczalnych chorób.
Londongrad
Ogromne prowizje zarabiane przez maklerów, jak choćby w multimiliardowych lustrzanych transakcjach, pozostawały w Londynie, nakręcały wzrost gospodarczy poprzez strumienie szampana, góry kawioru i ostryg, i panienki fikające nóżkami na zamówienie, zupełnie jak w Leningradzie. Banki inwestycyjne walczyły o miliardowe kontrakty doradcze, a kobiety miały nadzieję złowić miliardera, bo setki ich zjechały do Londynu. Rosjanie prędko zastąpili Arabów jako najbardziej nielubiana grupa obcokrajowców w Londynie, nakręcali ceny domów w lepszych dzielnicach, poruszali się w pancernych limuzynach, otoczeni gorylami w ciemnych okularach.
Wzorem dla tej inwazji było przejęcie kontroli nad Chelsea przez Abramowicza. Sergiej Pugaczow opowiedział Belton, że rzecz była omawiana na Kremlu wielokrotnie, on sam miał kupić Chelsea rok wcześniej. Akcja miała podwójny cel: przede wszystkim, dobra prasa w Anglii – bez pytań i dochodzeń, bez polityki, czysty propagandowy zysk. Ale w dalszym planie, Putin chciał znaleźć dojście do FIFA i światowej piłki nożnej w ogóle. FIFA, sławna z korupcji, była długofalowym celem. Plan powiódł się znakomicie, gdy już w 2009 roku FIFA powierzyła Putinowi organizację mistrzostw świata w roku 2018.
Abramowicz był dobrym kandydatem na listek figowy, bo związany był z ekipą Jelcyna i nie był nigdy kagiebistą. W rzeczywistości jednak, najpierw wykiwał Bierezowskiego, potem przyczynił się do upadku Chodorkowskiego; jego Rosnieft płacił mniej podatków niż Jukos, a mimo to, państwo kupiło jego firmę naftową za żywą gotówkę – Abramowicz należał w istocie bez reszty do reżymu. Dawał Putinowi patynę szacunku na Zachodzie, choć trudno zrozumieć dlaczego.
Za Abramowiczem poszli inni. Kagiebowskie banki – Sbierbank i WTB, oba formalnie państwowe – otrzymały w pierwotnej ofercie publicznej na londyńskiej giełdzie, 17 miliardów dolarów. Sulejman Kerimow dzielił swój czas między willą na Cap d’Antibes i Londynem, a zarobił pierwsze miliardy na poufnych informacjach, inwestując gigantyczne pożyczki ze Sbierbanku i WEB. Miał bliskie kontakty z Saddamem Husejnem (był zaufanym maklerem, któremu powierzano sprzedaż irakijskiej ropy) oraz z szwajcarską rodziną bankierów, Studhalter, która operowała pieniędzmi kgb od lat 80., a później finansowała Seabeco Birsztajna i plany Wiesiełowskiego dla funduszy partyjnych (por. część II).
Alisher Usmanow, próbował wielokrotnie kupić Arsenal FC, ale się nie udało. Podobnie jak Kerimow, widziany jest jako przykrywka dla kgb. Fortuny tych ludzi są realne tylko na papierze, choć pod ich zastaw otrzymać mogą (i otrzymują) gargantuiczne pożyczki. W rzeczywistości jednak są niewiele więcej niż dozorcami, kuratorami ogromnych skarbów. Ich pozycja jest funkcją jednego skinienia z góry, robią pieniądze na rozkaz i, z dyktatu Kremla, wydają je na rozkaz. Upadek Lehman Brothers i krach finansowy ubiegłej dekady, postawił ten system pod znakiem zapytania, gdy zachodnie banki zażądały zwrotu pożyczek udzielonych pod zastaw pól naftowych czy kopalni aluminium. Putin uratował swych magnatów, udzielając im pożyczek z WEB, WTB i Sbierbanku, a tym samym, uzależniając ich jeszcze bardziej.
Korupcja sowieciarzy nie może być dla nikogo niespodzianką. Prawdziwym odkryciem jest rozmiar korupcji na Zachodzie, a zwłaszcza, niestety, w Londynie. Zaślepieni rzeką pieniędzy, londyńscy bogacze gotowi byli zrobić wszystko, byle tylko rzeka płynęła dalej. Nie ma żadnych pewnych danych co do ilości pieniędzy przepływających z Rosji do Wielkiej Brytanii. Sowieciarze używają Cypru, Szwajcarii, Liechtensteinu, Austrii, Panamy, BVI, Jersey, Guernsey i Wyspy Man. Dobrym przykładem ciemnej materii finansowej jest fakt, że w jednym kwartale 2009 roku, tylko z ostatnich trzech wysp na liście, wpłynęło do londyńskiej City 332,5 miliarda dolarów. To był tylko jeden kwartał podczas finansowego kryzysu. „Rosjanie przybyli do Londynu, by skorumpować brytyjskie elity”, mówi jeden z anonimowych rozmówców Belton. Nic dziwnego, że przezwali Londyn, Moskwą-nad-Tamizą (Moscow-on-Thames) albo Londongradem.
Belton przytacza stary sowiecki kawał: kgb przygotowuje nielegała do wyjazdu na Zachód. Plan jest prosty, będzie udawał bogacza i wszyscy będą chcieli się z nim zaprzyjaźnić, będą mu jedli z ręki. Świetnie, tylko budżet na to nie pozwolił, więc musiał pojechać jako bezdomny. Nu, wot, a tiepier – bjudżet pozwaliajet.
Oprycznina
Belton argumentuje z przekonaniem, że Rosja Putina jest „państwem feudalnym”. Najbliższe otoczenie samodzierżcy, to jego oprycznicy. Otrzymują od władcy sowite wynagrodzenie w postaci miliardowych latyfundiów, ale pozostają całkowicie dyspozycyjni i zależni, jak to wasale wobec suwerena. Odmowa wykonania rozkazu władyki, równoznaczna jest z utratą przywilejów, utratą majątku, a najczęściej utratą życia. Tak z pewnością rzeczy się mają w putinowskim samodzierżawiu, ale tak nie było w carskiej Rosji. To prawda, że polscy arystokraci, którzy poparli powstania, niejednokrotnie tracili majątki, ale czego innego oczekiwać, gdy się wystąpiło zbrojnie przeciw państwu? Natomiast sama odmowa służby na dworze nigdy nie była równoznaczna z utratą przywilejów. Większość szlachty rosyjskiej nie mogła jednocześnie służyć na dworze z definicji, co nie stawiało ich majątków pod znakiem zapytania, bo jak każde praworządne państwo, Rosja szanowała prawo własności prywatnej.
Wzorem dla Putina nie są oprycznicy, jak wzorem dla Dzierżyńskiego nie była Ochrana. Celem czekistów przed stu laty było zniszczenie wszystkiego co rosyjskie, i osiągnęli ten cel zdumiewająco prędko, co nie przeszkodziło Briusiłowowi wzywać do wstąpienia do krasnej armii w imię „rosyjskiego patriotyzmu” już w 20 roku. Nawiązywanie do imperialnej przeszłości było, jest i pozostanie, kwestią taktyczną. Lenin nakazywał „przystosować się do obiektywnych warunków na danym etapie”. Oznacza to niekiedy przywrócenie carskich epoletów w czerwonej armii i wojnę ojczyźnianą, a w innym momencie „upadek komunizmu”; w jednym nep, a w drugim wielki terror. Putin jest uczniem Lenina i Stalina i robi to w miarę dobrze. Natura tego państwa nie jest feudalna, ale mafijna. Nie lenny stosunek wolnego wasala opisuje sytuację Kerimowa i Abramowicza, ale podległość wobec capo di tutti capi.
W oczach bolszewików, państwo sowieckie jest także tylko narzędziem. To komunizm używa sowietów dla swoich celów, a nie na odwrót.
______
- Pisałem o tych przepychankach, wstyd się przyznać, aż przed tuzinem lat: http://wydawnictwopodziemne.com/2009/01/17/europa-sie-wedzi/
- Więcej o aferze lustrzanych transakcji można znaleźć tu: https://www.newyorker.com/magazine/2016/08/29/deutsche-banks-10-billion-scandal Warto zwrócić uwagę, że wykonana została w większości rękami obcych.
Prześlij znajomemu
ERRATUM!
Zwrócono mi uwagę, że „słowo „władyka” jest używane dla określenia duchownego prawosławnego (np. metropolity)”.
Oczywiście, że tak. Bardzo przepraszam, za ten infantylny błąd.
„…czymże są więc wyzute ze sprawiedliwości państwa, jeśli nie wielkimi bandami rozbójników? Wszak i banda jest gromadą ludzi rządzących się rozkazami swego przywódcy, związana przez ugodę o wspólności i rozdzielają zdobycz wedle przyjętego przez się prawa [św. Augustyn 1977: 223].” – Trudno o lepszą charakterystykę tych bolszewickich tworów, o których tu rozprawiamy.
No, ale czemu tu się dziwić, że jest jak jest, skoro publiczność oglądaczo – czytelnicza współczesnego świata tak się emocjonowała wyimaginowanymi dziejami choćby niejakiego „Ojca chrzestnego”? Ten świat dryfuje w objęcia bolszewii, „…ale świt twórczy nowego świata, pełny dyscypliny, mocy i rozpędu, jest cudowny.” jak twierdził cytowany tutaj, niejaki Romer; ja jakoś nie podzielam jednak jego estetyki…
Drogi Panie Amalryku,
Święty Augustyn jest tu na miejscu.
Ale Augustyn mówił o każdym państwie ludzkim, bo nawet najlepsze państwa ludzkie są pozbawione Bożej sprawiedliwości, a tym samym są jak szajka opryszków. Dopiero w Państwie Bożym jest sprawiedliwość. Wśród państw ludzkich są jednak lepsze i gorsze, no – i bolszewickie.
Zabawne, że myśl wziął wielki Święty z anegdoty Plutarcha o Aleksandrze i piracie. Schwytany pirat zuchwale powiedział wielkiemu władcy, że różnica między nimi jest tylko kwestią skali. Można było tak wygarnąć jedynowładcy, ale kto by się ośmielił wypalić coś takiego tym wszystkim sekretarzom i komisarzom z gębami pełnymi frazesów o wolności i demokracji?
Biskup Hippony jest tu na miejscu również dlatego, że tak jak i my obecnie na własne oczy oglądał upadek cywilizacji, na gruzach której miało powstać Christianitas, rozwalone przez kolejne rewolucje (religijną, polityczną, ekonomiczną i obyczajową) z inspiracji niezliczonych mędrków co „to mącą świat i sądzą mylnie o wszystkim” jak powiedział Pascal…
Epigoni starożytnego świata mieli u bram barbarzyńców my zaś;
„Bez barbarzyńców – cóż poczniemy teraz?
Ci ludzie byli jakimś rozwiązaniem.”(Kawafis)
my mamy bolszewików.
Nigdy nie czytałem Kawafisa. Wygląda na to, że wiele straciłem.
Koncepcja państwa Augustyna wywodzi się z świadomości grzechu: państwo jest koniecznością przez grzech. Gdyby nie było złodziei i bandytów, nie potrzebna by była policja; bez tyranów i złych sąsiadów, nie trzeba by było utrzymywać wojska; a skoro są i trzeba, to są podatki i cały Lewiatan machiny państwowej. Tak długo, jak jesteśmy na tym świecie, wśród Bożych stworzeń, musimy pamiętać o warunkach życia na ziemi, a ściślej, że wiara i Kościół Boży nie wystarczą, by zwalczyć ziemskie Zło. Państwo i prawo są koniecznością; choć nie są w stanie osiągnąć ostatecznej sprawiedliwości, to spełniają rolę. Kościół nie ma doczesnej misji, ale wypełniać powinien tu i teraz taką posługę, jakiej wierni potrzebują. Republikański Rzym, który wydawał się Polibiuszowi i Cyceronowi szczytowym osiągnięciem państwowości, w oczach Augustyna cierpiał na libido dominandi, na żądzę panowania, która doprowadziła republikę do upadku, a potem sam Rzym, ale nigdy nie dała nikomu, oprócz zwycięzców, żadnych dóbr, oprócz ciągu wojen. Na libido dominandi cierpią też współczesne nam państwa, a mimo to, nie chcą dziś ani policji, ani wojska, tylko darmową opiekę, edukację i zasiłki.
W pewnym momencie, Augustyn każe nam sobie wyobrazić człowieka, który jest najlepszym żeglarzem, ale zapomniał dokąd płynie. Wspaniale stawia żagle, najlepiej steruje, potrafi ochronić statek przed burzą, ale nie wie, dokąd zmierza. „Czy nie jest tak, że im bardziej taki jest pewien swej sztuki żeglarskiej, tym większe niebezpieczeństwo, że doprowadzi okręt do rozbicia?” Podczas burzy schroni się w zatoce, ale wśród bezpieczeństwa i spokojnych wód, rozbija się, bo nie wie, po co się tam znalazł.
Oto metafora naszej wpółczesności. Wszyscy ci eksperci, mistrzowie, naukowcy, którzy wszystko wiedzą, ale niczego nie rozumieją. Znają każdy skręt w DNA wirusa, więc wiodą nas do spokojnej i bezpiecznej przystani, tj, do siedzenia w domu, gdzie cały świat rozbije się w najgorszym kryzysie. A to wszystko dlatego, że w oczach tych „mędrków, co mącą świat” pytanie o sens, pozbawione jest sensu.
Michał,
Jedna rzecz w Twoim znakomitym tekście domaga się (wedle mnie) przedyskutowania. Piszesz w zakończeniu:
Putin jest uczniem Lenina i Stalina i robi to w miarę dobrze. Natura tego państwa nie jest feudalna, ale mafijna. Nie lenny stosunek wolnego wasala opisuje sytuację Kerimowa i Abramowicza, ale podległość wobec ‚capo di tutti capi’.
W latach 70. ubiegłego wieku potoczyła się interesująca dyskusja na temat istoty peerelu. Dyskusja przebiegała niejako na dwóch poziomach. Na pierwszym z nich rozważano problem suwerenności peerelu, na drugim kwestię odrobinę większej wagi – istoty dyskutowanego tworu.
Dyskusje jak to dyskusje, charakteryzują się na ogół tym, że nie prowadzą do uzgodnienia wspólnego stanowiska, ale raczej do ugruntowania rozbieżności.
I choć gołym okiem widać było, że ani to to polskie, ani ludowe, ani w żadnym razie rzeczą wspólną nie jest, dyskusja do konsensu nie poprowadziła.
Sądzą, że gdybyśmy się podjęli rozważenia, czym jest twór nazywany obecnie „federacją rosyjską”, natrafilibyśmy na nie mniej poważne problemy. Czym mianowicie nie jest, ustalić będzie (być może) w miarę łatwo. Jeżeli przyjąć, że podstawowym celem państwa jest troska o dobro swoich mieszkańców, no to już wiemy, że toto z państwem nie ma nic wspólnego. Federacją być nie może także, o ile federacyjność zakłada z definicji jaką taką, ale jednak, podmiotowość poszczególnych swoich części. Że z natury swojej rosyjskie owo nie jest, a przeciwnie – sowieckie, o to kopii z pewnością nie pokruszymy.
No i gładko było. A teraz pod górkę – czymże jest? Z fragmentu Twojej wypowiedzi wolno mniemać, że to coś na kształt organizacji mafijnej. Mnie się to, przyznam, podoba. Proste rozwiązania, proste określenia, są – zdarza się – najtrafniejsze. Ale czy w ten sposób nie wykraczamy odrobinę poza definicję mafii? Mafia nie jest samodzielnym bytem, jest naroślą, tumorem na zdrowym organizmie państwa. Potrafi ingerować w każdy zakamarek jego struktury, zakłócać jego porządek, ale raczej nie rości pretensji do całości. Wspomniany tu niedawno w komentarzu „ojciec chrzestny” marzył, co prawda, żeby synek został prezydentem, ale tylko w obszarze fikcji.
Wypada tak, jak byśmy mieli do czynienia z czymś w rodzaju mafii z dodatkowymi atrybutami państwa à rebours (a więc państwa, którego celem nie jest dobro, ale gwałt na „obywatelach”) oraz czymś więcej, czymś wykraczającym sporo dalej poza ramy zorganizowanego bandytyzmu. Czy jako całość da się to jakoś określić, zdefiniować?
Lenin i towarzysze mieli swoją bolszewicką partię, a Putin i reszta?
Darek,
Nie wiem, o jakiej dyskusji z lat 70. mówisz, ale ktokolwiek w niej brał udział, nie musiał, mam nadzieję, „uzgadniać wspólnego stanowiska”, dochodzić do kompromisowej pozycji, nie potrzebował chyba consensusu. Bo i po co? Partie polityczne potrzebują wewnętrznej dyscypliny, by móc osiągnąć swe polityczne cele, głównie władzę. Mam nadzieję, że my tylko pragniemy dochodzić prawdę. Ugruntowanie rozbieżności w takim procesie, wydaje mi się bardzo dobrą metodą, bo pokonać ograniczenia własnego stanowiska można tylko uprzednio poznawszy je do gruntu.
Ale do rzeczy. Czym jest „federacja rosyjska”? Wyznaję, że chyba nie rozumiem ważności tego pytania. Bez specjalnego zastanowienia powiedziałbym, że jest bolszewickim tworem, kontynuacją sowietów pod dowolną nazwą, jak go zwał, tak go zwał. Sowiety? Federacja? Pies go trącał.
Nie sądzę, żeby dało się sensownie wyciągnąć z powyższego artykułu hipotezę, jakobym utrzymywał, że „federacja rosyjska jest mafią”. Złagodziłbym chyba moje określenie, że „natura tego państwa nie jest feudalna, ale mafijna”. Po prostu w odpowiedzi na tezę Belton – podkreślaną wielokrotnie – o feudalnych stosunkach pod Putinem, wysunąłem bliższy wzór. Nie lenne stosunki są wzorem dla Putina, nie car i bojarzy, ale mafia. Masz oczywiście rację, że ani to jest państwo, ani ma naturę, ale jednak w procesie analizy trzeba to niekiedy upraszczać, bo nie można doprawdy za każdym razem brać tego „państwa” w cudzysłów.
A zatem, dla uniknięcia nieporozumień. Sowiety to nie mafia, to coś znacznie gorszego. Co rzekłszy, stosunki między, powiedzmy, Leninem i Dzierżyńskim, były mafijne. Podobnie stosunki między Stalinem i jego ludźmi, Andropowem i jego ludźmi, Putinem i jego ludźmi. Mfijność tych stosunków sprawia, że sowiety nie są w ogóle państwem, a wyłącznie państwo-podobnym tworem.
Czy wykraczamy poza definicję mafii? Nie mam pojęcia. Mafia wydaje mi się z definicji niedefiniowalna, czym zbliża się bardzo do bolszewii. Jej cechą wyróżniającą jest nieokreśloność, zrobią wszystko dla własnej władzy. Uliczny bandyta może zostać wielkim szefem mafii, bez kontaktów, znikąd, tylko dlatego, że jest bardziej brutalny niż inni – wiele takich było wypadków. Ale czy nie dochodzimy tu do problemu natury władzy?
„Tragedia Makbeta” jest tu może lepszym źródłem niż „Ojciec chrzestny”.
Michał,
Jeśli idzie o mafię, chodziło mi przede wszystkim o to, że, w odróżnieniu od bolszewików, nie rości pretensji do pełni władzy nad danym terytorium. Posługuje się na ogół jakimś „kodeksem” możliwych zachowań, ale nie stawia celów dalekosiężnych, w rodzaju panowania nad światem. Zresztą, nieważne.
Godna większej uwagi wydaje mi się kwestia, czy mafijny model relacji pomiędzy członkami dobrze oddaje stosunki panujące pomiędzy bolszewikami? W tym drugim przypadku jest chyba coś więcej, co wychodzi poza prostą zależność chudszego bandyty od grubszego. Może to autorytet wodza (koniecznie nieomylnego)? Partia jako skarbnica idei, źródło nieogarniętej mądrości? Ponad człowiecza moc bolszewizmu, przed którą klękają z lubością kamieniewy, zinowiewy, a bodaj i putiny?
Jeśli tak jest, to co dzisiaj scala, przepełnia dusze bolszych rzezimieszków? Partii nie ma, wodza nie ma. Czy naga wizja bolszewizmu tylko?
Darek,
Sprawa mafii jest ważna chyba o tyle, że odnosi się do zasadniczego pytania o władzę. Obaj chyba uważamy, że władza jest kluczowym pojęciem Metody. Cały ten kisiel, który nie daje się przybić do ściany, obraca się wokół władzy. Jeżeli jej nie mają, to jak ją zdobyć? Kiedy ją zdobyli, to jak utrzymać? Przekucie człowieka może być widziane jako środek do utrzymania władzy in perpetuum.
Kodeks mafijny jest jak ideologia dla bolszewików, tj. obowiązuje żołnierzy, ale jest odrzucany z łatwością dla zachowania władzy. Mówię tu o mafii, a co dopiero wśród bolszewików.
Słyszałem ostatnio o siedmiu braciach Kani. Niezwykle pouczająca historyjka. Siedmiu bandziorów dorwało się do władzy po obaleniu Kadaffiego, w miasteczku na przedmieściu Trypolisu. Ich terror przekroczył granice okropieństw: zakopywanie dzieci żywcem, wrzucanie ludzi do klatki z lwami, trzymanie więźniów w klatkach 70 cm wysokości i temu podobne koszmary. Czy to byli tylko gangsterzy? Tylko mafia? Czy coś więcej? Zresztą czterech z nich nadal żyje i mają się dobrze pod opieką Haftara, a zatem w ostatecznym rachunku – są pod opieką Putina.
Autorytet wodza chyba dobrze wyjaśnia mafijny charakter relacji między komunistami. Ale znowu, obaj sądzimy, że istnieje coś takiego jak kolektywne kierownictwo. Niekiedy wódz ma pełną kontrolę nad nim, a w innych momentach jest tylko primum inter pares (jeżeli nie jest świętokradztwem użycie tu tego terminu). Partia wydaje mi się teraz tylko przechodnim fenomenem. Kimowie, Assadowie, Castro, Mao czy Putin, są ważniejsi niż jakaś „partia”, ale z drugiej strony, tego rodzaju lojalności są krótkotrwałe. Musi tu być coś mniej osobistego, a bardziej solidnego.
Michał,
„Primus inter pares” w danym kontekście brzmi faktycznie nieco bluźnierczo, ale zasadniczo kryje się za nim istotne bolszewickie modus operandi. Gdy sczezł był Stalin powiedzieli sobie: dość jednogłowych satrapów, niechaj zarządza lernejska hydra. A ponieważ praktyka życia pokazuje, że nawet bolszewicki potwór winien mieć jakąś twarz, więc wybierają z pomiędzy siebie (czy aby na pewno tylko z tego grona?) zarządzającego putino-prymusa. Nawiasowo, musi to być mocno frustrujące, to udawanie w kółko, że jest się czymś więcej, niż jest.
Twoje uwagi na temat przemijalności „partii” nasunęły mi pewien koncept (pewnie niedorzeczny, ale postaram się go mozolnie wyartykułować).
Może popełniamy błąd upatrując w kisielowatym komunizmie/bolszewizmie czegoś rozlewnie stałego, galaretowato jednorodnego. Może jest on trochę jak trzydzieści trzy (czy ile tam?) stopnie masonerii, choć bez uciesznych rytuałów, hierarchii, fartuszków, innych dupereli, przysięgania na belzebub raczy wiedzieć co; no i bez samego stopniowania też.
Może bolszewizm zaczyna się od jędrnego kartofelka zasadzonego ciepłą wiosną w redlinie, marzącego o radosnym kiełkowaniu, bujnym wzroście, zielonościach i kwitnieniach, aby po upływie niejakim czasu stać się pożywną bulwą, jedną z wielu? Dla ideowego, bolszewickiego ziemniaka – żadna to ujma. Świat wciąż może być piękny, a on (czyli ziemniak-bolszewik) pożyteczny, dający jeść.
Tu przygoda bolszo-kartofelka traci swoją jednorodną naturę. Przeważająca większość trafia do konsumpcji bezpośredniej. Dla sporej części kolejnym etapem będzie duchota świńskiego parnika. (Ech! Szkoda trochę towarzyszy.). Piękniejsi (ciałem) trafią na ludzkie stoły, przysypani aromatycznym koperkiem. Radosny finał, szkoda że krótkotrwały. Jeszcze inni zostaną uszczyceni w ziemniaczano-kulinarnych finezjach. Staną się pyzami, knedlami, pierogami, cepelinami i plackami. Kartoflana elita trafi w mundurkach na postny stół – nieoskrobani szczęściarze.
Wciąż ciągłość pierwotnych ideałów. Nieważne jak przetworzony, kartofelek zachował niewinność. Postępowe wzorce zachowań, które przez zimę chłonął w dusznym kopcu, pozostały nietknięte. Cóż jednak po samej czystości? Czy ziemniaczana kupa biernych bulw zdolna jest wzruszyć z posad bryłę Ziemi? Poprawić, zmienić, pospieszyć gnuśny lud ku świetlanej jutrzence? Nawet na mopsożelaznym piecyku nie da się upichcić jajecznicy, nie rozbiwszy jaj, rzecze wszak poeta. Co trzeba by z bulwy była mąka, a z mąki upragniony kisiel?! Mąk. Mąk więcej dusznych, i mąk ciała.
Wbrew oczekiwaniom, nie kończy się tu wcale pięknoduchowa przygoda bulwy. Bynajmniej, nie. Wiele przed nią przygód jeszcze, doświadczeń i poznań, ale o tym, co dalej, innym razem… gdyż ziewam.
Myśl ogólna jest po leninowsku prosta – bolszewizm składa się z gigantycznej mendelejewskiej masy pierwiastków; lekkich i ciężkich, niespotykanych i pospolitych, takich sobie i wyjątkowych. Miliardy najpiękniejszych ideji mogą wieść do bolszewickiej kloaki. Fenomen polega na nieograniczonej niemal możliwości kuszenia – wszystkich. I każdego można spożytkować: nacjonalistę i demokratę, chrześcijanina i socjalistę, ludowca, liberała i konserwatystę. Jeden jedyny reakcjonista stanie okoniem, ale pies z nim… wstecznikiem.
Dlatego zdaje mi się analogia z masońskim piękno i nie-piękno-duchym rytem bardziej pasuje do ogólno bolszewickich stosunków, aniżeli przyrównanie mafijne, a w każdym razie warto by ją może poddać rzetelnej próbie prawdomówności.
Z punktu widzenia władzy, władzy in perpetuum, model który pozwala na wchłonięcie każdego nosiciela niebrzydkiej myśli, na jego zdeprawowanie i wyplucie, zdaje się mieć potencję.
Hiperbola kartoflana. Ciut się w niej zgubiłem, ale przecież nie jestem poznańskim pyrą, żeby się wyznawać na kartoflach, tudzież na przetworach kartoflanych. Co rzekłszy koniecznie poddaj ją próbie prawdomówności. Z kartofli będąc, metaforyczna alegoria może nawet znieść „waterboarding” (sprawdziłem przed chwilą i okazało się, że tak się mówi po polskiemu, ciekawe jak to się wymawia w tym języku nowopolskim?), więc dobór metod jest zupełnie dowolny. Ale jak zamierzasz jej zadać mąk dusznych?
Wycieczki regionalne?!
Dobrze, że my, Wielkopolanie, mamy poczucie humoru, stoliczny żartownisiu.
„Waterboarding”? No, widzisz jak nam się pięknie rozwija polszczyzna. Czasami trudno nadążyć.
Zamierzasz zadać alegorii mąk dusznych poprzez wycieczki regionalne?!? Właściwie, może to jest jakaś myśl. Zabierz ją na Ślunsk, zobaczymy, co wtedy powie! Pewnie wszystko wyśpiewa i nie będzie więcej tajemnic.
Nie trzeba o tym głośno mówić, ale tak się składa, że niżej podpisany jest w połowie poznańską pyrą (tylko ćśśśś…) i bardzo sobie chwali pyry i ryczuszki, i użycie wołacza w mianowniku wobec imion własnych. Tylko cicho, tylko cicho, tylko cicho, tylko cicho…