Klasowa teoria walki z bolszewizmem
2 komentarzy Published 12 stycznia 2022    |
Dlaczego właściwie nikt nigdzie nie dyskutuje poglądów Józefa Mackiewicza? On sam był polemistą par excellence, więc o co chodzi? Wypowiadane przez niego opinie odstają od powszechnego w Polsce typu myślenia, który on sam nazwał polrealizmem. Dokonał druzgocącej krytyki wszystkich świętych polskiej narodowej kapliczki, od Piłsudskiego i AK do Wyszyńskiego i Papieża. Dlaczego więc nikt nie podejmuje dyskusji? Powstają wciąż jakieś wprowadzenia i propedeutyki, ale nikt nie zajmuje się treścią jego publicystyki. Cykl Darka Rohnka na temat koncepcji politycznych Mackiewicza przed i podczas drugiej wojny, wydawałby się klasycznym punktem wyjścia do dyskusji. Panuje kompletna cisza. Ani mru mru. Mnie trudno byłoby podjąć debatę z Darkiem, ponieważ w większości się zgadzam z tezami jego cyklu. Skoro jednak nikt inny dyskutować nie będzie, to ja podejmę pewien wątek wyrażony w ostatnim odcinku cyklu.
Mackiewicz formułował wielokrotnie paradoks polityki Europy Wschodniej, a ściślej Międzymorza, podczas II wojny światowej: wszystkie narody o „kulturze chłopskiej” – Finlandia, Estonia, Łotwa, Litwa, Białoruś i Ukraina, opowiedziały się po stronie Niemiec i przeciwko sowietom, a „szlachecka” Polska i „burżuazyjne” Czechy, uznały za największego wroga Niemcy i umizgiwały się obleśnie do sowietów. Jest to fenomen wart rozważenia. W każdym z tych krajów, które Mackiewicz określał szerokim mianem „chłopskich”, tzw. chata mówiła innym językiem niż dwór. W Finlandii dwór mówił po szwedzku, w Estonii po niemiecku i rosyjsku, na Łotwie po niemiecku i po polsku, na Litwie, Białorusi i Ukrainie, głównie po polsku, ale nie tylko. Jeżeli tak, to łączy coś Polskę, Rosję, Niemcy i Szwecję w tej konstelacji, a przecież trudno z tego wyciągać jakikolwiek wniosek.
Warto jednak zauważyć, że paradoks Mackiewicza zaszedł dopiero w późniejszej fazie wojny. Początkowo, Finlandia nie opowiedziała się wcale po stronie Niemiec, gdyż podczas wojny zimowej, agresor sowiecki był w jednoznacznym przymierzu z Hitlerem. Finlandia po prostu walczyła o swą niepodległość, a nie opowiadała się za czymś. A na czele Finów stali ludzie, którzy z pewnością nie poszli do walki z „rękami czarnymi od pługa”. Mam na myśli przede wszystkim Marszałka Mannerheima, który pochodził ze starej arystokratycznej rodziny niemieckiej. Jego przodkowie osiedlili się w Szwecji, a następnie mieli majątki w szwedzkiej Finlandii. Sam Mannerheim służył w carskiej armii, mówił biegle po rosyjsku, niemiecku, francusku i angielsku obok swego rodzimego języka szwedzkiego. Po fińsku mówił ponoć słabo. Czy to czyni go mniej fińskim patriotą? Albo mniej antykomunistą? A iluż było Polaków z urodzenia, którzy stali się wielkimi patriotami Ukrainy lub Litwy, choć nie mówili biegle językiem swego przybranego narodu.
Przyjrzyjmy się innemu przykładowi. Węgry nie należą do Międzymorza, ale leżą w Centralnej Europie i ich imperialne interesy rozciągały się przez wieki na ziemie, o których mówimy. Węgierska kultura jest najbliższa polskiej w tym właśnie sensie, w jakim Mackiewicz nazwał ją „szlachecką”. Maleńki naród węgierski podbił wielkie połacie ziem słowiańskich wokół, ziem znajdujących się w dzisiejszej Słowacji, Słowenii, Serbii, Chorwacji, a także w nie-słowiańskiej Rumunii. Na tych ziemiach dwór mówił po węgiersku, a chata w innym języku. Węgry stanęły w drugiej wojnie jednoznacznie po stronie Niemiec.
Być może węgierska kultura szlachecka jest jakoś wyższa od innych, a zwłaszcza od polskiej? Widzimy jednak poważną wyrwę w paradoksalnej zasadzie Mackiewicza, gdy patrzymy na sąsiadujące ze sobą, „szlacheckie Węgry” i uwolnioną z „wiekowej węgierskiej opresji chłopską Słowację”, gdyż oba kraje stanęły u boku Hitlera.
Na tych samych ziemiach Międzymorza była jeszcze jedna wielowiekowa kultura szlachecka, bardzo niepopularna w polskiej historiografii, ale nie mniej przez to interesująca – kultura pruskich Junkrów. Pod wieloma względami była to kultura podobna do węgierskiej, zwłaszcza w swych militarnych tradycjach – militarystycznych, jak powiedzieliby polscy historycy – zrodzonych z ducha walki z otaczającym ich, narodowo odmiennym i nierzadko wrogim morzem ludności miejscowej. W wypadku Węgrów był to głównie żywioł słowiański, ale także niemiecki i wołoski, a w wypadku Junkrów, początkowo głównie bałtycki, ale z czasem coraz częściej słowiański. Bałtyccy Junkrzy są bardzo interesujący w tym kontekście. Wrócę do nich za chwilę.
Darek stawia pytanie jasno. Dlaczego narody chłopskie nie miały problemu z oceną sytuacji, a szlachecka Polska tak rażąco się pomyliła? „Czyżby szlachectwo stanowiło czynnik ułatwiający bolszewizację?”
Wytacza następnie, z obszernymi cytatami, nadzwyczaj interesującą polemikę z 1928 roku między dwoma najsławniejszymi „Krajowcami” wileńskimi, Ludwikiem Abramowiczem i Józefem Mackiewiczem. Inni sławni publicyści, choćby Marian Zdziechowski czy Edward Woyniłłowicz, uważali polski dwór za ostoję polskości na tych ziemiach. Mackiewicz widział w ziemiaństwie jedyną warstwę zainteresowaną restauracją Wielkiego Księstwa Litewskiego, każdy bowiem ziemianin zna przynajmniej dwa języki: polski i białoruski albo polski i litewski. (Przypuszczam, że zwłaszcza w wypadku litewskiego języka tak nie było, jednak wydaje mi się to drugorzędne.) Zdaniem Darka, Mackiewicz zmienił z czasem zdanie, wskazując, że reforma rolna rozparcelowująca majątki, stworzyłaby „stu kułaków” gotowych walczyć z bolszewią, w miejsce jednego ziemianina, gotowego do emigracji. Coś w tym jest. Darek formułuje więc dylemat: „bez szlachty nie ma WXL, ze szlachtą – walki z bolszewizmem”. Mackiewicz nie wypowiedział takich słów, ale nie jest to niezgodne z duchem jego myśli.
Dlaczego więc szlacheckość rozbrajała Polskę? Ze względu na kult Anglii, zdaniem Darka, a szerzej „snobizm okcydentalny”. Wyznaję, że rozpoznaję tylko istnienie tego drugiego czynnika. W przedwojennej Polsce, oczywiście głównie wśród ziemian, nie było kultu Anglii. Francji i Niemiec, owszem, ale nie Anglii. Kiedy angielska lotniczka wylądowała na polu na Wileńszczyźnie, to okoliczni ziemianie, a później reprezentant Aeroklubu, próbowali z nią rozmawiać po francusku i włosku, po niemiecku i rosyjsku, ale nikt nie mówił dobrze po angielsku (oczywiście Angielka nie mówiła żadnym językiem, zapewne nawet angielskim). Wysyłano dzieci na studia do Heidelbergu i na Sorbonę, nawet do Padwy, ale rzadko tylko do Oxford. Bony przyjeżdżały z Francji i Niemiec, gdy angielskie guwernantki jeździły głównie do przedrewolucyjnej Rosji, skąd wywodzi się wczesna znajomość angielskiego u Nabokowa, ale rzadko do Polski. Darek może mieć rację w jednym punkcie, że w latach 30. zaczęło się to zmieniać.
Rzekomy okcydentalizm polskiej szlachty, to jednak drobiazg w porównaniu z głównym oskarżeniem postawionym przez Darka: coś jest w polskiej szlacheckości, co czyni ją podatną na bolszewizm. „Wyliniałe, udemokratycznione szlacheckie pojęcia nie miały oparcia,” pisze Darek, a nowe prądy, z których wywodzi się bolszewizm, „mają w sobie coś świeżego”. Taka była rzeczywistość Polski Międzywojnia „skorumpowanego, zbiurokratyzowanego państwa, zarządzanego przez niekompetentną koterię zurzędniczałych legionistów, funkcjonujących na chybotliwej bazie państwowotwórczej, tromtadrackiej ideowości”.
To wszystko prawda. Józef Mackiewicz widział w Wolnej Polsce mafijność, manie dyktatorskie i zwykłe bezprawie; „ludzie żywi powinni chadzać po ziemi, a nie skakać z cokołu na cokół”, pisał z sarkazmem. Przeciwstawiał temu koszmarnemu obrazowi, „strasznie ogólne, strasznie chrześcijańskie, strasznie stare, oklepane, banalne” zasady moralne. Zasady wyniesione z domu, który w jego wypadku i w wypadku jego rozmówcy, „malkontenta i defetysty”, którego Darek cytuje, był domem szlacheckim. Problem jednak w tym, że Darek utożsamił sanacyjny biurokratyzm, chamstwo Kostków-Biernackich i Bociańskich, każdego lokalnego wójta i starosty, z ideałami „szlacheckiej Polski”, gdy Mackiewicz wyraźnie je przeciwstawiał. Kontrastował „żubrów” z tym właśnie zalewem pospolitego chamstwa, które zdominowało wolną Polskę i prostowało ścieżki dla komunistycznego zwycięstwa.
Pisał w wiele lat po wojnie słowa, które odnieść można tak samo do jego ówczesnej współczesności, do Polski Dwudziestolecia, jak i do naszego stanu globalnego ocipienia:
Bez usunięcia największego w dziejach antywolnościowego uzurpatora nie da się, niejako służbowymi schodami, przywrócić wolności i w naszym domu. Wszelako proste rozpoznanie utrudnia okoliczność, że ludzi nawykłych chodzić służbowymi schodami – których zawsze bywało dużo na świecie – rozmnożyło się dziś niepomiernie. Kiedyś używało się ich do posług; dziś nadają ton Duchowi Czasu.
Czy Mackiewicz wyrażał tu kulturowy i klasowy snobizm? Czy mamy tu naganny przykład wyniosłego przywiązania do szlacheckich tradycji? Czy raczej odwrotnie, tęsknotę do tego, co te tradycje kiedyś reprezentowały. Reprezentowały przecież z pewnością wiele złego, o czym on sam niejednokrotnie wspominał, nazywając na przykład typową szlachecką anegdotę u Pawlikowskiego („Possij dziedzicowi paluszek…”) zwykłym chamstwem. Istotą szlacheckiej tradycji był wszakże etos walki, etos rycerski. Szlachecka Polska była wielka tylko tak długo, jak zachowała ten etos. Przedwojenna Polska wyzbyła się bezgłośnie wszelkich pretensji do noblesse oblige, gdy oficerowie wojska polskiego, w białych rękawiczkach, a jakże, pobili profesora Cywińskiego.
Powstają zatem dwa pytania. Czy można rzeczywiście mówić, że szlachectwo w ogóle, i szlachecki charakter polskiej kultury w szczególności, stanowi czynnik ułatwiający bolszewizację? A po drugie, czy Józef Mackiewicz był naprawdę tego zdania? Mackiewicz pisał kilkakrotnie o zamachu na Hitlera, za każdym razem podkreślając, że spisek zrodził się wśród arystokratycznych, junkerskich oficerów Wehrmachtu, którzy dostrzegli, do czego Hitler prowadzi ich ojczyznę. Wśród powieszonych lub ratujących się samobójstwem przed torturami, spiskowców, było „25 hrabiów i baronów, szlachty rodowej z przydomkiem ‘von’ 31”. Coś jednak jest w tej szlacheckiej kulturze, w etosie walki, co każe walczyć z bolszewizmem w każdej postaci, czy to będzie nazizm Hitlera, czy komunizm Stalina.
A może należy na to spojrzeć zupełnie inaczej. Może trzeba wrócić do Mackiewicza. Na przykład do Drogi donikąd, w której autor pokazuje z przerażeniem, jak całe społeczeństwo zachowuje się wobec sowietyzacji. Ziemianie i Żydzi, chłopi i robotnicy, kułacy i bezrolni, nauczyciele i aktorzy, inteligencja pracująca i inteligencja obijająca się. Wszyscy tak samo. Niezależnie od rodu i pochodzenia, od kształtu nosa lub zawodu. Odrzućmy więc klasowe podziały, podobnie jak podziały narodowe. Odrzućmy klasową optykę. Etos walki nie jest etosem klasowym.
Brat Józefa, Stanisław Cat-Mackiewicz, napisał w recenzji z Drogi donikąd:
Józef Mackiewicz jest zwolennikiem oporu czynnego w stosunku do okupacji bolszewickiej, tymczasem z książki jego widać, że społeczeństwo wobec bolszewików zachowuje się jak kłębowisko myszy polane gryzącą cieczą, rozbiega się z piskiem na wszystkie strony ślepe i bezradne.
Cat próbował wskazać na coś, co wydawało mu się oczywiste: walka nie ma szans powodzenia. A zatem konkludował, że należy zaprzestać walki, porzucić szlachecki etos i przyłączyć się do kłębowiska myszy, ślepych i bezradnych, jak uczynił on sam zaledwie w dziewięć miesięcy po napisaniu tych słów. Józef nigdy go nie porzucił.
W ostatecznym rachunku, wszyscy staniemy przed Panem Bogiem i rozliczyć się będziemy musieli z tego, co zrobiliśmy na tym padole łez. Koncepcje narodu, ludu, tłumu, publiczności, lękliwych Pepików i dzielnych Lechitów, nie przyjdą nam z pomocą. Atrakcje takie nie istnieją wobec Boga. Tylko pojedynczy grzesznik. Ani herby, ani nazwiska rodowe nie uratują nas, gdy padnie pytanie: czy przeciwstawialiśmy się złu? Czy też ulegliśmy z kretesem?
Prześlij znajomemu
Może i polskie ziemiaństwo nie znało języka litewskiego, ale inteligencja litewska znała język polski. A skąd się ta inteligencja litewska wzięła? Nie tylko z chłopów, ale także z polskiej szlachty, która poczuła krew Budrysów.
Ubolewać należy że polskie władze dopiero w obliczu nadchodzącej drugiej wojny światowej zaczęły rozmawiać z Litwinami i generał Rasztikis przyjechał do Polski. A we wrześniu 1939 roku Litwini mogli wspólnie z Niemcami najechać Polskę ale tego nie zrobili.
Tak, przyjęli Wilno z rąk bolszewików. Już Mickiewicz pisał „znam ja co wolność z ręki Moskwicina”.
Drogi Panie Pawle,
Jestem pewien, że polscy ziemianie na Żmudzi znali litewski w pewnym stopniu. Zakwestionowałem tylko formułę, jaką przyjął Mackiewicz. Natomiast, to że większość Litwinów do czasów wielkiej wojny, mówiła po polsku, jest wprawdzie oczywiste, ale nie należy do sprawy, którą omawiałem powyżej.
O błędach w polityce wobec Litwy dużo pisał Darek. Proszę jednak pamiętać, jak niezwykle trudno było rozmawiać z Litwinami, wobec ich uzasadnionych pretensji o „bunt Żeligowskiego”, przy jednoczesnych, a trudnych do uzasadnienia pretensjach terytorialnych do Wilna, w którym nie było prawie w ogóle Litwinów.
Sowiety to nie Rosja. Kropka. Przyjęcie czegokolwiek z rąk Moskwicina, nie da się porównać do przyjęcia czegoś od bolszewii. Mówimy tu przecież o Józefie Mackiewiczu, nie wypada więc zapominać jego podstawowej tezy: sowiety są zaprzeczeniem Rosji na każdej płaszczyźnie.