Józef Mackiewicz idzie na wojnę X
0 komentarzy Published 9 stycznia 2022    |
I dopiero tylko druga okupacja sowiecka wydobyła spontaniczny odruch prawdziwego pobratymstwa. W roku 1945, po raz pierwszy od niepamiętnych lat, Litwini i Polacy stanęli ramię przy ramieniu w obliczu wspólnego wroga. Niestety, z jednej i drugiej strony była to tylko garstka. Niedobitki w lasach.
Józef Mackiewicz
[Zmieniona wersja ostatniego akapitu artykułu „O Międzymorzu”, opublikowanego pierwotnie w czasopiśmie Lwów i Wilno, 23 listopada 1947 roku, nr 49. Poprawki zostały zapisane ręką Barbary Toporskiej, pod dyktando autora, zapewne w roku 1983.]
Okres okupacji niemieckiej Wilna przeżył Mackiewicz w podwileńskim Czarnym Borze. Żył w nędzy, rzadko odwiedzając miasto. W tym czasie napisał dwie książki, kilka artykułów, udzielił jednego wywiadu. Nie był związany z żadną organizacją podziemną, choć wiadomo, że utrzymywał z jej przedstawicielami kontakty. Można się domyślać, że w jakimś przynajmniej zakresie próbował kontynuować swoją działalność; uczestniczył w dyskusjach politycznych; starał się utrzymywać kontakty z działaczami litewskimi i białoruskimi.
Informacje są mgliste. Nie potrafimy np. ustalić z całkowitą pewnością, czy w tym czasie zapadł na Mackiewicza wyrok podziemnego sądu kapturowego, czy też owa pogłoska jest efektem znacznie późniejszych grzesznych życzeń jego zaprzysięgłych wrogów. Powieściowe aluzje podpowiadają często więcej, aniżeli wspomnienia czy teksty publicystyczne.
W okresie litewskim (39-40) zdołał zaznaczyć swoją odrębność w politycznym, wielonarodowym, środowisku ówczesnego Wilna. Sowietyzacja całkowicie odmieniła sytuację. Po ucieczce bolszewików w czerwcu 1941 roku scena polityczna przeszła kolejną metamorfozę. Do głosu w Wilnie doszli ludzie, którzy nie byli zainteresowani koncepcjami politycznymi Mackiewicza. Byli wśród nich jego osobiści wrogowie i to oni próbowali nie tylko zdezawuować jego idee, ale także uśmiercić go fizycznie. Z drugiej strony wiemy, że miał politycznych przyjaciół, którzy podzielali jego poglądy. Nie było to liczne grono. W powojennych tekstach z rzadka i oględnie Mackiewicz powracał pamięcią do swoich wojennych kontaktów. Wiemy, że rozmawiał z przedstawicielami Białorusinów, wiemy o kontaktach z Litwinami, ale nie znamy szczegółów.
Litwini byli podzieleni, z kolejnymi latami niemieckiej okupacji podzieleni coraz bardziej. Wbrew powszechnym nadziejom, Niemcy nie mieli zamiaru przywracać suwerenności państw bałtyckich. Nie było też mowy o sojuszu politycznym czy wojskowym. Litwini mogli zarządzać jedynie niższą administracją i policją. Prasa litewska – pisał Mackiewicz – przestała istnieć. Pisma, które się ukazywały, były to pisma niemieckie w językach narodowych. Uniwersytet został zamknięty. Jednym z nielicznych obszarów, w którym administracja litewska mogła poruszać się swobodnie, było prześladowanie ludności polskiej, dzięki czemu stosunki pomiędzy Litwinami i Polakami nigdy nie układy się równie źle.
Wytworzona sytuacja nie odpowiadała znaczącej części działaczy i polityków litewskich. Życie polityczne Litwinów zostało zepchnięte do podziemia, przystąpiono także do formowania oddziałów zbrojnych. Ze strony litewskiej pojawiły się silne sygnały pojednawcze w stosunku do Polaków. Niewymieniony z imienia działacz litewski (w chwili pisania powojennej relacji Mackiewicz nie był pewien, czy ze względów bezpieczeństwa może podać jego nazwisko) oświadczył już w 1942 roku:
Absolutnie musimy zaprotestować przeciwko identyfikowaniu tej hołoty policyjnej i innej z narodem litewskim. Każdy naród ma swoich bandytów.
Nie był to głos odosobniony. Podobnie pisała podziemna prasa litewska. Ogłaszano „czarne listy” Litwinów odpowiedzialnych za złe traktowanie ludności polskiej. Do wiadomości Polaków przekazano memoriał podpisany przez działaczy litewskich m. in. przez Mykolasa Krupavičiusa (z którym Mackiewicz rozmawiał bez powodzenia w okresie litewskiej okupacji Wilna). Krupavičius był odważnym zwolennikiem dogadywania się z okupantem, z każdym okupantem. W okresie sowieckiej okupacji Litwy także wystąpił z memorandum, w którym dowodził m. in., że pierwszymi prekursorami socjalizmu byli Ojcowie Kościoła, a sam Kościół jest przeciwnikiem kapitalizmu i stoi po stronie proletariatu. Memorandum wystosowane do władz okupacyjnych niemieckich poruszało problem wysiedlania ludności litewskiej (głównie z terenów Suwalszczyzny) i przekazywania ich majątków kolonistom niemieckim. Memoriał poruszał też problem Polaków, którym także odbierano ich gospodarstwa, osiedlając na ich ziemi wywłaszczonych wcześniej Litwinów. Sygnatariusze dokumentu stawali w obronie zarówno Litwinów jak i Polaków.
Na przeszkodzie do zawarcia trwałego polsko-litewskiego porozumienia stała zasadnicza kwestia stosunku do dwóch wrogów. Niezależnie od niemieckiego terroru, Litwini konsekwentnie za wroga nadrzędnego uważali bolszewików i tym aksjomatem kierowali się w swojej polityce. Strona Polska, jej oficjalne czynniki, uważała odmiennie. Wiosną 1943 roku, a więc w chwili ujawnienia przez Niemców zbrodni katyńskiej i zerwania przez sowietów stosunków z rządem polskim, osobom wciąż skłonnym do porozumienia z Litwinami mogło się wydawać, że nadszedł odpowiedni moment. Mackiewicz pojechał do Katynia. Niemal w tym samym czasie doszło do aresztowania Zygmunta Andruszkiewicza, wybitnego przedstawiciela wileńskiego podziemia, z którym Mackiewicz nie tylko podzielał zapatrywania na wiele kwestii politycznych, ale z którym wspólnie snuli mniej lub bardziej konkretne plany, dotyczące stosunków litewsko-polskich. Litwini podjęli w tym czasie „liczne” (jak pisał Mackiewicz) próby nawiązania podziemnego porozumienia. W końcu wystąpili nie tylko w swoim imieniu, ale także jako „mandatariusze” podziemnych organizacji z Łotwy i Estonii. W ten sposób wyłaniała się bardzo bliska Mackiewiczowi koncepcja wspólnego frontu państw bałtyckich oraz Polski. Sporną kwestię Wilna chciano pozostawić, według propozycji litewskich, do rozwiązania po wojnie. Przedmiotem współpracy miała być skoordynowana akcja wobec okupanta niemieckiego (który, co stawało się coraz bardziej oczywiste, przegrywał wojnę) oraz nadchodzącego wroga sowieckiego.
Nie znamy źródeł informacji Mackiewicza. Można jedynie zakładać, że przynajmniej częściowo były to źródła litewskie. Twierdził, że Litwini interweniowali w litewskiej administracji i policji, dzięki czemu stosunki litewsko-polskie uległy znacznemu odprężeniu. W efekcie oddziały polskiej partyzantki przy spotkaniu z policją litewską zachowywały neutralność. Ten etap wzajemnych relacji trwał krótko. Zdaniem Mackiewicza strona polska uchylała się od ostatecznego porozumienia, co wywołało podejrzenie ze strony litewskiej, że Polacy wileńscy uprawiają rodzaj własnej polityki za plecami centrali. Litwini zdecydowali się, w celu wyjaśnienia sytuacji, na wysłanie specjalnej delegacji do Warszawy. Delegacja wróciła z niczym, czy raczej z potwierdzeniem, że niezrozumiałe stanowisko wileńskiego podziemia nie różni się w niczym od stanowiska reprezentowanego w Warszawie, także w Londynie.
Mackiewicz podzielał polityczną konfuzję Litwinów. Po Katyniu, po zerwaniu stosunków polsko-sowieckich, po coraz wyraźniej zarysowujących się klęskach wojsk niemieckich, oczywistą niedorzecznością było uporczywe trzymanie się i tak przecież fantastycznych kalkulacji politycznych, opartych na wyimaginowanym sojuszu z sowietami. Niemcy przegrywali, nadchodzili bolszewicy. W ciągu zaledwie kilku kolejnych miesięcy przekroczą granicę ryską.
Jak dużą wagę przywiązywał Mackiewicz do koncepcji wspólnej walki narodów Europy Środkowo-Wschodniej z bolszewizmem najlepiej może świadczyć poprawiony po kilkudziesięciu latach od jego powstania fragment artykułu „O Międzymorzu”, cytowany jako motto do niniejszego tekstu. Nowa wersja różni się od poprzedniej ledwie drobnymi zmianami stylistycznymi oraz jedną merytoryczną, polegającą na usunięciu zdania: „Wtedy już instrukcje z zewnątrz przestały nadchodzić, a prawdę rzekłszy, nie było już ich komu posyłać.”
W odniesieniu do narodów Międzymorza, Mackiewicz pisał wielokrotnie, że w sytuacji śmiertelnego podwójnego zagrożenia ze strony Niemiec i związku sowieckiego, wszystkie narody tej części świata, z wyłączeniem jedynie narodu polskiego oraz czeskiego, za swojego głównego wroga uznały sowiety.
W istocie złożyło się w ten sposób, że nie jakaś jedna warstwa społeczna, ale dosłownie cała Litwa była wrogiem bolszewików, straszną, mściwą, kułacką wrogością. Zaszedł bowiem podczas ostatniej wojny ciekawy paradoks historyczny na terenie Wschodniej Europy. Od Petsamo po Morze Czarne, wszystko co było demokratyczne z pochodzenia, a więc narody chłopskie jak Białorusini, Ukraińcy, oraz te państwa, które zdobyły sobie niezależność niejako „rękami czarnymi od pługa”, Finlandia, Estonia, Łotwa, Litwa, uznały za wroga nr 1 – Związek Sowiecki. W jednolitym łańcuchu jedynie „szlachecka” Polska i „kapitalistyczne” Czechy za wroga nr 1 uznały Trzecią Rzeszę, a z Sowietami zawarły przymierze.
Pisał także:
…narody, które w ciągu wojny utraciły swą organizację państwową, względnie nigdy jej nie posiadały, jakkolwiek rzucane na falach wojennych jak łupiny, chwytały się ostrej brzytwy niemieckiej, w ostatnim, instynktownym skurczu przed pójściem na dno bolszewickie.
Dlaczego „szlachecka” Polska dokonała krzycząco błędnego wyboru, zaś pozostałe „chłopskie” narody nie miały problemu z racjonalną oceną sytuacji? Czyżby szlachectwo stanowiło czynnik ułatwiający bolszewizację?
*
W 1928 roku, polemizując ze stanowiskiem Ludwika Abramowicza na temat szlachty i jej przydatności dla idei krajowej Mackiewicz przekonywał:
…nie można negować, że idea Wielkiego Księstwa Litewskiego przestała być aktualna z chwilą, gdy odpowiedzialność za dzieje tych terenów przestała ponosić szlachta. – Dlaczego? – Dlatego właśnie, że jedynie szlachta stanowiła tę spójnię, łączącą dalekie, rozległe tereny Wielkiego Księstwa. Spójni tej nie stało – idea Wielkiego Księstwa Litewskiego została pogrzebana. Jeszcze pod jarzmem carskim mógł powiedzieć Mickiewicz: „Litwo, Ojczyzno moja”, rozumiejąc pod słowem „ojczyzna” zarówno dalekie lasy Mińszczyzny, jak pola Żmudzi, a to dlatego, że był szlachcicem. Dziś co najmniej szczytem politycznej spekulacji byłoby dopatrywać się w słowie „Tėvynė”, wypowiedzianym nie tylko przez chłopa spod Telsz czy Połągi, ale nawet przez przeciętnego inteligenta kowieńskiego nowej litewskiej szkoły – pojęcia, obejmującego na przykład Ziemie Nowogródzkie. A jakże by to brzmiało, to „Baćkauszczyna”, nad rzeką Świętą czy Niewiażą?… Ale kiedyś te dwa wyrazy nie były sobie tak obce: istniał pewien pomost, który je łączył.
Ludwik Abramowicz odpowiedział artykułem „Ani szlachta, ani chłopi”:
W jednym z ostatnich numerów „Słowa” autor, ukrywający się pod małą literą m. zarzuca „Przeglądowi Wil.” niekonsekwencję z powodu rzekomej jego niechęci, a nawet bodaj wrogiego stosunku względem ziemiaństwa polskiego w naszym kraju, które, zdaniem p. m., jedynie zdolne jest reprezentować ideę W. Ks. Litewskiego. Twierdzenie to wymaga obszerniejszego omówienia.
Gdyśmy przed siedmiu laty rozpoczynali propagandę ideologii krajowej, nikt nie chciał nawet słuchać o W. Ks. Litewskim. Wszelka wzmianka o tradycjach historycznych wielko-litewskich wywoływała jedynie wzruszenie ramion, uśmiech politowania. Dziś jest o tyle lepiej, że temat ten budzi o wiele więcej zainteresowania, że nieraz staje się przedmiotem dyskusji, że znajduje zrozumienie i poważne traktowanie ze strony niektórych przynajmniej publicystów. Należy oddać sprawiedliwość „Słowu”, że pod tym względem wyprzedza ono znacznie inne pisma wileńskie.
Abramowicz zaczął od wyjaśnienia: nie jest prawdą jakobyśmy dążyli do „starcia z oblicza ziemi” materialnej i moralnej siły szlachty litewskiej. Nie zgadzał się jednak ze zdaniem, przypisującym nadmierne znaczenie szlachcie. m. pomija zupełnie inteligencję zawodową, a to przecież ona w największej mierze reprezentuje obecnie zmysł państwowotwórczy, który w dawnych wiekach posiadała istotnie tylko szlachta. Zarówno Polska jak i Litwa powstały dzięki silnemu poczuciu narodowemu i ofiarności inteligencji.
W przekonaniu Abramowicza idea WXL nie została „pogrzebana” wraz z „wyrzuceniem szlachty za nawias”, lecz jedynie na „czas pewien utraciła swoją aktualność”. Powodem jest nadmierny rozrost nacjonalizmów: polskiego, litewskiego, białoruskiego. W przekonaniu autora, to zjawisko „zupełnie naturalne” i „nie należy się nim przerażać”:
Proces różniczkowania się narodowościowego na terytorium b. W. Ks. Litewskiego bynajmniej nie osiągnął punktu kulminacyjnego i będzie prawdopodobnie trwał jeszcze przez czas dłuższy, wywołując nieuniknione tarcia i wybuchy. Ale gdy nastąpi nasycenie apetytów i ambicji narodowych, przyjdzie kolej na ich syntezę, która ze względu na wspólność terytorialną będzie musiała przybrać formę wspólnej państwowości.
Bardzo słusznie utrzymuje p. m., że pojęcie „Tėvynė” nie obejmuje ani Mińska ani Nowogródka, tak samo jak pojęcie „Baćkauszczyna” nie sięga po rzekę Świętą i Niewiażę. Ale i termin „Ojczyzna” w ustach przeciętnego Wilnianina (sic!) nie oznacza dziś tego, co rozumiał i odczuwał Mickiewicz, gdy wołał „Litwo, Ojczyzno moja!”
Idea krajowa, mimo wybujałych nacjonalizmów, spotyka się ze zrozumieniem zarówno wśród Polaków, Litwinów jak i Białorusinów. Rzecz dziwna – najmniejszym poparciem zdaje się cieszyć właśnie wśród sfer szlachecko-ziemiańskich, które zgodnie z teorią p. m. powinny ten kierunek popierać właśnie najmocniej.
Czy miał rację Ludwik Abramowicz w tym z lekka postponowaniu znaczenia ziemiaństwa z punktu widzenia restytucji idei WXL?
Dwanaście lat później, w obliczu wrześniowej militarnej klęski w starciu z Niemcami; wobec zagarnięcia przez bolszewików (nieomal bez jednego wystrzału) ponad połowy obszaru Rzeczypospolitej, także Józef Mackiewicz rewidował do pewnego stopnia swój dotychczasowy pogląd na rolę i znaczenie szlachty. Pisał wówczas, że za jeden ze swoich największych błędów politycznych uznaje brak poparcia dla reformy rolnej. Reforma, niezależnie od jej działania ekonomicznego, miałaby w jego przekonaniu silne oddziaływanie psycho-polityczne. Zamiana jednego wielkiego majątku ziemskiego na 100 gospodarstw 20-to hektarowych, dawałaby w rezultacie „’stu kułaków’, najzacieklejszych wrogów bolszewizmu, a co ważniejsze, takich wrogów, którzy z kraju nie uciekali przed bolszewikami…”.
*
Idąc tropem Mackiewiczowskiej myśli: bez szlachty nie ma WXL, ze szlachtą – walki z bolszewizmem. O ile pierwszy jej człon nie wydaje się specjalnie kontrowersyjny, drugi stanowi frapującą zagadkę. Mackiewicz postawił tezę, a problem z niej wynikający pozostawił do rozwiązania:
Całe zagadnienie jest niezmiernie ciekawe, skomplikowane i dla stosunków na naszym „Międzymorzu” charakterystyczne. Nawet w przybliżeniu nie kuszę się o wyczerpanie jego tematu.
Co spowodowało tę odmienność? Dlaczego to właśnie „szlachecka” Polska uznała bolszewizm za nieporównanie mniejsze zło, z którym w dodatku można się porozumieć? Mackiewicz nie odpowiedział wprost, ale pozostawił tropy. Jednym z najpoważniejszych jest podległość wojennej polityki polskiej. To nie Polacy decydowali o konkretnych wyborach politycznych. Decyzje podejmowali Anglicy. Było to tym łatwiejsze, że pomimo oczywistej zdrady Polski przez sojuszników zachodnich w 1939 roku, nieprzerwanie, przez cały okres działań wojennych obowiązywał kult polityki brytyjskiej, swoisty anglosnobizm, czy szerzej – snobizm okcydentalny. Przypadłość psychiczna, nakazująca wszystko co przychodzi z tamtej strony, postrzegać w jasnych, pozytywnych barwach. W efekcie przez cały okres wojny kwitła coraz to bardziej naiwna wiara w mądrość anglosaskiego sojusznika, w jego szczerość i najlepszą wolę (mimo licznych dowodów, że jest odwrotnie).
Ludzie słuchali. Szedł ku nim głos pewny siebie i spływał balsamem optymizmu. Obserwowałem tych ludzi jak twarze ich rozbrajały się ze zmarszczek, jak wygięta szablą krzywizna ust prostowała się z wolna, nie czyszczone zęby nie gryzły już warg. – A front parł odwrotnie, na Wielkie Łuki, na Smoleńsk, na Kijów. – Pies zaszczekał i wszyscy rzucili się ku oknom. To tylko sanie przejechały. – I znów głos z Londynu. Wyczuwało się w nim szczerą troskę o dobro ojczyzny i patriotyzm ni mniej, ni więcej sztuczny, niż go wyrazić może talent oratorski. Patrząc w mimikę zasłuchanych twarzy, widziało się mimikę historii. To nie usta wygięte, to krzywe szable ktoś chowa do pochew, to nie zmarszczki się wyrównują, to cały naród się rozbraja na przyjęcie sowieckiego najeźdźcy. I wtedy zrozumiałem: nikt mu nie tylko granatem w twarz, ale nawet kłody nie rzuci pod nogi: „sojusznikowi naszych sojuszników”.
Drugim tropem pozostawionym przez Mackiewicza na drodze do rozwiązania zagadki polskiego probolszewizmu jest polska szlacheckość.
Co składa się na ową szlacheckość? Tradycja, kultura, wychowanie, edukacja, inteligencja? Który z tych elementów miałby jakoby nieść ze sobą autoimmunologiczną podatność na bolszewizm? Czy nie jest tak, że wszystkie winny się raczej składać na skuteczne remedium? Jeśli nawet przyjmiemy, że tradycja i kultura szlachecka miały w omawianym czasie charakter epigoński, to przecież nie da się zaprzeczyć, że wychowanie, edukacja, inteligencja powinny stanowić czynniki przynajmniej obronne. Praktyka sowietyzacji pokazuje coś innego. Wyższy poziom samoświadomości, sprawniejsza umiejętność racjonalizacji zjawisk, nie stanowią przeszkody na drodze bolszewizacji, a przeciwnie – są jej katalizatorem. Szlachta, arystokracja, ludzie sztuki, kultury, oświaty pierwsi ustawiają się w ogonku sowietyzacji. Niegdyś współtwórca idei krajowej, rektor kowieńskiego uniwersytetu, profesor uniwersytetu wileńskiego, Michał Römer, bez najmniejszych inteligencko-szlacheckich skrupułów wygłaszał peany na rzecz sowieckiej władzy, dziwiąc się nieco później, że ktokolwiek może mu z tego tytułu czynić zarzuty, bo przecież – jak wszyscy niemal wokół – szczerze nie znosił sowieckiej władzy, a myśl o jej powrocie napawała go zgrozą. Ale czy moralna deprawacja, albo jak w przypadku Römera, najzwyczajniejszy w świecie strach, mogą samoistnie rozwiązać zagadkę? Na pewno nie. To co innego.
Kruchość zmurszałych fundamentów. Wyliniałe, udemokratyzowane szlacheckie pojęcia nie miały oparcia. Wiary w siebie, w tradycję, religię. Predominowała za to uwierająca intuicja, że nowe, społeczne, „postępowe” tendencje i prądy, z których w konsekwencji wywodzi się bolszewizm, mają w sobie coś świeżego, obiecującego. A zatem – nie ma czego bronić. Świat dotychczasowy, z jego nierównością, manierycznością i konwenansem to anachronizm. Hrabia nie staje do walki, a czyni tak bez wahania oraz żalu. Pankracy nawet nie musi dobywać pałki, podnosić głosu. W obliczu nowej rzeczywistości, zapleśniałe wartości przestają się liczyć. Nikt się nie wzdraga, ani burzy. Taka była rzeczywistość na długo przed przyjściem ponurego dnia 17 września, rzeczywistość skorumpowanego, zbiurokratyzowanego państwa, zarządzanego przez niekompetentną koterię zurzędniczałych legionistów, funkcjonujących na chybotliwej bazie państwowotwórczej, tromtadrackiej „ideowości”, bez zasad i skrupułów:
Przeważnie bowiem o zasady chodzi. Normalne, jasne, zdrowe i uczciwe, którymi się w świecie „burżujskiej” przeszłości napawało od dziecka, nie tylko na lekcjach religii, ale w domu, w szkole (nawet tej rosyjskiej), bo są one strasznie ogólne, strasznie chrześcijańskie, strasznie stare, oklepane, banalne, a tak znane, że przeciętny człowiek nie uważa za swój obowiązek nawet o nich pamiętać. Są one jak elementarz, który się rzuciło w kąt, idąc w świat, i o którym się nie wie, czy go myszy zjadły, czy pająk oplótł pajęczyną – gdzieś zapewne leży jeszcze… żubr.
Mackiewicz widział to wszystko w Wilnie, dokumentował, nigdy nie mógł pogodzić się z realizmem tego opisu. Nie mógł zgłębić do końca nonsensu otaczającej go „rzeczywistości”.
Kolejna rzeczywistość, bolszewicka, z łatwością przyćmiła swoim terrorem fizycznym i przede wszystkim psychicznym poprzedni obraz, w gruncie rzeczy trafiła jednak na doskonale przygotowany grunt „uniżoności najgorszego gatunku”, „ordynarnego płaszczenia się”, zjawisk opisywanych wielokrotnie przez autora „Buntu rojstów”. Jeśli przyjrzeć się projekcji bolszewickiej rzeczywistości, szkicowanej przez Józefa Mackiewicza, dostrzec można korelację upadłych przedwojennych wartości z niebywale sprawną umiejętnością przystosowania się do bolszewickich warunków.
Nie bez związku ze zdobytym w tym okresie doświadczeniem, pisał po latach:
Nie jestem pewien, kto to wymyślił i rozpowszechnił, że Polacy są narodem warchołów, indywidualistów. Osobiście nie zgadzam się z tym potocznie utartym poglądem. Może tak było za czasów Liberum Veto, ale dziś? Wręcz przeciwnie, wydaje się, że przeżywamy okres kompletnej atrofii odwagi cywilnej i stanowimy materiał raczej dla koncepcji totalitarnych. Nabożny respekt przed aktywną większością i jej przemocą, zamiłowanie do sloganów, do utartych haseł i utartych ścieżek, z których nikomu nie chce się schodzić. A przede wszystkim paradoks: cechą stała się narodowa niechęć do indywidualizmu, jako…. Do cechującej nas rzekomo wady narodowej.
Ze swoim malkontenctwem, rzetelnością, „przedwojennością” (w znaczeniu – sprzed pierwszej wielkiej) był Mackiewicz kimś w gatunku ostatniego szlachcica w masie wydziedziczonych na własne życzenie z tradycji ekspatriotów.
Wacław Zbyszewski, najbardziej nieobliczalny publicysta emigracji, pisał w recenzji z „Drogi donikąd” zatytułowanej „Nagroda Nobla”:
Mackiewicz jest pisarzem proletariackim. Prawdziwie wypadają u niego tylko ludzie, którzy nos wysmarkują w dwa palce. Gdy ktoś używa chusteczki do nosa, Mackiewicz natychmiast czuje się jakby nieswojo. […] On, który tak pewną ręką, z tak nieprawdopodobną maestrią rysuje prostaków, niepiśmienną czerń, no od biedy jakąś półinteligencję – od razu traci i tę pewność, i tę precyzję, i przede wszystkim tę prawdę życia, gdy zahacza o inteligencję.
Jest w tym co pisze Zbyszewski ogrom przesady. Istotnie, Mackiewicz jak nikt inny potrafił naszkicować prostego człowieka: sposób bycia, mowę, przeniknąć jego życiową filozofię, prostolinijność rozumowania. Absurdem jest jednak przekonanie, że jednocześnie nie rozumiał, nie ogarniał świata wyższej kultury. To, po prostu, nie jest prawda. Ogromna przewaga Mackiewicza polegała właśnie na umiejętności swobodnego zgłębiania, przenikania skrajnych mentalnie światów. Równie dobrze rozumiał dziedzica na 1000-cu hektarach jak małorolnego chłopa. Z tego ogromu obserwacji i doświadczeń powstawały zdumiewające oryginalnością spostrzeżenia, jak to – traktujące o stosunku do bolszewickiej zarazy. Szlachecka Polska ani myślała bronić się przed bolszewizmem – zresztą przestała istnieć na długo przed jego przyjściem. Polska dwudziestolecia, lat 30. to kraina zurzędniczała, zetatyzowana, bezideowa, wyzbyta moralnego kręgosłupa, przygotowana na nadchodzącą zagładę.
Pomimo wszystko idea walki nigdy Mackiewicza nie opuściła. Nigdy też nie porzucił koncepcji krajowej, powrotu do idei WXL. Czy miał rację, snując ambitne plany na przełomie lat 1939-1940? Czy samo życie, późniejsze zdarzenia, nie potwierdziło trafności stawianych przez niego celów? Nie licząc przedstawicieli Polski, którzy w swojej masie poszli na beznadziejną kolaborację z bolszewickim najeźdźcą, pozostałe narody tej części świata: Litwini, Białorusini, Łotysze i Estończycy wybrali walkę z bolszewikami. Walkę spóźnioną.
Nie jest do końca trafne, co o tej walce pisał Mackiewicz w 1947 roku. Polska antykomunistyczna partyzantka prawie nie istniała i słusznie mógł o niej pisać „niedobitki w lasach”. W przypadku Estonii, Łotwy, a przede wszystkim Litwy było inaczej. Podziemie litewskie, na długo przed ponownym przyjściem sowietów, przygotowywało się do walki: budowano struktury, rekrutowano żołnierzy, zaplecze, gromadzono broń. Czynny udział w walce wzięło 30 tysięcy partyzantów – tak niezwykle duża liczba w przypadku zaledwie dwumilionowej Litwy zdaje się astronomiczna. Prawdziwa czy przesadzona, stanowiła siłę niełatwą do pokonania. Czy nieuchronna porażka byłaby równie oczywista, gdyby do walki przystąpiono znacznie wcześniej, późną jesienią 1939 roku? Wówczas, gdy o takiej walce myślał Józef Mackiewicz, a dzielni Finowie przez miesiące z najlepszym skutkiem opierali się milionowej armii czerwonej? Finowie zachowali nie tylko niepodległość, ale uniknęli bolszewizacji.
Czy wolno przyjąć, że w ostatecznym bilansie wojny, koncepcja Mackiewicza okazała się nie tylko trafna, ale i użyteczna? Zagrożona bolszewizacją ludność chwyciła za broń. W ich pojęciu nie była to jeszcze walka beznadziejna – nawet w tej części Europy popularna była wiara w iii wojnę światową. Poza tym – walka z bolszewizmem w hierarchii spraw doczesnych zajmowała w przypadku tych narodów miejsce niezwykłe:
Kto umie w pełni i święcie złożyć siebie w ofierze, ten, uważam, jest szczęśliwym człowiekiem, ponieważ pokonał siebie, tj. największą przeszkodę na świecie – dlatego odczuwa prawdziwe szczęście, prawdziwą słodycz, doniosłość ofiary, męki. Wszystko to świadczy o jego wielkości.
Lionginas Baliukevičius „Dzūkas”
Prześlij znajomemu
0 Komentarz(e/y) do “Józef Mackiewicz idzie na wojnę X”
Prosze czekac
Komentuj